Liberia we krwi

Liberia we krwi

Dzieci żołnierze noszą głowy rebeliantów zatknięte na kijach

W Monrowii od tygodnia trwa zacięta walka o każdy dom, o każdy most. Rebelianci szturmują stolicę, wojska prezydenta Charlesa Taylora stawiają zacięty opór. Żadna strona nie może uzyskać przewagi. W bezsensownej, surrealistycznej bitwie na nieszczęsne miasto spadają dziesiątki rakiet i granatów moździerzowych.
Ludność cywilna przeżywa niewyobrażalne cierpienia. Co najmniej 600 mieszkańców liberyjskiej stolicy i uciekinierów z innych regionów kraju straciło życie w tym barbarzyńskim bombardowaniu. W szpitalu imienia Johna Kennedy’ego

niemowlęta umierają z głodu

obok matek, które nie mogą ich nakarmić, gdyż eksplozje oderwały im piersi. Około 40 tys. osób szuka schronienia przed pociskami, koczując w podziemiach stadionu sportowego lub na płycie boiska, inni tłoczą się na lotnisku, w kościołach i w piwnicach zrujnowanego gmachu loży masońskiej. Brakuje żywności i wody pitnej. Cholera i inne choroby zakaźne pochłonęły już setki ofiar.
Organizacje humanitarne ostrzegają przed katastrofą humanitarną, bezprecedensową nawet dla Czarnego Lądu. Specjalny wysłannik ONZ, Jacques Klein, bije na alarm – Liberia już została zniszczona. Tylko międzynarodowa interwencja wojskowa może ocalić ten niewielki, trzymilionowy kraj w zachodniej Afryce przed ostateczną katastrofą. Nie widać końca 14-letniej wojny domowej w Liberii, w której zginęło może nawet 200 tys. ludzi, zaś prawie milion musiało uciekać z domów.
Władzy prezydenta Taylora, szalonego dyktatora i despoty, bronią dzieci żołnierze, odurzeni narkotykami młodociani bojownicy, którzy w swym krótkim życiu nie widzieli niczego poza wojną. Chłopcy walczą w damskich perukach i sukniach, uzbrojone w kałasznikowy i maczety dziewczęta włożyły czepki kąpielowe. Swoista zmiana płci ma znaczenie magiczne – dzieci żołnierze wierzą, że zmyli to kule wroga. Kilkunastoletni żołnierze Taylora przypominają postacie z sennego koszmaru, gdy z rozkładających się zwłok wrogów wyrywają kości udowe, aby uderzać z hałasem jedną o drugą.
„To są nasze bębny. Zabijamy rebeliantów dla naszego kraju. Walczymy o wolność, bronimy naszego prezydenta”, mówi z dumą kilkunastoletni bojownik Forkpa. Jego towarzysze niosą na długich żerdziach odcięte głowy buntowników. Nastoletni żołnierze budzą grozę także wśród mieszkańców stolicy. „Dla żartu chcieli strzelać do psa sąsiada. Byli jednak tak pijani, że zamiast psa zabili sąsiada”, opowiada pewna kobieta.
Ale dzieci z karabinami nie ocalą prezydenta Taylora. Rebelianci dozbrojeni przez Wybrzeże Kości Słoniowej i Gwineę są zbyt liczni. Desperackie szarże wojsk rządowych, w których samochody terenowe pełnią rolę czołgów, załamują się w ogniu moździerzy i dział.
Charles Taylor, wykształcony w USA potomek dobrej liberyjsko-amerykańskiej rodziny ojców założycieli państwa, z oddziałem 160 wyszkolonych w Libii desperatów

wszczął w 1989 roku rebelię

przeciwko rządom byłego sierżanta Samuela Doego. W następnym roku Doe został obalony i zginął w wyniku tortur. Taylor nie zdobył jednak Monrowii, sprzeciwiły się temu bowiem Nigeria i Sierra Leone. Rozwścieczony watażka zagroził, że Sierra Leone „poczuje gorycz wojny”. Taylor nie rzucał słów na wiatr. W 1991 r. wysłał do tego kraju ok. 100 bandytów, którzy grabili i mordowali pod nazwą Zjednoczonego Frontu Rewolucyjnego (RUF). Zbrodniarze z RUF szybko zwiększyli swe siły, spustoszyli Sierra Leone i uśmiercili około 200 tys. ludzi, z których wielu porąbali na kawałki. Opanowali też bogate pola diamentowe Sierra Leone. Taylor sprzedawał swym sojusznikom broń w zamian za kamienie szlachetne. Podobno zarobił na tym procederze prawie 4 mld dol. W 2000 r. ONZ przysłała do Sierra Leone oddziały pokojowe. Członkowie RUF ujęli kilku żołnierzy i żywcem obdarli ze skóry. Tego już było dla Wielkiej Brytanii za wiele. Londyn wysłał spadochroniarzy i oddziały specjalne, które sprawnie opanowały Freetown i rozbroili bandy rebeliantów, bezradne wobec nowoczesnej armii europejskiej. Taylor, w 1997 r. wybrany na prezydenta, widząc, że jego sprawy w Sierra Leone źle wyglądają, wzniecił kolejną rebelię – tym razem w Gwinei. Jego sprzymierzeńcy wyrządzili w tym kraju wiele szkód, lecz w końcu zostali pokonani. Nic dziwnego, że władze Sierra Leone i Gwinei zaczęły popierać zbrojną opozycję przeciw Taylorowi. Buntownicy przyjęli pompatyczną nazwę Liberyjczycy Zjednoczeni na rzecz Pojednania i Demokracji (LURD). Dyktator usiłował zastraszyć mieszkańców Liberii terrorem, aby nie popierali oddziałów LURD. Jego ludzie w ramach operacji „Nic żywego” puszczali z dymem całe wioski. Prezydent, będący kaznodzieją amatorem, nie miał wyrzutów sumienia. Pewnego razu oświadczył cynicznie: „Także Chrystus był w swoich czasach uważany za mordercę”. Ogłosił się też barankiem ofiarnym, który poświęca się za swój naród. Ale siły rebeliantów rosły. 4 czerwca międzynarodowy trybunał formalnie oskarżył Taylora o zbrodnie w Sierra Leone. Następnego dnia zbrojne bandy LURD ruszyły do ataku. Dwukrotnie szturmowały Monrowię. Obecny, trzeci atak ma być decydujący.
Rebelianci nie mają programu ani zdolnych przywódców. Ich jedynym hasłem jest obalenie prezydenta. Taylor wyraził gotowość ustąpienia, jeśli w Liberii zostaną rozmieszczone oddziały pokojowe. Nigeria chce udzielić mu azylu. Ale dowodzący LURD zgadzają się na przybycie oddziałów pokojowych tylko wtedy, gdy prezydent odejdzie. W ten sposób zamyka się błędne koło wojny i przemocy.
Komentatorzy są zgodni, że tylko oddziały zbrojne z innych krajów mogą położyć kres cierpieniom Liberyjczyków. Nigeria gotowa jest wysłać dwa bataliony (1350 żołnierzy), ale to nie wystarczy. Oczy wszystkich zwracają się na Stany Zjednoczone. Do interwencji zbrojnej zachęcają Waszyngton sekretarz generalny ONZ, Paryż i Londyn. Czyż Brytyjczycy nie zakończyli wojny domowej w Sierra Leone? Czy oddziały francuskie, które w ubiegłym wylądowały w Wybrzeżu Kości Słoniowej, nie uchroniły tego zamożnego (jak na afrykańskie warunki) kraju przed krwawym konfliktem wewnętrznym? Stany Zjednoczone powinny to samo uczynić dla Liberii – padają wezwania. Tak samo uważają mieszkańcy Monrowii. Złożyli oni przed główną bramą ambasady USA zmasakrowane ciała cywilów – w tym dzieci – którzy zginęli w wyniku ostrzału miasta. Zwłoki te miały być oskarżeniem amerykańskiej bierności.
Stany Zjednoczone nie mają w pozbawionej bogactw naturalnych Liberii interesów strategicznych czy gospodarczych, ponoszą jednak wobec tego kraju odpowiedzialność natury historycznej. Liberia została założona w latach 20. XIX w. przez wyzwolonych czarnych niewolników z USA, przy poparciu białych entuzjastów, którzy pragnęli stworzyć w Afryce przyczółek sprawiedliwości i wolności. Stolicy kraju nadano nazwę Monrowia na cześć prezydenta Stanów Zjednoczonych, Jamesa Monroego. Liberyjczycy kochają Amerykę, oczekują od niej opieki i ochrony. Sekretarz stanu,

Colin Powell, zachęca prezydenta Busha do podjęcia interwencji.

Ku liberyjskim brzegom płynie z Morza Czerwonego przez Śródziemne grupa okrętów z lotniskowcem desantowym „Iwo Jima” i 4,5 tys. żołnierzy piechoty morskiej na pokładach. Ale zbrojnemu zaangażowaniu USA w Afryce przeciwny jest Pentagon. Generałowie ostrzegają, że armia, która już ugrzęzła w Iraku, nie może wziąć na siebie dodatkowego zadania. Obrońcy praw człowieka, jak pastor Jesse Jackson, oskarżają prezydenta Busha, że ignoruje liberyjską tragedię z powodów rasistowskich. Zdaniem wielu komentatorów, jeśli USA nie podejmą interwencji lub przynajmniej nie udzielą potężnego poparcia militarnego i finansowego wysiłkom pokojowym państw zachodniej Afryki, liberyjski pożar może ogarnąć cały region – Sierra Leone, Gwineę, Wybrzeże Kości Słoniowej (gdzie w wojnie domowej Liberyjczycy walczyli po obu stronach), a może nawet Burkina Faso, Mali i Niger.

 

Wydanie: 2003, 31/2003

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy