Ludzie listy piszą…

TELEDELIRKA

Janusz Głowacki, kiedyś wybitny felietonista “Kultury”, a dziś nowojorsko-polski drama­turg, powiedział mi: “Dopiero, gdy cię zaczną opluwać, będziesz kimś, to będzie znaczyło, że stajesz się sławna”. Osobiście wolałabym być gwiazdą “Halo”, “Na żywo”, czy “Twojego imperium”. Janusz G, po wielu latach na wyżej wspomnianych łamach dostawał setki anonimów, w których wytykano mu, kim jest naprawdę, on i jego szanowana mamusia, jakie ma pochodzenie i co takiego zrobiłby z nim autor anonimu, gdyby go spotkał na swej drodze. Przeważnie podpisany był Patriota.

Dotąd byłam rozpuszczana korespondencją, dostaję fantastyczne listy, nawet jeśli ktoś mi wytyka błąd, jak pan pracujący kiedyś w Poznaniu, w ZISPO, dawniej i obecnie Cegielski, wypomniał mi, swej ulubionej autorce, i zielone tramwaje, według mnie przemalowane z czerwonych w 1956 r., tymczasem podobno były zawsze zielone. Ki diabeł namieszał mi w głowie, nie wiem, ale tak pamiętam. Albo pan piszący, że kocha mnie za felietony, a za “Idola” – też o Marianie K. – uwielbia, ale dlaczego napisałam o Walendziaku, że jest “ogólnie lubiany”, a to była cholernie gryząca ironia. A już, by pochwalić się przy okazji nieprzyzwoicie, napiszę, że pewna kartka, po moim felietonie “Cóż winien Zygmuś, że jest taki śliczny”, też o naszym przegranym bohaterze z AWS, otóż kartka ta, od osobistości wybitnej, pisarza ponadgrajdołkowego, zachęciła mnie do dalszego pisania, gdy jeszcze wahałam się, czy pisać do “Przeglądu”, czy nie.

Wreszcie jednak stało się. Znalazłam list, od kobiety płci chyba żeńskiej, choć raz używa for­my takiej, raz innej, z którego dowiedziałam się, kim jestem naprawdę. Otóż jestem wulgarną pi­sarką, która śmiała określić wypowiedź niedo­szłej pierwszej damy, Maryli K., w stosunku do obecnej pierwszej (przypomnę: “O ile ona w ogóle ma jakiś styl!” – to było o Jolancie K.) puszczeniem cichego bąka w towarzystwie i nie rokowałam jej powodzenia w wyborach, mimo że Walendziak uznał ją za asa w rękawie. As w rękawie, jak już kiedyś pisałam, to, niestety, broń szulerów. Zastanowiłam się i rację muszę tu przyznać mojej korespondentce, bo nie w to­warzystwie to było, lecz daleko poza nim. Ja, com nędzne dwie książczyny napisała (dwana­ście! – jakby kto pytał), niegodnam sznurowadeł Maryli Krzaklewskiej wiązać. Trzeba sobie w życiu radzić, jak powiedział góral, zawiązując buta glistą. Czy to nie był góral z Kolbuszowej? W tej sprawie nawet glista nie pomoże.

Wszystko zaś wzięło się z tego, że podczas nieobecności kolegi Toeplitza umieszczono mój felieton na jego miejscu obok Aleksandra Małachowskiego, co poczytywałam sobie za wielki zaszczyt, bo niezwykle pana Marszałka szanu­ję. Osoba opluwająca twierdzi, że zarówno pan Aleksander Małachowski, jak i ja uczestniczyli­śmy w Komitecie Wyborczym Prezydenta “z na­dzieją na ciepłą posadkę”. To wzbudziło Homerycki śmiech moich znajomych, gdy im list ów odczytałam na wieczorku suto zakrapianym, bo znając mnie i mój styl życia – długie spanie, pisanie albo i nie, kiwanie palcem w bucie, gapienie się w okno i tym podobne rozrywki, wprost wy­obrazić sobie nie mogli stanowiska, jakie mogła­bym objąć, by nie zakłóciło to mego wygórowa­nego poczucia wolności. Osoba pisząca list obelżywy towarzystwo Marszalka mi wytknęła, jak i wszystkich innych felietonistów “Przeglądo­wych” w czambuł potępiła, mówiąc coś o słomie w butach, co ksiądz w Gdańsku – doprawdy nie wiem który – powiedział na kazaniu. Pismo Jej wzburzenie wielkie umysłowe znamionowało, nie mogłam więc wielu fragmentów odczytać, a zabroniła mi do siebie napisać, gdyż z takimi jak ja osobami korespondencji nie prowadzi.

Jak to, myślę, nie prowadzi, skoro, prowadzi? Sama przecież, nieprzymuszona, bo mam na­dzieję, że nie pod pistoletem wymierzonym w czoło, pisała, choć przymus, w niektórych ro­dzajach paranoi faktycznie przypomina trzyma­nie na muszce. Przecież to ona pisze do mnie, co gołym okiem w okularach widzę. Jej list jako dowód rzeczowy w dłoni mając. Widać prawico­wa do bólu, w sprzecznościach, jak cała ta for­macja: jeszcze wczoraj Mariana K. kochali, ale dziś już go nie chcą. „Byłoby lepiej, gdyby na tej drodze doszło do nieuniknionej zmiany”, grożą towarzysze z ZChN. .Skoro bowiem coś jest nie­uniknione, musi dojść do tego i tak, prawda? A jak nie, to co? Przecież z drugiej strony, zgod­nie z Kartą AWS, Przewodniczący nieusuwal­nym jest. Czy jest jakieś wyjście z tej kafkowskiej sytuacji oprócz ostatecznego? To je bajka braci Grimm, których boją się wszystkie dzieci. To naprawdę je bitwa na śmierć i życie politycz­ne. By szanowne uszy parafianki gdańskiej uszanować, takiej delikatnej formy użyłam, na opisanie tego, co się teraz w AWS dzieje. Dziś nikt z opozycji nie musi idola atakować, powoli staje się on postacią tragiczną, jak każdy opusz­czony przez przyjaciół. Ludzie niewierzący lub inaczej niż prawica wierzący, mają litość w sercu i leżącemu po żebrach nie skaczą. To robią jego ludzie. Jedni po drugich gołe tyłki na niego bezwstydnie wypinają, mimo że jeszcze dwa tygodnie temu pokłony bili, za bóstwo go mając. Jednak zastanowić się trzeba, bo jeśli nie Maryjan, to kto jedność potrzebną do zdobycia posad utrzyma? Płażyński, Buzek? Czy nie za późno, czy nie są za słabi? A są do wzięcia fuchy w TP SA, tu o częstotliwości idzie, o Radio Maryja, niech drży Radio Zet, czy RMF FM-, bo wszystko od powolnego AWS-owi urzędnika zależeć będzie, o Telewizję Familijną zawalczyć trzeba, ostatni to także moment, by Fundusze Inwestycyjne przejąć i solidne zaplecze materialne dla prawicy stworzyć! Toż to na najazd kosmicznych Hunów pod wodzą rycerza Bieli wygląda!

Wydanie: 2000, 43/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy