Literacki Nobel 2001

Literacki Nobel 2001

Vidiadhar Surajprasad Naipaul – wybitny pisarz angielski pochodzenia hinduskiego został laureatem literackiej Nagrody Nobla. W latach 70. wyszło kilka jego książek, głównie w wydawnictwie „Książka i Wiedza”, m.in. „Marionetki”, „Utrata El Dorado”, „Miguel Street”, „Wybory w Elwirze”, „W wolnym kraju”. Właśnie ten ostatni zbiór opowiadań został uznany w Anglii za najlepszą książkę roku 1971. Dzięki uprzejmości wydawnictwa „Książka i Wiedza” prezentujemy fragment opowiadania „Cyrk w Luksorze” z tomu „W wolnym kraju” w przekładzie Marii Zborowskiej

Wyrwałem mu bicz i rzuciłem na piasek. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, a nawet ulga. Powiedziałem: „Opowiem o tym, komu trzeba, w Kairze”

Tego roku w Egipcie nie było monet, tylko same pieniądze papierowe. Z zagraniczną walutą można było daleko zajechać. Luksor, który w niedawnych jeszcze czasach królewskich był eleganckim kurortem zimowym, przystosowywał się teraz do przyjmowania zwykłych turystów. W Old Winter Palace Hotel, gdzie w korytarzach stali murzyńscy służący w białych strojach, powiedziano mi, że dają mi pokój, w którym zazwyczaj zatrzymywał się Aga Khan. Był to rzeczywiście ogromny pokój, urządzony w przyjemnym staroświeckim stylu. Miał balkon i widok na Nil i niskie pustynne wzgórza, wznoszące się na drugim brzegu rzeki.
W tych wzgórzach mieściły się grobowce. Nie wszystkie należały do królów i nie wszystkie były urządzane z pompą. Starożytny artysta, utrwalający sceny z życia mniej znaczącej osobistości, robił to czasem z większą swobodą i oddawał z większą prawdą przyjemności żywota – przyjemności rzeki, pełnej ryb, i ptactwa, przyjemności jedzenia i picia. Wszystko na tej ziemi zostało dokładnie zbadane, skatalogowane, ujęte we wspaniałą formę rysunku i sztuki. Taka była szczególna wizja ludzi, którzy nie znali innych krajów i którzy całą pełnię i bogactwo artystycznego natchnienia czerpali z tego, co widzieli wokół siebie. Mulisty Nil był tylko wodą, a na malowidłach – niebieskozielonym wężykiem; poznawalny, ale daleki, jak rzeka z bajki.
W grobowcach było gorąco. Przewodnik, który spełniał również funkcje strażnika,

płaszczył się i paplał po arabsku,

zapracowując na swoje papierowe piastry; pokazywał mi wszystkie symbole bogini Hathor i ocierał swój szorstki palec o malowidła, które powierzono jego opiece. Na zewnątrz, po ciemnościach i wspaniałej wizji przeszłości, trzeba się było zadowolić widokiem białego piasku; światło słoneczne oślepiało; czasem można się było natknąć na żebrzące dzieci w dżibbah.
Dla mnie ci chłopcy wyskakujący niespodziewanie zza skał i wydm na spotkanie zbliżających się ludzi byli jak pustynne zwierzęta. Ale mój kierowca znał niektórych z imienia; kiedy ich odpędzał, robił to zmęczonym gestem, tak jakby ich żegnał ruchem ręki. Mój kierowca był młodym człowiekiem i sam pochodził z pustyni; za młodu na pewno też biegał w dżibbah. Wyrósł jednak w innych warunkach. Miał na sobie spodnie i koszulę i był dumny ze swej urody. Był uprzejmy i można było na nim polegać; nie śpieszył się jak inni przewodnicy. W pustyni nauczył się, co to nuda. Jego myśli biegły ku stolicy i prawdziwej pracy. Miał dość antyków, turystów i oprowadzania.
Cały dzień spędziłem wtedy na pustyni i zachciało mi się jeść. Miałem ze sobą lunch, który mi dano w hotelu; gdzieś na pustyni widziałem schronisko, w którym turyści mogli usiąść przy stolikach, zjeść swoje kanapki i napić się kawy. Myślałem, że mój kierowca wiezie mnie tam. My jednak pojechaliśmy jakimiś nieznanymi drogami do małej oazy z palmami i dużym, wyschniętym, drewnianym szałasem. Nie było tu ani samochodów, ani autobusów, ani turystów, tylko

gorliwi i usłużni Egipcjanie

w prostych strojach. Nie chciałem tu zostać. Mój kierowca próbował z początku wyperswadować mi dalszą drogę, ale w końcu machnął na to ręką. Zawiózł mnie do nowego schroniska, posadził przy stoliku i powiedział, że przyjedzie po mnie później.
Schronisko było przepełnione. Turyści w słonecznych okularach zajadali lunch ze swoich tekturowych pudełek, gawędząc w różnych europejskich językach. Siedziałem na tarasie z dwoma młodymi Niemcami. Jakiś energiczny Egipcjanin w średnim wieku, ubrany w arabski strój, przeciskał się między stolikami i serwował kawę. U pasa miał bat na wielbłądy; powoli zdałem sobie sprawę, że pustynne wydmy, znajdujące się w niewielkiej odległości od naszego schroniska, roją się od dzieciarni. Pustynia była czysta, powietrze było czyste; ale dzieci były bardzo brudne.
Dla nich schronisko było niedostępne. Kiedy zbliżały się do niego, nie mogąc oprzeć się pokusie zaoferowanego sandwicza czy jabłka, człowiek z batem wydobywał z siebie przerażający wrzask. Czasem wybiegał do nich; uderzając biczem o piasek i zmuszając je do ucieczki. Uciekały na tych małych wygładzonych piaskiem stopach, ledwo widocznych pod unoszącymi się na wietrze dżibbah. Turystom, którzy oferowali dzieciom jedzenie, nie robiono wyrzutów; to była egipska gra, w której obowiązywały egipskie zasady.
Nikomu to zresztą nie przeszkadzało. Dwaj siedzący przy moim stoliku Niemcy w ogóle nie zwracali na nic uwagi. Angielscy studenci w oszklonej sali rozmawiali namiętnie o Howardzie Carterze i lordzie Carnarvonie. Ale grupa Włochów w średnim wieku zrozumiawszy, o co chodzi, zasmakowała w tej zabawie. Niektórzy rzucali jabłka i przyglądali się biegnącym za nimi dzieciom. Niektórzy, tytułem próby, rzucali na piasek kawałki sandwicza, zmuszając dzieci, żeby podchodziły dość blisko. Wkrótce zaroiło się wokół Włochów; a człowiek z batem, świadom roli, jaką ma do odegrania, czuwał uważnie nad tą częścią tarasu, wrzeszcząc, bijąc w piasek, zarabiając w ten sposób swoje papierowe piastry.
Jakiś wysoki Włoch w wiśniowym dżerseju wstał i wziął kamerę. Wyłożywszy jedzenie tuż pod tarasem, czekał, aż zjawią się dzieci. Ale tym razem, tak jakby chodziło o to, by filmowana scena była bardziej realistyczna,

bat padł nie na piasek, ale na plecy dzieci,

a Egipcjanin pokrzykiwał jeszcze głośniej i jeszcze częściej. Turyści w schronisku, egipscy szoferzy, stojący przy swoich samochodach i mikrobusach, nie reagowali. Tylko facet z batem i dzieci tarzające się w piasku szaleli. Włosi zachowywali spokój. Człowiek w wiśniowym dżerseju otwierał nową paczkę sandwiczów. Niski starszy pan w białym garniturze wstał i nastawił kamerę. Znów wyrzucono jedzenie, tym razem jeszcze więcej; na dzieci sypały się razy; wrzaski człowieka z pejczem zmieniały się w głośne charczenie.
Moi Niemcy wciąż nic nie widzieli; angielscy studenci wciąż dyskutowali. Zauważyłem, że moja dłoń drży. Odłożyłem napoczęty sandwicz na metalowy blat stołu i to była moja ostatnia decyzja. Świadomość i niepokój wróciły dopiero wtedy, gdy rzuciłem się na człowieka z batem. Krzyczałem. Wyrwałem mu bicz i rzuciłem na piasek. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, a nawet ulga. Powiedziałem: „Opowiem o tym, komu trzeba, w Kairze”. To go przestraszyło; zaczął mnie błagać po arabsku. Dzieci nie rozumiały, co się dzieje; oddaliły się trochę i przystanęły, żeby przyglądać się tej scenie. Obaj Włosi w słonecznych okularach obracali w dłoniach swoje kamery z całkowitym spokojem. Towarzyszące im kobiety rozsiadły się wygodniej na krzesłach, żeby im się lepiej przyjrzeć.
Czułem się jak obnażony… niepotrzebny… chciałem już tylko znaleźć się z powrotem przy stoliku. Kiedy usiadłem na swoim miejscu, zabrałem się znów do jedzenia. To wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie wywołało żadnego zamieszania. Niemcy przyglądali mi się. Ale byłem im zupełnie obojętny, tak jak mało obchodziłem Włocha w wiśniowym dżerseju. Włoszki wstały; grupa odjeżdżała. Włoch ostentacyjnie opróżniał pudełka i torebki po sandwiczach, wyrzucając resztki jedzenia w piasek.
Dzieci nie ruszały się ze swoich miejsc. Człowiek, któremu wyrwałem bat z ręki, podszedł do mnie, żeby mi nalać kawy i znów zaczął mnie błagać po arabsku i angielsku, żebym nikomu nic nie mówił. Za kawę nic nie chciał wziąć; to miała być łapówka dla mnie. I kiedy tak przemawiał do mnie, dzieci zaczęły podchodzić coraz bliżej. Za chwilę znów będą przy tarasie przeczesywały piasek w poszukiwaniu resztek jedzenia rzuconych przez Włocha.
Nie chciałem na to patrzeć. Oparty o drzwi samochodu czekał na mnie z założonymi rękami szofer. Był świadkiem tego, co zaszło. Od niego, tego wyemancypowanego, młodego człowieka pustyni w spodniach i sportowej koszuli, który nie przestaje myśleć o Kairze,

oczekiwałem jakiegoś gestu sympatii,

jakiegoś znaku aprobaty. Ale on tylko uśmiechał się do mnie kącikami swoich szerokich ust i wąskimi oczami. Wyrzucił papierosa w piasek, przydeptał go nogą, wypuścił dym z ust i westchnął. To był jego sposób palenia papierosów. Nie mogłem wiedzieć, co myślał. Był tak samo grzeczny jak przedtem i tak samo znudzony.
Tego. popołudnia wszędzie spotykałem zielony mikrobus volkswagen z grupą Włochów. Wszędzie widziałem Włocha w wiśniowym dżerseju. Przyzwyczaiłem się do widoku szybkich, drobnych kroczków, nieodłącznie mu towarzyszących, do słonecznych okularów, do postępującej łysiny, do szybkich ruchów ramion. Kiedy znalazłem się na promie, pomyślałem, że tym razem udało mi się uciec, ale po chwili nadjechał mikrobus, z którego wysiedli moi Włosi. Sądziłem, że rozstaniemy się na brzegu Luksoru. Ale oni też mieszkali w Winter Palace. Wiśniowa dżersejowa koszulka migotała wśród kłaniającej się egipskiej służby w hallu hotelowym, w barze, w dużej jadalni ze świeżymi kwiatami i misternie ułożonymi serwetkami. W Egipcie tego roku były tylko papierowe pieniądze.
W Luksorze pozostałem jeszcze dzień czy dwa. Jak przystało na dobrego turystę, obejrzałem Karnak w świetle księżyca. Kiedy wróciłem na pustynię, postarałem się o to, by nie zahaczyć o schronisko. Szofer mnie rozumiał. Nie dając poznać po sobie i nie okazując mi swego zadowolenia, zawiózł mnie; gdy nadeszła pora, do drewnianego szałasu wśród drzew palmowych. Tego dnia panował tam większy ruch. Natknęliśmy się na cztery czy pięć zaparkowanych mikrobusów. Wewnątrz szałasu było ciemno, chłodno i schludnie. Zsunięto razem kilka stolików i przy tym dużym stole zasiadło 40 czy 50 Chińczyków – gawędzących ze sobą kobiet i mężczyzn. Należeli oni do zespołu cyrkowego, który spotkałem w Mediolanie.
Dwaj starsi Chińczycy siedzieli razem na końcu stołu przy małej, filigranowej pani, która wyglądała za staro jak na akrobatkę. Nie zauważyłem jej wtedy w mediolańskim tłumie. I znów, gdy trzeba było zapłacić, mężczyzna z wypchanym portfelem wykonywał jakieś dziwne ruchy. Kobieta powiedziała coś do egipskiego kelnera; ten zawołał kolegów i wszyscy ustawili się w jednym rzędzie. Dla każdego z nich kobieta miała uścisk dłoni i prezenty – pieniądze i kopertę, jak się okazało, z medalem. Nędznie ubrani kelnerzy stali sztywno, z poważnymi minami, jak żołnierze, którym przypina się ordery. Potem wszyscy Chińczycy wstali i uśmiechając się i szczebiocząc wyszli z szałasu lekkim krokiem. Nie patrzyli na mnie; wydawało się, że w ogóle nie dostrzegają mnie; wydawało się, że w ogóle nie dostrzegają szałasu. Byli równie spokojni i starannie ubrani tu na pustyni – mężczyźni w garniturach, kobiety w spodniach – jak wtedy w czasie deszczu w Mediolanie. Tacy samowystarczalni, tacy przystojni, tacy zdrowi, tacy zadowoleni z siebie; niepodobna było myśleć o nich jak o zwykłych turystach.
Kelner z twarzą promieniejącą jeszcze zadowoleniem

przypiął medal do poplamionej, pasiastej dżibbah.

Była to blaszka odbita ze sztancy, która straciła swą ostrość; ale widniejąca na niej niewyraźna twarz miała chińskie rysy i na pewno była podobizną wodza. W kopercie znajdowały się także kolorowe pocztówki z chińskimi piwoniami.
Piwonie, Chiny! Tyle potęg spotkało się tutaj. Niedaleko stąd znajdował się kolos; na którego nodze cesarz Hadrian kazał wyryć wiersze na swoją cześć, mające upamiętnić jego pobyt w tym miejscu. Na drugim brzegu, w pobliżu Winter Palace, można oglądać kamień z łacińskim napisem, wyznaczającym południową granicę imperium i nieprzekraczalną linię odwrotu. Teraz zgłasza się jeszcze inne odległe imperium. Rozdaje medale i pocztówki, żądając w zamian tylko gniewu i poczucia doznanej krzywdy.
Być może tu właśnie na samym początku tego złotego wieku artysta, nie znając obcych krajów, nauczył się patrzeć na swój własny i widzieć w nim samą doskonałość. Ale trudno było mnie, wracającemu do Kairu i spoglądającemu oczami cudzoziemca na pola i pracujących na nich ludzi, na tonące w kurzu miasta, na rojące się od chłopskiego tłumu dworce kolejowe, uwierzyć, że mogła istnieć taka czystość i taka wiara. A może wizja tej ziemi z czystą wodą Nilu, wijącego się jak niebieskozielona wstęga, była tylko tworem wyobraźni, tęsknotą, którą się wykuwa w kamieniu grobowców?
Klimatyzacja w wagonie nie działała sprawnie; była to zapewne wina dwóch mechaników murzyńskich, przyzwyczajonych do wiejskiego trybu życia i do gawędzenia przy otwartych drzwiach. Przez cały dzień wiatr unosił w powietrzu kłęby kurzu i piasku; upał ustał dopiero, gdy zaszło słońce i wszystko otuliła czerń na tlę czerwonego nieba. W nędznie oświetlonej poczekalni kairskiego dworca było jeszcze więcej żołnierzy z Półwyspu Synajskiego, chłopów w ciężkich, wełnianych mundurach, wracających z przepustkami na wieś. 17 miesięcy później ci ludzie, albo tacy jak oni, mieli doznać druzgocącej klęski na pustyni; i zdjęcia zrobione z nisko latających helikopterów pokazywały ich zagubionych, próbujących odnaleźć drogę do domu, wlokących za sobą długie cienie na piasku.

Sierpień 1969 – październik 1970.

 

Wydanie: 2001, 42/2001

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy