Lot „Pingwina”

Lot „Pingwina”

Zaczynał grać w koszykówkę, gdy miał siedem lat. Dziesięć lat później debiutował w I lidze. Teraz gra w uniwersyteckiej Division 1 NCAA, czyli bezpośrednim zapleczu NBA

Aleksander Marek Mrozik, koszykarz Youngstown State University

– W lidze NBA nie mamy już żadnego gracza. Kariery Lampego i Trybańskiego nie potoczyły się pomyślnie. Żal, bo trudno uwierzyć, że Polacy nie mają talentu i kwalifikacji do gry w światowej ekstraklasie. Może nas ktoś krzywdzi? Temat „nastawania” na Polaków i robienia nam „wbrew” jest ostatnio bardzo popularny. Włączyłbyś się do tego nurtu z jakimiś spekulacjami na temat koszykówki?
– Jestem w miarę zdrowy psychicznie. Nie uważam, żeby ktoś polskim koszykarzom blokował karierę z jakichś powodów pozasportowych. Mamy to, na co zasługujemy. Polska koszykówka sama siebie zabija, więc czego tu chcieć…

– Jak zabija?
– Organizacja ligi, przepisy i system szkoleniowy zabijają ten sport w Polsce. Młodzi zawodnicy są bez szans na grę w lidze, bo tam są przeciętni najemnicy z zagranicy. Oni się nie łapią w liczących się klubach u siebie, to jadą do nas. Po latach grania są lepsi od naszych juniorów, więc skutecznie blokują napływ świeżej polskiej krwi, a ponieważ praktycznie nie ma limitów ochronnych ograniczających liczbę najemników do rozsądnego rozmiaru, te nasze „młode wilki”, a raczej „młode leszcze”, mają gwarantowany kanał, grzanie ławy. Młodzi, aby coś osiągnąć, muszą szybko wyjeżdżać z kraju. Nikt nie chce przerwać tej paranoi, bo liga nastawiona jest na zdobywanie kasy od sponsorów, z reklam itd.
W tym samym czasie Litwa, która ma 4 mln mieszkańców, ma dziesięć razy więcej liczących się graczy niż Polska. Czy Litwini są jakoś specjalnie ukształtowani genetycznie do gry w kosza? Dziesięciokrotnie lepiej niż my? Nie! Tam jednak basket jest dobrem narodowym, a nie maszynką do robienia kasy. Tam trener, który ma osiągnięcia w szkoleniu młodzieży, jest idolem. Jego nazwisko zna cały kraj. U nas nawet najlepszy trener juniorów nie widzi sensu swojej roboty, bo gdzie ci jego wychowankowie pójdą grać, skoro w lidze nie ma dla nich miejsca?

– I dlatego nie ma cię w Polsce?
– Tak jest. Ja marzyłem o nauce kosza w Ameryce od dziecka. Byłem zapatrzony w brata Pawła, który już grał, i to nieźle, kiedy ja szedłem do podstawówki. No i oczywiście w NBA, którą pokazywała telewizja.

– W Michaela Jordana?
– Jak najbardziej. To mój guru. Tak zresztą jest do dziś. Ale przecież nie tylko w niego byłem wpatrzony jak w święty obraz. Zawalisty był „Magic” Johnson czy „Shaq” O’Neal…

– Rozumiem Alek, że grałeś już w pierwszej klasie?
– Od pierwszej klasy. Od kiedy przyszedłem do Szkoły Podstawowej nr 22 na osiedlu Prusa Lubelskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Byłem już wtedy absolutnie zakręcony na basket…

– Pewnie też wyrośnięty?
– Odwrotnie. Mały i chudy. Miałem może 125 cm wzrostu. Ale z piłką chodziłem wszędzie i ćwiczyłem jak oszalały. Drybling, zwody, rzut… Spałem z piłką nawet.

– Kiedy zacząłeś trenować?
– Od drugiej klasy. Zauważył mnie Marek Wiciński, nasz nauczyciel WF, ekstrafacet, który na serio zaczął mnie uczyć basketu i wciągnął do Szkolnego Klubu Sportowego „Orlik”. Pomiędzy klasą czwartą a szóstą urosłem ponad 30 cm. Nasza szkoła wygrywała wtedy rutynowo mistrzostwa Lublina i Lubelszczyzny. W siódmej klasie grałem już w AZS Lublin, dokąd ściągnął mnie z kolei trener Roman Myśliwiec, też fachowiec bez dwóch zdań i pasjonat basketu. Zawsze grałem ze starszymi chłopakami, wyprzedzałem swoje roczniki.

– Szkoła średnia?
– XIX LO to był ten sam budynek, co podstawówki i ta sama sala sportowa. Ten sam był też nauczyciel trener.

– Jako 17-latek debiutowałeś już w I lidze…
– Tak. Jesienią 2002 r. w meczu przeciwko SMS Warka. Szybko minął mi zachwyt i entuzjazm, jak bliżej poprzyglądałem się ligowej rzeczywistości.

– No i co? Tak sobie powiedziałeś, że teraz jedziesz do Ameryki?
– Może to nie brzmi za skromnie, ale zawsze wiedziałem, że tam będę grał. Pojechał tam brat Paweł i grał w lidze junior college w drużynie z Nebraski. Chciałem iść w jego ślady. Ostatecznie trafiłem do Stanów w 2003 r. Chodziłem do high school najpierw w Luizjanie, potem w Georgii. Trenowałem i grałem w lidze szkół średnich. Z pierwszego roku pobytu w USA nie byłem do końca zadowolony. Nie grałem tyle, ile oczekiwałem. Warunki oferowane przez szkołę nie były tak dobre, jak pierwotnie obiecywano. Mimo to jest co wspominać. Razem z Wojciechem Bocianowskim wystąpiliśmy w prestiżowym turnieju szkół średnich Slam Dunk to the Beach. Miałem tam okazję występować z wieloma świetnymi zawodnikami. Do dziś pamiętam występ przeciwko Dwightowi Howardowi, przyszłej gwieździe NBA, wybranemu w drafcie do NBA z numerem pierwszym.

– Potem jednak zmieniłeś szkołę…
– To było jedyne rozwiązanie. Chodziłem do szkoły, gdzie dyrektorem był pastor, u którego w domu mieszkałem jako uczeń, a on był moim opiekunem prawnym. Do tego miał on jeszcze decydujący wpływ w sprawach drużyny. Pełnił wobec mnie funkcje: „ojca”, dyrektora, nauczyciela i trenera. Zaczynało brakować w tym czytelności i w końcu stało się frustrujące. Ostatecznie przeniosłem się do Christian Community High School w Stockbridge na przedmieściach Atlanty. Stało się to dzięki słynnemu szkoleniowcowi Linzy’emu Davisowi, który ma w dorobku takich wychowanków jak Carmel Anthony czy Shareef Abdur-Rahim. On sam to legenda trenerska młodzieży amerykańskiej. Dość powiedzieć, że młodzieżówkę USA poprowadził do mistrzostwa świata. To on mnie dostrzegł i przyczynił się do zmiany szkoły. Stał się od razu moim mistrzem.

– Jak byś scharakteryzował mistrza?
– Jego wielkość jako trenera i człowieka polega nie tylko na ogromnej wiedzy fachowej i niesamowitym instynkcie trenerskim. To także świetny psycholog. Nie krzyczy na swoich zawodników, lecz próbuje wytłumaczyć po ludzku, jak i co należy robić lepiej, i udziela cennych wskazówek. Stwarza pozytywną presję zadaniową. Człowiek chce za wszelką cenę robić to, czego sobie życzy, żeby nie sprawić mu zawodu, a nie dlatego, że się go zwyczajnie boi (co jest typowe dla wielu innych trenerów). Pod jego okiem miałem szansę naprawdę dobrze się rozwijać. Oczywiście nastąpił wzrost moich umiejętności. Pod jego wodzą nasza szkolna drużyna Knights (Rycerzy) zdobyła mistrzostwo National Elite Athletic Association, wygrywając 40 meczów, a przegrywając tylko… trzykrotnie, co było szeroko komentowane. Byłem podstawowym zawodnikiem Rycerzy, rzucając po 15 punktów i mając po 10 zbiórek w meczu.

– Zanim zrobiłeś maturę, byłeś już dostrzeżony przez kilka uczelni gotowych oferować stypendia sportowe i miejsca w swoich drużynach w uniwersyteckiej Division 1 NCAA, czyli bezpośrednim zapleczu NBA. Kto cię wziął?
– Było kilka college’ów i uniwersytetów mną zainteresowanych, ale ostatecznie trafiłem do Youngstown State University w Ohio i ich drużyny Penguins, czyli Pingwinów. Wypatrzył mnie asystent trenera Jerry’ego Slocuma i Polak z pochodzenia, Michael Wernicki. Obaj przylecieli na nasz trening i zaproponowali mi stypendium sportowe od nowego roku akademickiego. Jeszcze wtedy nie byłem zdecydowany, ale ostatecznie dogadaliśmy się.

– Podobno twoje lądowanie w Ohio nie obyło się bez emocji?
– Nie z mojej winy. Fakt zmiany szkoły nie został oficjalnie zgłoszony przez szkołę, z której odchodziłem, do stosownych władz imigracyjnych, co jest wymagane, podobnie jak podanie powodu przejścia. Zabrało nieco czasu, nim pastor dyrektor napisał oficjalne pismo wyjaśniające. Prawdą jest, że Youngstown State University, a szczególnie trener Michael Wernicki, bardzo się w to zaangażowali. Doleciałem nieco spóźniony, ale szczęśliwy. Gra w Division 1, jak nazywana jest amerykańska liga uniwersytecka, to dla mnie wielkie wyróżnienie i wielka szansa. Z Lubelszczyzny tylko Michał Ignerski, dziś czołowy polski koszykarz, grał w tej lidze…

– Jak jest w Youngstown?
– To bardzo dobra uczelnia stanowa w Ohio. Liczy 13 tys. studentów. Słynie ona z wariactwa na punkcie basketu, a na meczach Pingwinów licząca 6715 miejsc hala pęka w szwach. Oczywiście są tu znakomite warunki do treningu i przygotowania fizycznego. Treningi są bardzo ciężkie, ale urozmaicone. Na pierwszym trener napisał na tablicy: „Albo idziecie ciężko pracować, albo idziecie do… domu!”. I to jest święta prawda. Żadnej taryfy ulgowej. Oczywiście trzeba chodzić normalnie na zajęcia na uczelni.

– Czego prócz nauki koszykówki spodziewasz się po YSU?
– Jako wiodący kierunek chcę studiować biznes.

– Jest jeszcze tam ktoś z Europy?
– Bardzo zdolny chłopak z Finlandii, Miko Niemi. Białych chłopaków jest w sumie czterech.

– Nie miałeś kłopotów z aklimatyzacją w typowo afroamerykańskim towarzystwie?
– Chyba zadał pan pytanie niepoprawne politycznie… Przecież koszykówka to sport czarnych sportowców. Kto tu do kogo ma się dopasowywać? To są znakomici faceci, zwykle nie do zabicia na treningu i w grze. Tylko się od nich uczyć. Weźmy choćby takiego Dwighta Holmesa, Johna Barbera, Byrona Davisa, Quinna Humphreya… To faceci, którzy pewnie mogliby wychodzić w NBA już teraz albo niedługo…

– To świetnie, ale pozostańmy przy Mroziku. Wszyscy mówią, że twoje zdolności przy twoim wzroście mogą cię daleko zaprowadzić i że zawodnika z Polski o takim potencjale jeszcze chyba w Stanach nie było…
– Uważam to za grubą przesadę. Jeszcze by tego brakowało, żebym uwierzył. Jestem wielozadaniowy, bo mając 200 cm wzrostu i taki sam zasięg ramion oraz stosunkowo niską wagę, gram najchętniej na „jedynce”, czyli pozycji rozgrywającego; robię grę. Równocześnie mogę zagrać na każdej innej pozycji, poza środkowym, gdzie trzeba mieć już więcej centymetrów i kilogramów, aby mieszać pod koszem. Mówią, że moim atutem jest szybkość, co przy niskich czarnoskórych rozgrywających jest komplementem. Bieganie, dryblowanie i robienie gry z tymi facetami jest niezwykle trudne i kosztuje wiele zdrowia. Jakoś się jednak przyzwyczaiłem…

– Masz dokładnie takie warunki jak Michael Jordan. Co ty na to?
– Cieszę się z tego zbiegu okoliczności. Ale wszelkie porównanie z tym zawodnikiem w wydaniu jakiegokolwiek innego koszykarza jest niestosowne. Mike jest nie do podrobienia. Legenda, pomnik… Kropka.

– No, ale on już nie gra. Kto jest twoim idolem w dzisiejszej NBA?
– Oczywiście Steve Nash z Phoenix Suns. Wielka indywidualność, skuteczność i inteligencja w jednym.

– Jaki numer dostałeś w Pingwinach?
– Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu mogłem otrzymać numer 32, czyli taki, z jakim grał „Magic” Johnson, jeden z bohaterów mego dzieciństwa.

– Pomówmy o wynikach sportowych. Jak gracie? Ile ty i jak grasz?
– Jesteśmy na początku sezonu, po kilku sparingach. Wychodzę w meczu na kilka lub kilkanaście minut. Jestem „freshmanem”, a to nie jest rola, w której od razu jest się na parkiecie pół godziny. Drużyna jest na etapie docierania i zgrywania. Jesteśmy na dobrej drodze do osiągnięcia poziomu, jaki zakłada trener Jerry Slocum, który jest znakomitym szkoleniowcem i naszym dowódcą, za którym pójdziemy w ogień. Wierzymy, że będzie dobrze.

– W kwestii wiary… Poświęciłeś się basketowi od dziecka. Tak, jak wymarzyłeś i założyłeś, od szkoły średniej rozwijasz się w Stanach. Lecisz do tej swojej kariery. Czy można powiedzieć, że na tym etapie jest to… lot „Pingwina”?
– Jeżeli bez cudzysłowu, to – protestuję! Pingwiny to nieloty.

– Alek, dlaczego ty właściwie grasz w kosza?
– Gram, bo muszę. To całe moje życie. Dlatego nie wolno mi go zmarnować…

 

Nowy Jork


Linzy Davis, znakomity trener koszykówki, coach młodzieżowej reprezentacji USA w zwycięskich dla niej mistrzostwach świata:
– Alka Mrozika poznałem, kiedy trafił pod moją opiekę w Stockbridge. To wielki talent i świetny chłopak. Obdarzony bardzo dobrymi warunkami fizycznymi, wiele już potrafiący i mający ogromną motywację oraz serce do basketu. Wierzę w jego sukces na amerykańskich parkietach i szczerze mu tego życzę.

 

Wydanie: 2006, 46/2006

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy