Lekko i niepoważnie

Lekko i niepoważnie

Kto nie lubił wagarów, łapka w dół. To jak nie lubić przechodniów z instrumentami w futerałach, dzieci z ciemnymi grzywkami, filmów Almodóvara. Kto nigdy nie czuł się nieśmiertelny, paląc pierwsze papierosy nad rzeką, podczas gdy inni pisali sprawdzian z pierwiastków, temu może być naprawdę przykro. Ale rzecz jest do nadrobienia i bardzo pilna, szczególnie przed świętami, kiedy presja społeczna przyciska nas do ściany jak zbereźny narzeczony.

W radiach – we wszystkich supermarketach Europy, we wszystkich domach i urzędach – didżeje puszczają świąteczne piosenki. A my zaczynamy rozglądać się nerwowo: czy nam w tym roku wystarczy? Pieniędzy, czasu, siły? W ślepym widzie zaczynamy wykonywać pierwsze trwożliwe telefony, rozdzielając roboty z faszystowskim zacięciem: siostra spędzi 12 godzin w areszcie robienia uszek, brat za karę pokroi ogórki kiszone na sałatkę. Ciocię wrobimy w serniki, a wuja w karpia, niech się facet męczy. Syna zatrudni ryba w galarecie. I ja też, w koszulce z numerem jeden, staję na starcie: w oczach panika, ciśnienie niebezpiecznie rośnie. W gardle suchy wiór. Pod koniec maratonu będę wyglądała jak bawełniana ścierka, którą matka wyciera ciemne liście fikusa.

W wigilijny wieczór wszyscy usiądziemy wkurzeni na siebie jak kibice Wisły na kibiców Cracovii, smętnie pożyczymy sobie wszystkiego najlepszego, bo na tyle mniej więcej będzie nas stać, wuj zawyje kolędę, lecz nikt nie podejmie tematu. I jeszcze pomylimy pierwszą gwiazdkę z sygnalizacją świetlną na dźwigu (a dźwigi, jak wiadomo, potrafią namieszać w gwiazdozbiorach). Poczłapię do kuchni zdziwiona, że wigilijny kac pojawia się już przed piciem. Zasnę trzy minuty po wyjściu gości, ululana na amen szumem zmywarki do naczyń.

Ale nie musi tak być. Jest bowiem w każdej populacji jakiś mały odsetek buntowników, sabotażystów i różnych innych fiołków, co to na trzepaku wisieli zawsze do góry nogami. I w tym odsetku raz na jakiś czas dobrze jest sobie znaleźć jakąś ciepłą niszę. W zeszłym roku postanowiliśmy więcej czasu poświęcić na zdobycie fajnych prezentów, mniej na amok w kuchni. W związku z tym na stole były maliny i borówki. Niemal wyłącznie maliny i borówki w różnych naczynkach – bo dość je lubimy. Jedna nadtopiona świeczuszka i jeden dobry alkohol, który podziałał, ma się rozumieć, kojąco, zwiększając przy tym poczucie szczęścia niepomiernie. Nie było to może jakieś nadzwyczajne żarcie, ale nie zjedliśmy zbyt dużo i byliśmy cali dumni z tej maleńkiej kuchennej rewolucji. Wszyscy znamy takich wigilijnych wagarowiczów, którzy zasuwają na wyspy, żeby tam, z żółwiami, przeczekać gremialną histerię. Ale do tego potrzebny jest szmalec. Bez szmalcu też można się buntować i myślę, że to jest w porządku, jeśli raz na jakiś czas zrobi się wyłom w tradycji. Trzeba to chyba brać lekko, niepoważnie – jak sympatyczny bankiet po oficjalnej imprezie.

Ale są i fani obłędu, którym frajdy nie wolno zabierać, szantażując ich emocjonalnie. Bo to może być treścią całego grudnia, może nadać sens wielu grudniom, takie lepienie, smarowanie, nadziewanie, tarcie, pieczenie, gotowanie, wycieranie. A potem patrzenie, jak jakaś ukochana szarańcza sprząta to wszystko, wsysa jak czarna dziura, aż uszy się delirycznie trzęsą. Mlaskanie, wsuwanie, leżenie focze z brzuchami do góry. Bo trzeba traktować z szacunkiem swoje małe, ludzkie przyjemności. Wiadomo, siostrą wolności jest dowolność. Nie patrzmy zatem bykiem, ani nawet zającem na tych, co się lubią zarobić, i na tych, którzy – odwrotnie – cenią sobie skromność, a nad obfite pyszności przedkładają gnuśne lenistwo. Bo może ładnie śpiewają? I w jakiś mroźny poranek grudniowy w zamian zaśpiewają nam ładną piosenkę. A jedna mała ładna piosenka jest, proszę państwa, bezcenna.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy