Lewica w pułapce wojen kulturowych

Lewica w pułapce wojen kulturowych

Po roku obecności lewicy w parlamencie jej sondaże słabną

Rok obecności lewicy w nowej formule nie będzie raczej okazją do toastów szampanem. Kawioru – choć z innych powodów – też nie ma co się spodziewać. I choć nie jest to może najgorszy moment dla politycznej lewicy w III RP, z pewnością nie jest najlepszy.

Rocznica obecności koalicji trzech lewicowych partii w Sejmie tuż-tuż, jednak ta sama siła, która weszła do parlamentu z poparciem 12% (i potencjałem na więcej), błąka się dziś w kolejnych sondażach blisko progu wyborczego. Wypada nawet gorzej, jeśli w badaniach uwzględniana jest (istniejąca wciąż jako byt wirtualny) partia Szymona Hołowni – wówczas w kolejnych sondażach ląduje niżej niż poprzeczka 5%. To, powiedzieliby złośliwi, i tak więcej niż 2% Roberta Biedronia w wyborach prezydenckich, od których ten zjazd się zaczął.

Co się stało z dwucyfrowym poparciem, dlaczego nie przyszły powyborcze rozliczenia i na czym polega pułapka wojen kulturowych, w którą wciągnął lewicę Zbigniew Ziobro?

Premia za zjednoczenie i błędy debiutantów

Nawet najbardziej surową analizę należy zacząć od słów uznania dla procesu, który mimo wszystkich trudności lewicę do Sejmu wprowadził. Można podkpiwać z „trzech tenorów”, ale to zdolność Roberta Biedronia, Włodzimierza Czarzastego i Adriana Zandberga do schowania choć na chwilę ego i puszczenia w niepamięć wzajemnych uszczypliwości umożliwiła wspólny start i dała reprezentację liczącą prawie pięćdziesięcioro posłanek i posłów. Gdyby wtedy w partii Razem wygrała frakcja trzymania się osobno (a taka była i jest!) albo SLD uwiodła wizja oparcia się na „żelaznym elektoracie” i wystartowania samodzielnie – mogłoby w parlamencie nie być żadnej lewicy. Dziś zażenowani niskimi wynikami sondażowymi sympatycy czerwono-fioletowego klubu muszą pamiętać, że suma potencjałów i energii trzech komitetów jest wciąż większa niż trzech osobnych, poobijanych partii. Słowem, od trwania w koalicji gorszy będzie tylko jej rozpad.

Niestety, początkowy impet szybko wyparował za sprawą serii ciosów, które lewica albo zadała sobie sama, albo dostała od dobrze jej życzących sojuszników w mediach. Dość przypomnieć – opisywaną obszernie przeze mnie na łamach PRZEGLĄDU – sagę z wyborem kandydata na prezydenta z przełomu roku. Najpierw Adrian Zandberg zabłysnął świetnym wystąpieniem w Sejmie – sławnym już „kontrexposé” – co uczyniło go w oczach wielu naturalnym pretendentem do tej roli. Następnie w OKO.press i na stronach Onetu ukazały się artykuły, które obiecywały kandydatkę – sfeminizowany i równościowy elektorat dwóch młodszych koalicjantów, Razem i Wiosny, zaczął już nawet do tej plotki się przywiązywać. Gdy więc Lewica musiała wycofać się z obietnic, których nigdy sama nie składała, a kandydatem ostatecznie został Robert Biedroń – przyszło rozczarowanie. I to zanim kampania prezydencka mogła na dobre się rozpocząć.

Ten schemat się powtarzał. Błędy w kampanii Biedronia nie były wymuszone przez przeciwników. Medialni sojusznicy zaś, chcący kandydatowi Lewicy pomóc – pudrując jego słabości albo dla odmiany atakując lubianego przez szeroki elektorat lewicowy Trzaskowskiego – szkodzili. Skończyło się, jak wszyscy pamiętają, historycznie słabym wynikiem – gorszym nawet od rezultatu Magdaleny Ogórek sprzed pięciu lat.

Jednak dla dzisiejszej kondycji polskiej lewicy tak naprawdę ważne jest to, co stało się potem i co trwa do dziś.

Logika wojen kulturowych

Nic dziwnego, że skoro Robert Biedroń uzyskał tak marny wynik, lewicowcy gorliwie rzucili się w ogień wojen kulturowych, które natychmiast po wyborach rozniecił Zbigniew Ziobro. Każda okazja, by sprawić, że sympatycy zapomną o upokorzeniu, i przypomnieć o sobie, była dobra. To jednak była pułapka.

Mechanizm wojen kulturowych, który wykorzystała prawica, opiera się na kilku prostych krokach. A olbrzymia instytucjonalna przewaga rządzących nad opozycją właściwie gwarantuje w tej grze powodzenie. Działa to następująco: najpierw PiS wyciąga budzące emocje zjawisko – migrację do Europy, parady równości albo edukację seksualną w szkołach – i grozi atakiem na mniejszości. Przeważnie retorycznym, bo rzeczywiste akty przemocy wygodniej władzy jednak przemilczeć. Lewica w słusznym odruchu zrywa się na pomoc atakowanym i potępia rządzących. TVP i sprzyjające władzy media nagłaśniają zaś prawdziwy i zmyślony „radykalizm” protestów, strasząc dla odmiany falą ideologicznej przemocy wymierzonej w katolików, zwykłych Polaków, konserwatywną milczącą większość. Po dwóch aktach tego spektaklu władza może już spokojnie zrobić krok w tył i powiedzieć: widzicie, my próbujemy spokojnie rządzić, a opozycja tylko mniejszości i mniejszości, o zwykłych Polakach ani słowa.

Uruchomienie polaryzacji rzadko kiedy towarzyszy jakimkolwiek ruchom ustawodawczym. Najczęściej chodzi tylko o stworzenie pretekstu, aby partię władzy publicznie skojarzyć z pojęciami normalności i większości, a przeciwników władzy z nienormalnością i mniejszością. To prymitywne – ale działa.

W pułapce Ziobry

To oczywiście pułapka, bo żadna siła deklarująca przywiązanie do praw człowieka i wrażliwość na krzywdę słabszych nie może zignorować tych kampanii zaczepnych. To jednak gwarantuje, że Zbigniew Ziobro ma dowolność w wybieraniu czasu, tematu i bohaterów tego starcia.

Tak z całą pewnością było tego lata. Gdy aktywiści LGBT zawiesili na warszawskich pomnikach tęczowe flagi, a prokuratura odwdzięczyła się zatrzymaniami, padła pierwsza salwa. Następnie aresztowanie Margot w związku z szarpaniną z udziałem anarchistyczno-tęczowego kolektywu Stop Bzdurom i towarzyszące mu demonstracje w Warszawie otworzyły front na dobre. Z punktu widzenia logiki władzy nawet lepiej, że żadnych kontrowersji nie trzeba było dodatkowo wymyślać. A liberałowie i lewica pogrążyli się też w polemice na temat taktyk i strategii ruchu LGBT+ w Polsce. Lewica, jako że stanęła za osobami LGBT+ bezwarunkowo, najbardziej zdecydowanie i niczym nie niuansując swojego stanowiska, stała się uczestnikiem rozgrywki, której panem był kto inny.

Raz jeszcze trzeba zaznaczyć, że to nie do końca wybór – lewica podąża za słusznym etycznym instynktem i działa w zgodzie z wyznawanymi przez siebie wartościami. Ale jest w tej walce słabsza. Bezpośrednim zaś skutkiem tych wydarzeń jest to, że znów kojarzy się – czy tego chciała, czy nie – ze sprawami kulturowymi.

Nieudana ucieczka do przodu

Niektórzy na to się oburzą. Jak to!? Przecież lewica zajmuje się mnóstwem innych spraw, a nie tylko wojną kulturową! To prawda, ale zupełnie pozbawiona znaczenia. W grze politycznej nikt nie ogląda się na to, czy wizerunek tego lub innego ugrupowania jest prawdziwy. Przeciwnicy wykorzystają cudze słabości – tym chętniej, im bardziej ktoś musi się borykać z niekorzystnym stereotypem. PiS przez lata nie udało się zrzucić wizerunku partii staroświeckiej, PO, cokolwiek by robiła, nie może się uwolnić od etykietki neoliberałów – nawet gdy próbuje w obietnicach społecznych przelicytować resztę konkurencji.

Dowodem na to, że Lewica zdaje sobie sprawę z problemu, jest tuzin innych aktywności i zagadnień, o których posłowie i posłanki starają się mówić: od sprzeciwu wobec budowy obwodnicy Kłodzka po krytykę zaniedbań w miejskich spółkach w Warszawie. A dodatkowo ucieczka w merytokrację – Lewica rozpoczęła maraton konwencji i spotkań programowych w miastach, które podsumuje listopadowy kongres.

Jednak pułapka jest rzeczywista. Nowe badania, które zlecił klub Lewicy, mówią, że koalicja SLD-Wiosna-Razem ma szansę pozyskać głosy przede wszystkim w dużych miastach, wśród wykształconych i lepiej zarabiających. Wśród wyborców, którzy „wolą LGBT od PRL” i właśnie poparcia dla mniejszości oraz retoryki obrony praw człowieka od Lewicy oczekują. Nie jest więc tak, że w tej kulturowej taktyce nie ma żadnej logiki. Ale to trend, który wzmacnia tylko jedną z przynajmniej trzech nóg, którymi polska lewica powinna podążać. Dodajmy też, że ten marsz pod górę na jednej nodze będzie coraz trudniejszy, bo PiS konsekwentnie realizuje pomysły społeczne – od podwyżki płacy minimalnej po oskładkowanie umów-zleceń i leki dla seniorów – które normalnie powinna proponować socjaldemokracja.

Tradycyjny elektorat lewicowy – klasa pracująca, mieszkańcy mniejszych i postprzemysłowych miast, PRL-owska inteligencja i osoby w ogóle cieplej myślące o Polsce Ludowej – w ogóle w dzisiejszych wojnach kulturowych się nie odnajduje. Życzliwi krytycy, tacy jak dr hab. Przemysław Sadura czy red. Rafał Kalukin z „Polityki”, a także Michał Syska na łamach PRZEGLĄDU, zwracają na to uwagę, przypominając, że pomysły socjalne i postępowy program społeczny trzeba umieć ze sobą połączyć.

Oddech konkurencji

Tu zaś trzeba wrócić do początku tego tekstu – rocznicy obecności w parlamencie, złych sondaży i pojawienia się Hołowni. Badania mówią bowiem Lewicy, po roku od parlamentarnego debiutu w tej formule, jeszcze jedną rzecz – Polacy, nawet jej przychylni, nie wiedzą, po co ona im jest. Tak olbrzymią część konfliktu politycznego zajmuje rywalizacja PO-PiS, że nikomu jeszcze nie udało się skutecznie wbić w nią klina.

Lewica zaś skubana jest z obydwu stron (innej metafory, bo „imadła”, użył Michał Syska). Co to znaczy? PiS przejmuje sprawy socjalne, a PO retorykę praw człowieka, ogólnie pojętej otwartości i sprzeciwu wobec zamordyzmu. Miejsce na siłę i socjalną, i wolnościową istnieje tylko teoretycznie. W praktyce Polacy myślący „socjalnie” i ci „obywatelscy” to często rozłączne grupy, szczute też na siebie nawzajem przez dwie dominujące siły. Ten mechanizm funkcjonuje również w innych krajach Europy, a nawet do pewnego stopnia w USA. Pocieszenie, choć marne, jest dla lewicy w Polsce takie, że analogiczne tortury przeżywają partie socjaldemokratyczne i centrolewicowe na całym demokratycznym świecie.

Tyle że w Polsce – jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało – konkurencja dla Lewicy tylko rośnie. O te same przyczółki – miasta, wykształconych, zamożnych i otwartych – biją się już wszyscy. PO i cała Koalicja Obywatelska, nowy ruch Hołowni, a nawet PiS, które od dawna ostrzy sobie zęby na miasta i chce odbić chociaż ich część. Szczególnie ruch Polska2050, po tym jak „zdezerterowała” do niego ambitna posłanka Lewicy Hanna Gill-Piątek, łowi w tej samej wodzie. Merytokratyczny zwrot obiecała także Platforma. Postulatami okołopostępowymi – od praw zwierząt po zieloną transformację i ochronę mniejszości – szermują na opozycji wszyscy poza konfederatami.

Potencjały na opozycji jednak nie dodają się, lecz dzielą – i tak Lewica notuje 4%. Pytanie, czy sama wyciągnie się z tego dołka za uszy.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Mateusz Włodarczyk/Forum

Wydanie: 2020, 41/2020

Kategorie: Publicystyka

Komentarze

  1. janek
    janek 7 października, 2020, 23:17

    SLD to taka lewica jak konserwatywny neoliberał Miller.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy