Listy

Listy

*Zła ustawa antynarkotykowa
Klub Dialogu Politycznego im. Zofii Kuratowskiej zdecydowanie sprzeciwia się przyjętej przez parlament nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, zgodnie z którą posiadanie każdej ilości narkotyków uznane będzie za przestępstwo podlegające karze pozbawienia wolności.
W Polsce największym dotychczas problemem jest z pewnością uzależnienie od alkoholu i tytoniu. W ostatnich latach doszły też narkotyki. Tak jak zdecydowana większość Polaków również i my jesteśmy zaniepokojeni gwałtownym rozpowszechnianiem się narkomanii, zwłaszcza wśród młodzieży. Jednakże odpowiedzią ustawodawców nie może być populizm i tworzenie złego prawa. A w tej sprawie właśnie tak się stało – porzucono racjonalne myślenie na rzecz wyborczej retoryki i gry na ludzkich emocjach i fobiach.
Uchwalone przez parlament restrykcje uderzą głównie nie w handlarzy narkotyków, a w ludzi uzależnionych i w takich, którzy mają przypadkowy kontakt z narkotykami. Będą oni wyłapywani w pokazowych akcjach policji i wsadzani do więzień. Piętno więzienia nie może pozbawiać ich szansy na powrót do normalnego życia. Karanie za posiadanie narkotyków, jak dowodzą przykłady innych krajów, nie ogranicza zjawiska narkomanii, lecz przeciwnie, wywołuje nowe problemy. Nowe przepisy stanowią też ewidentne zagrożenie dla wolności obywatelskiej, gdyż stwarzają dla organów ścigania, w tym policji, olbrzymią swobodę działania nie wykluczającą różnego rodzaju prowokacji.
Szczególnie martwi nas pojawiająca się w Polsce coraz częściej swoista “filozofia zakazu i kary” w miejsce rzeczywistego rozpoznania i rozwiązywania problemów społecznych. Łatwo jest zakazywać i karać – trudniej ograniczać niekorzystne zjawiska. Najłatwiej zaś jest dawać przedwyborcze złudzenia załatwienia sprawy. Nie zmniejszy to jednak ludzkich tragedii i zagubienia we współczesnym świecie.
Zarząd Klubu Dialogu Politycznego im. Zofii Kuratowskiej
Marek Balicki, Wojciech Borowik, Krzysztof Dołowy,
Izabela Jaruga-Nowacka, Bartłomiej Morzycki,
Krystyna Sienkiewicz

*Kolorowa papka skundlonego dziennikarstwa

Z tekstów poświęconych “martyrologii” koleżanek i kolegów dziennikarzy, którzy bądź sami nie chcieli, bądź w wyniku tzw. weryfikacji nie mogli po wprowadzeniu tzw. stanu wojennego pracować dalej w mediach oficjalnego obiegu dałoby się pewnie ułożyć sporą bibliotekę. O tych, którzy “dostali w kość” po nastaniu III RP i w kolejnych latach jej rozwoju, opinia publiczna nic właściwie nie wie.
Smutna opowieść red. Violetty Waluk (“Przegląd” z 21 sierpnia) o tym, jak została potraktowana przez “etosowców”, przerywa to milczenie. Chciałbym dopisać do jej tekstu konkretyzujący suplement. Jest najwyższy czas, aby o pewnych haniebnych praktykach, które działy się w prasie polskiej po 1990 roku, napisać wprost.
Los, jaki nas, dziennikarzy z tytułów wydawanych przez RSW PRASA, spotkał, mamy do zawdzięczenia większości Sejmu Kontraktowego. W marcu 1990 roku wysmażono tam ustawę o likwidacji naszej firmy wydawniczej. Zgodzono się na “rozpirzenie” koncernu wydawniczego bez żadnych rzeczywistych gwarancji dla paru tysięcy pracowników RSW PRASA. Pisał już o tym Janusz Rolicki, gdy szefował krótko “Trybunie”. Większość Sejmu Kontraktowego dla własnego niby świętego spokoju po prostu nas sprzedała. “Towarzysze-posłowie” oraz ich sojusznicy z 65-procentowej puli poszli nawet dalej, niż domagali się tego opozycyjni dziennikarze podczas posiedzeń “podstolika prasowego” w czasie obrad Okrągłego Stołu. Wiem o tym, bom przy tym “podstoliku” siedział.
To, o czym pisze red. Waluk, działo się w “Gazecie Robotniczej” we Wrocławiu. Przez 17 miesięcy (wrzesień 1980 r. – 14 grudnia 1981 r.) byłem tego dziennika – po prawie 35 latach pracy w zespole – redaktorem naczelnym. We wtorek, pierwszego tygodnia “stanu wojennego” znalazłem pod słomianką zwolnienie z funkcji i z pracy! Sposób traktowania dziennikarzy był po prostu zawsze, niejako “ponadustrojowo”, raczej podły. Do “GR” w 1990 r. nie dało się wrócić. Przyglądałem się jednak pilnie temu, co się tam działo. O podchodach facetów z Komitetu Obywatelskiego i o wielu próbach zawładnięcia tytułem pisałem nawet w swoich – już wtedy prywatnych, jednoosobowo od A do Z robionych – “Sprawach i Ludziach”. Utrzymywałem je na rynku aż do uzyskania wieku emerytalnego w 1994 roku. Zablokowanie powrotu do gazety, w której przepracowałem większość życia, zawdzięczam moim dawnym młodszym kolegom i “podwładnym”. Pewnie i oni myśleli, że jak mocno uderzą w jakiegoś pokazowego “komucha”, to im samym się upiecze. I na to też z początku wyglądało. Skończyło się to z chwilą nastania “okupacji niemieckiej”. Właścicielem “GR” stała się Neue Passauer Presse.
Choć wydawcę niemieckiego nic pozornie nie łączyło z nowym, miejscowym, “etosowym” establishmentem, wszystkie zmiany w redakcjach działy się pod dyktando jakiegoś niewidocznego ośrodka dyspozycyjnego facetów z NZS i “Solidarności”. Z działu marketingu miejscowej “Gazety Wyborczej” został “oddelegowany” na naczelnego “GR” pewien pan NIKT. Zaczęła się kolejna fala czystek. Wprowadzono po cichu “Berufsverbot” także na współpracowników. Wyrzucono m.in. mój felieton, najpierw z “GR”, a wkrótce także ze “Słowa Polskiego”. W “Słowie” należącym niby do norweskiego koncernu (powiązanego z NPP?) naczelnym został red. Piotr Adamczyk, mój wychowanek z tygodnika “Sprawy i Ludzie” i sekretarz POP w tej redakcji. Ten pan – bardzo zdolny dziennikarz, przyznaję – miał szczęście po raz drugi “wyjść za żonę”, tym razem za redaktorkę naczelną miejscowej “Gazety Wyborczej”, panią Barbarą Piegdoń, zostawiając w “Gazecie Robotniczej” swoją byłą żonę – red. Iwonę Zielińską, która po nastaniu nowego prezesa (zrzut z Gdańska) została redaktorką naczelną “GR”, wkrótce przemianowaną na “Gazetę Wrocławską”. W rezultacie “demokratyzacji” prasy wrocławskiej w trzech miejscowych dziennikach rządzi jedna – nazwijmy to tak – “około-adamczykowa” rodzina. Może to być, oczywiście, swoisty bzik historii najnowszej wrocławskiej prasy, rzecz jest jednak na tyle poważna, że wszystkie wymienione tytuły (a także czwarty – “Wieczór Wrocławia” należący też do norweskiego koncernu) zeszły poniżej poziomu niemieckiej “Bild-Zeitung”. W tym widzę podstawowy problem. Pani Waluk słusznie uważa, że uprawiana przez “etosowców” (i mizdrzących się do nich ekskomuchów) polityka redakcyjna zmierza do tego, aby dziennikarz czuł się zerem. Inni koledzy z “GR”, którzy musieli odejść, mówili mi, że z “analfabetami” po szkole zawodowej nie dało się pracować. W mediach “elektronicznych”, do których kierowane są “odrzuty” z “GW”, jest podobnie. Zasadniczą jednak sprawą jest ogólne upadlanie wrocławskiego dziennikarstwa. W nowoczesnej szacie graficznej sprzedaje się wrocławianom i Dolnoślązakom wielokolorową papkę, żeby nie użyć bardziej dosadnego określenia. Rewelacyjne są te gazety tylko pod jednym względem: nigdy, powtarzam – nigdy, nawet za najgłębszej “komuny”, wrocławskie dzienniki nie kadziły tak “Panu Prezydentowi” i miejscowym władzom, jak to się dzieje pod rządami obecnych “orłów” dziennikarstwa.
Że przemawia przeze mnie zawiść? A jakże. Jest wolność, nie ma cenzury. Nowoczesna technika i fantastyczne środki łączności stwarzają niewyobrażalne przedtem możliwości. Boże, jakie by można robić gazety! I są dziennikarze, wcale nie tacy starzy jak ja, ale w najlepszych latach: wszyscy odsunięci, wyrzuceni, albo – jeśli mają jeszcze robotę – skundleni. O dawnych (nie)dobrych czasach wrocławskiego dziennikarstwa przypominają nieliczne wyjątki, takie jak uprawiający felieton Wiesław Wodecki. A ja, dwakroć wyrzucony? Osiadłem – jak na Europejczyka przystało – na wsi, pisuję m.in. do powiatowej “Panoramy Oleśnickiej”, dłubię jakieś książki i obsługuję korespondencjami z Polski lewicowy dziennik w Berlinie.
Julian Bartosz
Wrocław

*Nienawiść zostawmy przeszłości
W artykule p. Kowalik (“Przegląd” nr 35) pt. “Żebyś sy pamiętał”, uderzyła mnie całkowita nieznajomość przedwojennego Lwowa, co mógłbym wybaczyć, oraz trudna już do wybaczenia, nacjonalistyczna antyukraińskość.
Zdobiąca artykuł fotografia przepięknego pomnika Mickiewicza na tle ruin, których nigdy tam nie było i nie ma, od razu szokuje. Ten fotomontaż odebrałem jako sugestię autorki, że Lwów dewastują Ukraińcy. Nie wiem, czy wskutek niewiedzy, czy celowo, autorka sugeruje, że barbarzyństwa sowieckie dokonane zostały przez Ukraińców. Tak np. postać św. Jana z Dukli została zrzucona z kolumny przed kościołem Bernardynów jeszcze na przełomie 1939/40 roku i to nie dlatego, że “św. Jan przeszkadzał, bo według legendy – wypłoszył spod miasta Kozaków”, lecz dlatego, że był to posąg świętego. Równocześnie z nim sowieci usunęli z fontanny koło pomnika Mickiewicza posąg Matki Boskiej. Tak samo sowieci zamienili kościół św. Elżbiety (i nie tylko) na magazyn, a w kościele Jezuitów złożyli bez żadnego zabezpieczenia unikalne nieraz zbiory, zwłaszcza prasowe.
Nie ma wątpliwości, że historyczne interesy Polaków i Ukraińców nie biegły jednym torem. Różnorodność etniczna Lwowa i ziemi lwowskiej była konfliktogenna. W obu narodach były jednostki tolerancyjne, rozumiejące racje drugiej strony i były też nacjonalistyczne oszołomy, nie znające granic nienawiści. Zdarzały się napady na Polaków. Sam tego doświadczyłem. Ale były też dokonywane przez wojsko pacyfikacje wsi ukraińskich.
Postępowanie dyrektora Cmentarza Łyczakowskiego, utrudniające odbudowę Cmentarza Orląt, jest wysoce naganne, ale trudno decyzję Rady Miasta, zezwalającą na wykorzystywanie płyt z opuszczonych polskich grobów do nowych pochówków, nazwać skandalem. Myśmy nie tylko to samo robili np. w Gdańsku, ale stary, niemiecki cmentarz św. Mikołaja zamieniliśmy na park! Widząc źdźbło w cudzym oku, nie zapominajmy o belce we własnym.
Jeszcze o ignorancji topograficznej: pomnik Jabłonowskiego autorka przeniosła z pl. Trybunalskiego na Wały Hetmańskie, gdzie stał pomnik Sobieskiego, a kawiarnię “Szkocką” z ul. Akademickiej na Rynek. P. Kowalik wymienia kilka nieznanych kawiarni, a pomija tak popularne jak “Wiedeńska”, “Zaleskiego”, czy “Welza”. To wszystko drobiazg w porównaniu z przeniesieniem Obrony Lwowa z listopada 1918 r. do 1919 roku!
Spojrzenia sąsiadów na historię zawsze się różnią, ale wkraczając w XXI wiek, stawajmy się Europejczykami, zapominajmy uraz, bądźmy bardziej krytyczni w stosunku do siebie, a tolerancyjni dla innych. Nienawiść zostawmy przeszłości. Tadeusz Żurowski, Gdynia

Od autora:
Staram się zrozumieć nostalgiczne uczucie do Lwowa autora listu; zbierając materiał do reportażu, mogłam się przekonać, że to się powszechnie zdarza urodzonym w tym pięknym mieście. Ale nawet młodzieńcza miłość nie może być ślepa. W żadnym miejscu artykułu nie napisałam, że to Ukraińcy niszczyli polskie ślady w mieście w czasie, gdy Lwów był częścią ZSRR. Nie będę tego udowadniać cytatami, bo musiałabym przytoczyć całą konstrukcję reportażu. Jednakże w amoku oskarżania mnie o “nacjonalistyczną antyukraińskość” pan Tadeusz Żurowski przekracza racjonalne granice. Z uporem np. twierdzi, że aby zasugerować czytelnikom, iż Lwów dewastują Ukraińcy, opatrzyłam reportaż fotomontażem. W tym miejscu już mi ręce opadają: ja widziałam ruiny na tle pomnika Mickiewicza, fotoreporter z Agencji Gazeta widział, a pan Żurowski wie, że to się nam przywidziało. Bo jego powidok z miasta lat dziecinnych jest inny. Zaiste, powtarzam, miłość ślepa jest.
Helena Kowalik

Wydanie: 2000, 41/2000

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy