Łamacze sumień

Janina Paradowska ubiegła mnie, pisząc o lustracyjnych stachanowcach. Z tym, że ja zrobiłbym pewne rozróżnienia wśród biegaczy pędzących do IPN z deklaracjami lustracyjnymi. Cały ten bieg, a nawet sposób relacjonowania go w mediach rządowych i prorządowych (słyszałem, że jedno wydało samouczek), przypomina mi z dzieciństwa informacje, jak to rolnicy zbiorowo wozami udekorowanymi transparentami i flagami odstawiali do punktów skupu zboże i świnie. A gdy taka to a taka wieś pierwsza jeszcze na kilka godzin przed otwarciem rzeczonego punktu spełniła swój obywatelski obowiązek, to dziękował jej sekretarz komitetu gminnego. Albo, to nawet lepiej pasuje, jak to entuzjastycznie podpisywano Apel Sztokholmski w obronie pokoju przed amerykańskimi podżegaczami. Nie twierdzę, że wróciło tamto, ale wróciły pewne klimaty „tamtego” i pamiętający PRL dobrze to widzą i czują. Nic dziwnego, że Paradowska napisała o stachanowcach lustracyjnych.
Prawdę mówiąc, trudno mieć pretensje do kierownictwa „Gazety Polskiej”, o której pisze Janina, że pospiesznie wsiadło na wóz, zapewne biało-czerwony z orłem w koronie i ryngrafem Radia Maryja, by dostarczyć do IPN-owskiego konfesjonału rachunki sumienia swoje i załogi. Ci szefowie są niczym dyrektorzy spółdzielni produkcyjnej, czyli kołchozu, ideologicznie przekonani, że zboże i świnie należą się państwu, bo kułak knuje, żyto chowa, a świnie tłucze pokątnie dla spekulacji, by pognębić ludową ojczyznę. Tu zaś sabotuje prawo agenturalna banda zalegająca w uniwersytetach i ogólnie wśród humanistycznych wykształciuchów, czyli inteligencji niepracującej, za to wrogiej władzy, oraz jej sojusznicy z „Wyborczej” i „Polityki”. Więc pokażemy, że jest zdrowa część narodu, a dziennikarzy większość, która lustracji się nie boi, bo zawsze była „po właściwej linii i na właściwej bazie”.
Ale jest inny problem, wobec którego nie może być wyrozumiałości. A mianowicie, czy wszyscy pracownicy owego entuzjastycznego biegu do IPN mediów rządowych i prorządowych, a także innych instytucji, przystąpili do niego z równym szefom przekonaniem, czy może także albo głównie dlatego, że ci entuzjaści lustracji zagrozili im wyrzuceniem z pracy. Robiąc to, co robiono kiedyś ze mną; skoro podpisałeś deklarację założycielską Towarzystwa Kursów Naukowych, to won z Instytutu. Skoro nie chcesz udowadniać, że jesteś porządny w rozumieniu IV RP, to won z roboty. To jest postawa obrzydliwa, to dzisiejsi już nie towarzysze, ale panowie szmaciaki. A najbardziej osłupiające, że znaleźli się wśród nich ludzie, których kiedyś wyrzucano. Tfu!
Pojawiły się też przypadki równie paskudne, co lustracyjne oszołomstwo, a mianowicie szefowie, którzy dobrze wiedzą, jak gówniana jest ustawa – i prawniczo, i moralnie – którzy widzą i słyszą, że wielu, może nawet większość ich pracowników ma ciężki problem moralny z podpisaniem deklaracji lustracyjnej. Ci szefowie wiedzą, że ustawa postawiła tysiące osób w sytuacji, którą one odbierają jako prowadzącą do gwałtu na ich sumieniu, do łamania ich charakterów. I wiedząc to – bez gorliwości fanatyków, lecz z oportunizmu, jak ów rektor z Krakowa, wzywają i grożą – podpisywać, bo jak nie, to jesteście kłamcami lustracyjnymi i wynocha z uczelni! Przypomina mi się kilku profesorów z UW z roku 1968, do dziś zachowanych w najgorszej pamięci. Myślę, że podobnie będzie z lustracyjnymi oportunistami przykładającymi ręce do moralnego gnębienia podległych im bliźnich, zamiast ich rozumieć i im pomóc. Ale na szczęście jest wielu szefów, wielu rektorów i dziekanów, którzy nie stracili wrażliwości i pomagają swym podwładnym w trudnej dla nich sytuacji stworzonej przez lustracyjny fanatyzm i głupotę większości parlamentarnej. A mamy też przykład z tradycji najlepszej – uchwałę Senatu Uniwersytetu Warszawskiego o zagrożeniu polskiego państwa prawa. Bo jest zagrożone.
Na koniec parę słów nie do tych, co nie mają problemów z oświadczeniem lustracyjnym, bo uważają szczerze, że powinni i chcą je złożyć, nikogo innego do tego nie zmuszając. Należy im się szacunek. Podobnie jak tym, którzy szczerze mówią, że trzeba podporządkować się prawu także uważanemu za podłe i podpisać deklarację. To prawda – trzeba, także biorąc na siebie świadomie ryzyko sankcji z niewykonania prawnego obowiązku. Parę słów do tych, co mają problem; złożyć deklarację, żeby mieć święty spokój wokół siebie, czy nie złożyć i być w zgodzie z samym sobą. To trudna sytuacja i nie ośmieliłbym się powiedzieć wprost, tak czy tak. Ale powiem z własnego doświadczenia, a stawałem przed takimi sytuacjami wielokrotnie, choć nigdy nie sądziłem, że jakaś władza ośmieli się postawić przed nimi ludzi w wolnej Polsce. Stało się, chwast zwany IV RP stać jeszcze na niejedno. Więc z własnego doświadczenia wiem, że bycie w zgodzie ze swoim wewnętrznym głosem to bardzo dużo. Ten wewnętrzny głos w końcu pogodzi się z decyzją podjętą wbrew niemu, przy jego sprzeciwie, ale nigdy już nie jest się takim, jak się było wcześniej. To uszkadza, a zrobienie tak, jak „to coś w nas podpowiada”, umacnia, nawet jeśli trzeba za to zapłacić. To warto wiedzieć, decyzję trzeba podjąć samemu.

Jestem z „układu”
Blog Waldemara Kuczyńskiego
www.kuczyn.com

 

Wydanie: 13/2007, 2007

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy