Lepper jest nasz

Lepper jest nasz

On za ludźmi zwykłymi jest, takimi jak my, co to pracy ani na chleb nie mają

Na podmiejskiej drodze w Sławnie mężczyzna na rowerku prowadzi za uzdę konia. Tak zdążają na pobliskie pastwisko. Mężczyzna nazywa się Edward Ziętara, jest emerytowanym nauczycielem, obecnie rolnikiem, i ma wiele do powiedzenia o nastrojach w gminie: – Byłem w ministerstwie, w sprawie konia, Bartka. Widział pan, jak kopie; skarga poszła na mnie, że nad bydlęciem się znęcam. Panie! Oni mnie uczyć będą? Zwierzę pohasać musi, a zima to wiadomo, że na minusie, przecież nie cały dzień na tym pastwisku postoi i nazad go do stodoły wpuszczę. To mi burmistrz, co z komendantem miastem trzęsą, że śmierdzi mu. Bo teraz taka cywilizacja, że ani krowy, ani konie po ulicach chodzić nie będą. A przecież stąd do pastwiska 200 metrów.
Tu jak w rządzie. Skorumpowane, skumotrzone, Lepper dobrze im to wykrzyczał. Ja swoje zdanie mam, wiele widziałem, przeszedłem, mam doświadczenia własne w postaci dyskryminacji. Wiele podobnych spraw jak on, ten jedyny obrońca chłopów, mam za sobą i za taką odwagę jak u szefa Samoobrony byłem prześladowany. Jego syna, choć osobiście nie uczyłem, też znam – najlepszy uczeń! Tak że gdy wczoraj było zebranie lokalnych działaczy Samoobrony i poseł Łączny przyjechał, to zdeklarowałem się z poparciem dla nich. Dałem kilkanaście tematów, wszystkie dla prokuratora o nadużyciach miejscowej władzy. „Takich ludzi potrzebujemy”, ci od Leppera powiedzieli mi to wprost.
Przystajemy w zaułku, gdzie mniej wieje i łatwiej słuchać, bo naszemu przewodnikowi usta się nie zamykają: – Lepper mówi prawdę, tylko że on jest informowany ustnie, bez podkładek i czasami podpuszczony. Zbyt śpiesznie ujawnia informacje, po prostu mało doświadczony polityk, a jeszcze choleryk i stąd udaje się na nagonka na niego, nawet Kościoła, mówię to wprost, choć ja wierzący praktykujący. On ludziom w takich miasteczkach jak Sławno oczy otwiera i powoduje, że stajemy się, przynajmniej ja, wsparci moralnie i ja sądzę, że zwycięży jego zamiar ujawniania wielomiliardowych nadużyć. O, gdyby on miał w teczce to, co ja mam na miejscowych przestępców! Mówią, że dąży do władzy, a to odważny patriota, taki polski Luther King, co walczy z dyskryminacją popegeerowców.

Koń ma wielki łeb, niech słucha.

Niedzielne popołudnie, wędrujemy po opustoszałym Sławnie, gdzie Lepper uzyskał 40-procentowe poparcie. Uliczki wciśnięte w niską zabudowę przedwojennych domków w większości kończą się ślepymi zaułkami przy zdewastowanych posesjach.
Znają się tu chyba wszyscy, choć Ziętara nie z każdym ma ochotę się przywitać. Zatrzymujemy się przy zrujnowanym młynie, ponownie padają zarzuty wobec miejscowych notabli. Nasza grupka powiększa się: właściciel piekarni, pan Jakubowski, przedstawia historię swego sporu ze starostwem, jego sąsiad pokazuje podwórko zalane przez rzekę Wieprzę. Podenerwowany krzyczy: – A kto mi za te zniszczenia zapłaci, ziemniaki zepsute, pan patrzy, marchew, wszystko zgnite. Lepper jest nasz, bo za ludźmi zwykłymi jest, takimi jak my, co to pracy ani na chleb nie mają. Jak będzie trzeba, sam wyjdę z nim na ulicę. Podziwiam go, ktoś musiał w tej Warszawie w końcu prawdę powiedzieć. A on stąd jest, tam za Krupami, w Zielnowie, ma gospodarstwo, sam gospodarz, więc wie, co mówi.
Stoimy na skarpie, niżej rwie strumień po ostatnich deszczach zmieniony w rzekę. Milczymy, patrząc na brudnożółte nurty, które porwały ziemię z okolicznych pól. Już się wykrzyczeli.
Wracamy z Ziętarą do gospodarstwa, czas spędzić konie do zagrody. Prowadzi je, znów trzymając za uzdę. W walonkach i kufajce, z policzkami zaróżowionymi od wiatru, wykłada nam motywy swoich politycznych sympatii: – Studia skończyłem na Akademii Rolniczej. Tymi rękami cegły, wszystko, nosiliśmy na odbudowę stolicy. Ponad 30 lat w szkolnictwie zawodowym. Ze wsi młodzież przyjeżdżała w błocie po kostki, a ja im widły na kierownicę zamieniałem.
Tu były same PGR-y. Ludzie – niestety, takie prawo natury – dużo dzieci mieli, po ośmioro, dziesięcioro, ale dostawali – przykładowo – na każde po litrze mleka, ziemniaki, trzy tony na rodzinę, zboże po niskiej cenie, także drób mieli i świadczenia socjalne. Dzisiaj wszystko leży. Państwo, likwidując PGR-y, powinno zapewnić ludziom renty socjalne, minimum 600 złotych. Górnicy dostali pieniądze, a robotnicy rolni nędzę. Dlaczego pozostawiono ich w tych folwarkach bez jednej brony czy łopaty? Teraz do miasta po mleko przychodzą!
Pan Edward unosi się coraz bardziej, uderza pięścią w żłób, aż koń odskakuje: – U nas chleb wczorajszy sprzedaje się po 50 groszy, szmalec tani, z tego się żyje. A PGR-y przejęli ci kombinatorzy z Warszawy, ministrzy, posły – wszystko skorumpowane. Teraz chcą szybko ziemię Niemcom sprzedać. Jak ma być dobrze, skoro polityka rabunkowa, rozkradanie gospodarki? Tak, tak, siedliście nam na karkach i nasz Andrzejek o tym mówi, bo nas nikt nie chciał słuchać. Człowiek mógł sobie tylko z koniem pogadać. A jak ja chciałem otworzyć biuro pisania podań, to nie dali.

On wie, co mówi

Poniedziałek, południe. Znajdujemy się w centrum Karlina, na rynku. Grupki mężczyzn – po trzech, czterech – stoją na siąpiącym deszczu, z petami na końcu warg. Rozglądają się na boki, jakby na coś czekali. Podchodzimy do kilku z nich, chowających się przed wiatrem w bramie. Owszem, mają czas, mogą pogadać. I tak roboty nie ma. A stoją, bo tu na rynek czasem zajeżdża jakiś prywaciarz, potrzebuje kilku do łopaty. Pytamy, kim dla nich jest przewodniczący Samoobrony.
– Marek, ty głosowałeś na Leppera, chodź no tu, w telewizji cię pokażą!
Podchodzi do nas trzydziestoparoletni mężczyzna w wiatrówce z niebieskiego nylonu, spod której wystaje czerwony sweter z zielonymi różyczkami. Widać, że ubiera się w szmateksie. Z kieszeni brązowych, poplamionych spodni wygląda szyjka butelki.
– Dla mnie to porządny chłop. Jak powiedział, tak nie popuści. Za nim całe wioski popegeerowskie poszły, bo dba o nich, wie, co mówi, ale co on sam może, jedna klika, jedna banda. Z opieki, k…, grosz dostaniesz, a ci u władzy po dwieście baniek, k…, biorą. A jak ciebie złapią po pijaku na rowerze, już przestępstwo. Miesiąc na interwencyjnej robiłem, a tak, to tylko na kuroniówce. Pójdę kraść, to mnie przymkną, córka na studiach, na miesiąc trzeba jej sześć baniek, skąd wezmę, samobójstwo mam popełnić?

Nie wyraża zgody na umieszczenie nazwiska, bo „dziecko może mieć nieprzyjemności”. Ale rozgadał się: – Byle do wina było, a tak, idziesz do lasu – stwora złapiesz, rybę w stawie, latem grzyby, leki tym opłacisz, jakoś się przeżyje. Czym się, k…, martwić, w kraju wszystko zrobione, wejdziemy do Unii i nas wykarmią. A te ryby, co mi w bagażniku znaleźli, to ja kupiłem, tylko sprzedać chciałem drożej.
Szybko zmienia temat: – W Przemysławie byliście? Tam kiedyś była praca.
Jedziemy. Od strony ulicy, do której przylepiono miejscowość, stoi trzyklatkowy blok. Nie byłoby nic w nim szczególnego, bo przecież takie stawiano nawet w szczerym polu, ale ten, opowiadają przechodnie, zbudowano w 1992 r. i oddano w stanie surowym. Na resztę zabrakło państwowych pieniędzy. Teraz – bez okien i z rozsypującym się dachem – powoli zapada się w ziemię.
Waldemar Augustyn zaprasza nas do swojego domu. W kuchni przy cienkiej herbatce wyjaśnia swoją sympatię do Leppera.
– Tak, głosowałem, ale za szybko świat u jego stóp stanął, niepotrzebnie wyskakiwał w Sejmie z tymi nazwiskami. Poszedł na żywioł, już osiągnął takie poparcie i przez głupotę je traci, a oni starają się go wykończyć. A przecież to rozsądny facet, zna konstytucję, zna wszystko, nikt go nie zagnie. Mimo tych wpadek niejeden polityk nie umywa się do niego. Taki już jest, wyrzuca z siebie, bo nie może wytrzymać; ludzie nie wiedzą, co się dzieje, a on chce nas obudzić, ale za mocno zagląda do ważnych kieszeni, to chcą go skasować – w spokojny rytm monologu pana Waldemara wkrada się rosnąca irytacja.
– Walczy za nas, pegeerowców. Nie dał się obłaskawić, jak go marszałkiem zrobili. Buzek pojechał na Śląsk i k… jednym podpisem dał górnikom 400 milionów. Dlaczego pozbawili nas pracy, nadziei, wszystkiego? Tutaj większość na zasiłku, ludzie w sklepie na kredyt nawet chleb biorą, z biedy i upodlenia kradną. Stróża w naszym dawnym PGR okradli, a policja powiedziała, że więcej nie przyjedzie, bo nie ma na paliwo.
O własnych planach Augustyn stara się nie mówić za wiele: – Może bym coś ruszył, ale szarpać się nie będę, jedno życie człowiek ma.
Radzi zajechać do byłego dyrektora miejscowego PGR-u, który przed przewrotem był tu potęgą. Przystajemy przed domkiem ze starannie przystrzyżonym trawnikiem, ozdobionym krzewami i klombem.
– Jestem żywym, proszę pana, świadkiem historii likwidowania PGR-ów – gospodarz przyjmując nas w saloniku, odpowiada ostrożnie, waży każde słowo. – PGR-y likwidowano, a ludźmi nikt się nie zajął. Ja panu powiem, tu trzeba spojrzeć na te ofiary transformacji z obiektywizmem. Ludzie w PGR-ach to były maszyny do roboty, nic ich więcej nie interesowało. Traktor umył od czasu do czasu i nie zastanawiał się, że ma ciepło w mieszkaniu, stołówkę w pracy, dzieci ze szkoły odwiezione, zboże i mięso właściwie za darmo. PGR zjadł własny ogon socjalny. Teraz ci ludzie, proszę pana, myśleć nie potrafią, a laba się skończyła.
Dzisiaj opracowuje się prognozy pomocy dla wsi, co oni wymyślą, to łeb puchnie. Po co tak głowę sobie łamać? Dać rolnikowi odpowiednią cenę i możliwość zbytu towarów, o resztę sam się zatroszczy. Wolny rynek, wolna amerykanka, tak ja to widzę.
Mój rozmówca jakby zapadł się chwilowo w sobie, tłumi coś, co wyraźnie ma na końcu języka. Wreszcie się przemógł: – Celowo wykańczają nasze rolnictwo, żeby powstał rynek zbytu dla zachodniej produkcji. Na co nam amerykańskie kurczaki, gdy polskie drobiarstwo się rozkłada? Kto tym steruje, proszę pana, w czyim ręku są banki? Polska jak ta krowa, od jednego płotu do drugiego, a doi ją obca nacja.
Ma charyzmę ten Lepper, co by nie mówić. Twierdzi, że walczy o tych ludzi, a czy walczy? Nie wiadomo, jak go osądzić, jeden dzień straszne głupoty wygaduje, na drugi dzień normalnie, ale że ludzie z tych terenów do niego się garną, to ja, proszę pana, nic w tym dziwnego nie widzę.

Wyślij e-mail

Wracamy do Sławna. Przed kawiarenką internetową gromadka dzieci. Krzysztof Matczak, jej właściciel, nie narzeka na brak klientów.
– Pewne rzeczy ktoś musi ujawniać. Tu co trzeci nie ma już prawa nawet do zasiłku. Znalazł się ktoś, kto o tym mówi i uzyskał poparcie. Lepper to głos ludu, a że ze swoimi korzyściami? No, wiadomo, nikt tam nie idzie, by patrzeć tylko na biednych, każdy uważa na własną kieszeń. Kupa krętactw dookoła. Przynajmniej jeden, co mówi prawdę.
Pan Krzysztof zaprasza do środka. W ciasnej suterenie mieści się kilka komputerów. Na ścianach plakaty z gazet reklamują „Matriksa”.
– Najpierw go chcieli udobruchać. Masz stołek, ciesz się, ale on nie. Teraz immunitet cofnęli, kij i marchewka, a przecież wystarczy spojrzeć na innych posłów – gorsze rzeczy robili i bezkarnie.
Szczerze mówiąc, wybory przestały mnie interesować, bo czy ta władza będzie, czy inna, to i tak nic się nie zmieni.
Zakratowane okno przysłania do połowy żółtawa zasłonka, która ledwo przepuszcza mdłe światło poranka. Właściciel kawiarenki pokazuje dzieciom, jak wysłać e-mail.
– No, coś trzeba robić. Internet otworzyłem, bo tego tutaj nie było. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Za godzinę dwa i pół złotego, drożej nikt by nie przyszedł. Kurkę, świnkę trzymam, jakoś idzie. Ale takich jak ja, co nie siedzą założonymi rękami, można tutaj zliczyć na palcach jednej ręki.
Radzi pojechać do Łobza, miasteczka na granicy dawnych województw, koszalińskiego i szczecińskiego.

Jak się nie krzyknie

Właściciel strusiej fermy też chętnie porozmawia o polityce. – Dobrze wspominam czasy po 1990 roku – opowiada i głaszcze łepek zwierzęcia, które wystawiło długą szyję przez siatkę ogrodzenia. – Większe nadzieje, chęć do działania. Nie głosowałem na Samoobronę, ale jestem sympatykiem. Bezrobocie być powinno, ale nie tego rzędu, co u nas, aż 30%. Lepper w dużej mierze ma rację, że tak się rzuca, widać to najlepiej na szczeblu lokalnym; jak się nie wyjdzie na ulicę, jak się nie krzyknie, huknie, to nic się nie załatwi. Albo tak, albo w łapę. Dlaczego nie ma ciągle przyzwoitej ustawy antykorupcyjnej? Lepper krzyczał na drogach, teraz w Sejmie, bo w końcu od tego jest parlament. Zaraz pana podwiezie kolega do Tadka, on murem za nim stoi, w marcu będą robić blokadę granicy.
Jedziemy do Redlina obok Białogardu. Ale pana Tadka nie ma w domu. Podobno pojechał radzić w sprawie tej blokady.
Na przystanku autobusowym stoją kobiety omotane w chustki, w gumiakach. Nie chcą z nami rozmawiać. Złe, bo autobus wypadł, nie wiadomo, czy następny przyjedzie, a one dwie godziny szły przez rozmokłe pola. Odwracają głowy, gdy pytam o Leppera. Co innego im w głowie, wybrały się do opieki społecznej, podobno mają dawać po 12 złotych. Jedna z nich, młoda, o bystrym spojrzeniu, jedyna bez gumiaków, rzuca przez ramię: – Do Unii wejdziemy, tylko czy uni nas wykarmią?
Ponieważ wszyscy się śmiejemy, dorzuca jakby kawał: – Zadanie ze szkoły podstawowej. Wyjeżdżają dwa pociągi, jeden z miasta w Polsce A, drugi z Polski B. Znamy większość danych. Kiedy się spotkają? Za kilkanaście lat albo i wcale.

 

 

Wydanie: 07/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy