Londyn po ataku

Londyn po ataku

Stolica Anglii sprawnie poradziła sobie ze skutkami ataku, bo ma wielkie doświadczenie w stawianiu oporu terrorowi

Steve Maxted jest brytyjskim komandosem w stanie spoczynku. Długa lista akcji w kraju i za granicą. Potem wszedł do show-biznesu, prowadził koncerty m.in. Beatlesów. Mistrz Wielkiej Brytanii w windsurfingu w kategorii powyżej 40 lat. Żona Jacqui jest nauczycielką. Mają dwóch synów w wieku szkolnym. Mieszkają w uroczym nadmorskim miasteczku o trzy godziny drogi od Londynu.
7 lipca Jacqui i dzieci z jej klasy wyjechali w ramach wakacyjnego programu poznawania kultury brytyjskiej do stolicy, aby zwiedzać galerie i muzea.
– Kiedy tuż po godz. 9 zobaczyłem w telewizji pierwszą relację z ataku, doznałem wrażenia znanego mi ze służby: mrożącego krew w żyłach niepokoju. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa żona i jej uczniowie już powinni być w City. Komórka nie odpowiadała. Nadchodziły wiadomości o kolejnych wybuchach. Wreszcie zadzwonił ktoś z rodziców i powiedział, że informacja o ataku dotarła do wycieczki, kiedy byli na przedmieściach Londynu. Natychmiast podjęli decyzję o zawróceniu – mówi Steve.
Gregory jest 23-letnim dobrze zapowiadającym się bankierem amerykańskiej korporacji finansowej o zasięgu globalnym. Polityka wewnętrzna firmy zabrania pracownikom udzielania mediom wypowiedzi, dlatego nazwisko i nazwa banku nie padną.
– Siedziałem przed komputerem i śledziłem kursy bankowe. Nagle usłyszałem

huk i jakby wstrząs.

Pod naszym centrum finansowym na Canary Wharf przechodzi czarna linia metra. Pomyślałem, że pewnie doszło do jakiejś awarii energetycznej na najbliższej nas stacji East Gate. Koledzy odeszli od swoich stanowisk i wymienialiśmy uwagi na ten temat, kiedy usłyszeliśmy drugi wybuch. Zrozumieliśmy, że to nie może być przypadkowe i włączyliśmy wiadomości telewizyjne. Wszystko było jasne. Starałem się dodzwonić do ojca i brata pracujących w centrum Londynu, ale sieci komórkowe były zatkane rozmowami.
Wysłałem e-maila do mojej dziewczyny. Czekaliśmy, co będzie dalej. Motyw 11 września 2001 r. dominował w rozmowach. Nie wiadomo skąd, po podaniu informacji o wybuchu autobusu na Tavistock Place, gruchnęła wieść, że w naszym budynku podłożona jest bomba, bo jesteśmy bankiem amerykańskim. Było to na tyle logiczne, że zaraz zjawiły się jednostki specjalne i rozpoczęto poszukiwania ładunku wybuchowego. Nikt nie mógł wyjść ani z naszego, ani z sąsiednich wieżowców przez ponad dwie godziny. Na ulicach wstrzymano ruch samochodów, policja i wojsko kierowały ruchem pieszym.
Młody bankier, mając przed sobą perspektywę nocowania w biurze, wymknął się z obiektu. Zatłoczonymi ulicami dotarł do Tamizy, gdzie dostał się na statek wycieczkowy wywożący ludzi poza centrum miasta. Niebawem wybiera się po raz pierwszy w życiu do Ameryki, do Nowego Jorku. Żartuje, że teraz, po wydarzeniach 7 lipca, będzie lepiej rozumiał, co się tam działo 11 września 2001 r.
Milena Tomic jest Serbką. Z zawodu pielęgniarką. W swoim kraju dwukrotnie uniknęła śmierci, kiedy Chorwaci „wyzwalali się” od Jugosławii. W Londynie pracuje na dwóch posadach. Rano w szpitalu, wieczorem w pubie. 7 lipca miała wsiadać do metra na Liverpool Street.
– Byłam trochę spóźniona i biegłam. Wpadł na mnie Murzyn. „Gdzie lecisz? Metro zablokowane. Jakaś katastrofa, pociągi się zderzyły!”, krzyczał. Za nim rzeczywiście podążali inni. Z wyjścia do metra wydobywał się dym. Zobaczyłam kobietę niosącą na rękach dziewczynkę w wieku może siedmiu lat. Twarz miała pokrwawioną, poranioną odłamkami szkła. Krzyczała. Matka wołała o pomoc. Podeszłam. „Jestem pielęgniarką”, powiedziałam. Położyłyśmy małą na trawniku, pod głowę podłożyłyśmy jej torebkę tej kobiety. W swojej szukałam czegoś do opatrzenia dziewczynki. Znalazłam… podpaski. Cążkami kosmetycznymi zaczęłam wyciągać z policzków odłamki szkła. Jeden utkwił w lewej powiece. Myślałam, że przebił ją aż do gałki ocznej. Dziecko broniło się. „Trzymaj jej ręce”, mówię do matki. Za trzecim razem wyciągnęłam kawałek szkła. Oko, chwała Bogu, nie było uszkodzone. W sumie wyciągnęłam 27 odłamków. Podpaskami starałam się zatrzymać krwawienie. Tak doczekałyśmy pogotowia. Dookoła było pełno ludzi w podobnym stanie albo ciężej rannych. Z metra wnoszono pierwsze zwłoki. Przypomniały mi się sceny sprzed lat, z mego kraju – Milena milknie.
Bankier Greg ma polską dziewczynę. Kiedy późnym wieczorem oglądali na kanale TV Polonia relację z Londynu Piotra Kraśki… przestraszyli się. Obraz malowany przez „sukcesora” Waldemara Milewicza w TVP ukazywał miasto horroru, wyludnione, puste i ogarnięte chaosem. Sprzed kilku godzin pamiętali co innego. Dyscyplinę londyńczyków, profesjonalizm służb, opanowanie i

zdeterminowany, solidarny optymizm.

– Kiedy przetłumaczyłam mu, co gada polski reporter, Greg zapytał, czy on chce ośmieszyć Anglików. Gada to, co chciałaby bardzo usłyszeć Al Kaida! Nie wiedziałam, co odpowiedzieć na to wciskanie kitu – mówi Agnieszka.
Komandos Steve Maxted: – Wszyscy zwracają uwagę, że miasto bardzo sprawnie poradziło sobie ze skutkami ataku. Londyn ma wielkie doświadczenie w stawianiu oporu terrorowi. Dotyczy to zarówno odpowiednich służb, jak i ludności. Całą II wojnę przeżył pod bombami. Potem był terror IRA. Londyńczycy okazali się silniejsi ponad wszystko i nic ich nie pokona. Taki sam atak gdziekolwiek indziej wywołałby znacznie dotkliwsze skutki. Tempo, w jakim przywrócono funkcjonowanie miasta, musi budzić szacunek.

Współpraca Daria Piasecka

 

Wydanie: 2005, 28/2005

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy