Maciej pyta – Maciej odpowiada

Maciej pyta – Maciej odpowiada

Urodzinowy wywiad 70-latka Macieja Polkowskiego

Niedawno zatelefonował do mnie szef PRZEGLĄDU Jerzy Domański z propozycją nie do odrzucenia. W krótkich dziennikarskich słowach wyłuszczył, w czym rzecz: „Skoro już się przyznałeś, że 25 lipca kończysz 70 lat, to najlepiej, jakbyś przeprowadził wywiad… sam ze sobą. Przecież niejedno widziałeś, z wieloma ludźmi się spotykałeś, przez wiele lat byłeś w centrum piłkarskich wydarzeń”. Po chwili wahania zgodziłem się, bo to dla mnie w 45. roku uprawiania dziennikarstwa całkiem nowe doświadczenie, taki de facto minipamiętnik.

Maciej Polkowski – urodzony 25 lipca 1947 r. w Warszawie. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1972 r. do 2004 r. dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, w latach 1990-1994 redaktor naczelny tej gazety. Autor książek: „Lato” (1994), „Engel. Futbol na tak” (2002), „Alfabet Demy według Mirosława Milewskiego” (2005), „Lubelska piłka nożna” (współautor Andrzej Szwabe, 2008) i „Alfabet pana Kazimierza” (2011). Współpracownik prasy codziennej i periodyków, m.in. tygodnika PRZEGLĄD. Były przewodniczący Komisji Mediów PZPN i prezes zarządu KKS Orły Kazimierz Dolny. Honorowy ambasador Fundacji Dyplomaci Dzieciom. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej (2001).

* * *

Czy żałuję, że zostałem dziennikarzem?
– Nigdy, przenigdy. Z moich doświadczeń wynika, że większość rodaków chodzi do pracy sfrustrowana, z konieczności, z przymusu. A ja zawsze żartowałem, że trafiło mi się ekstrazajęcie – nie dość, że obserwuję i opisuję to, co mnie najbardziej interesuje i pasjonuje, to jeszcze mi za to płacą. Jestem z całkiem niezłego piłkarskiego rocznika, że wymienię świętej pamięci Kazia Deynę czy Johana Cruijffa, ale także Włodka Lubańskiego i Leszka Ćmikiewicza. Byłem naocznym świadkiem wielu zaskakujących – radosnych i smutnych – wydarzeń nie tylko w futbolu, ale oczywiście i w codziennym życiu. Poznałem setki osób nie tylko ze świata sportu, z wieloma utrzymuję kontakty do dzisiaj. Spełniało się to, o czym marzyłem od dziecka. Nauczyłem się bowiem czytać na „Przeglądzie Sportowym”, a kiedy miałem bodaj siedem lat, powiedziałem, że będę tam kiedyś pracował. Tak twierdziła moja mama, a nigdy nie dała mi powodu, żeby jej nie wierzyć.

Jak trafiłem do „Przeglądu Sportowego”?
– Prawdę powiedziawszy, z ulicy. Kilka miesięcy po studiach, w marcu 1972 r., zdesperowany urzędniczą, absolutnie bezproduktywną pracą zaszedłem do redakcji „PS”, która wtedy mieściła się w Warszawie przy ul. Mokotowskiej 24. Trafiłem na okres próbny – jako wolny strzelec – do działu młodzieżowego. Mój pierwszy tekst dotyczył jednej ze szkół na warszawskiej Ochocie, gdzie bezmyślnie wyasfaltowano szkolne boisko. Napisanie niedużego, typowego materiału interwencyjnego zajęło mi chyba… dwa dni. Pamiętam co do grosza pierwszą wierszówkę, którą wtedy wypłacano co piątek w redakcyjnej kasie. Dokładnie 80 zł, bo musiałem się wkupić, na co składało się: półlitrówka żytniej – 78 zł, kaucja za butelkę – 1 zł i kilogram kiszonych ogórków (na zakąskę) – 1 zł. Po jakimś czasie uznano, że się nadaję, i 1 września 1972 r. dostałem etat.

Całe zawodowe życie spędziłem w jednej redakcji, aż do połowy 2004 r., kiedy zostałem zwolniony w drański sposób przez osobnika, którego nazwiska nie wymienię. Została złamana niepisana, ale wręcz święta zasada „PS”, że byłego naczelnego się nie wyrzuca – albo sam odchodzi, albo umiera… Kiedy naciskano mnie, żebym zwolnił swojego poprzednika Łukasza Jedlewskiego, no bo był tyle lat szefem i przecież partyjny, odpowiedziałem: „Na drzewa, liście pompować!”. Doskonale pamiętałem, jak postępował Łukasz wobec zespołu w stanie wojennym. Były wybitny koszykarz, człowiek wyjątkowej kultury.

Dlaczego zostałem naczelnym?
– Z ręką na sercu – nie chciałem, nawet o tym nie myślałem, ale mnie namówiono. By wyrazić się górnolotnie, taka była wola większości redakcyjnego ludu. Nie wnikając w szczegóły formalne, szefem mógł zostać jedynie ktoś z zespołu, padło na mnie. Lata 1990-1994 to fascynujący okres, ale i faza ustrojowych (faktycznie wszelkich) przemian. Nigdzie nie mogłem znaleźć podręcznika „Jak poprowadzić »PS« podczas transformacji”. Prawie wszystko było nowe, można powiedzieć, że uczyliśmy się w biegu, bo przecież pięć razy w tygodniu wydawaliśmy gazetę. Bez żadnej przesady mieliśmy fantastyczny zespół – profesjonaliści w każdym calu: moi zastępcy Piotr Górski i Maciej Hoffman, ale także sekretarze Tomasz Jaroński, Tomasz Wolfke i Krzysztof Zorski plus czołówka dziennikarzy sportowych. No, było komu harować. Mimo to kwitło życie towarzyskie, a dosyć często udawało się pokopać piłeczkę.

Co sądzę o dziennikarstwie i dziennikarzach?
– Bez fałszywej skromności powiem, że na początku lat 70. trzeba było coś umieć, mieć jakieś widoczne zadatki, żeby dołączyć do grona „PS”, w którym pracowały takie asy sportowego dziennikarstwa jak chociażby Lech Cergowski, Jerzy Zmarzlik, Jerzy Jabrzemski, Stefan Rzeszot, Grzegorz Aleksandrowicz, Mirosław Skurzewski. Ukazywało się niewiele gazet, co sprawiało, że przy naborze panowała niezwykle ostra selekcja. Teraz siądzie młody człowiek przy komputerze, założy w kilka minut bloga i już się mianuje redaktorem naczelnym, a po niedługim czasie zaczyna uchodzić za znawcę przedmiotu. Wszystko potaniało, spsiało – a przecież dziennikarstwo to typowo czeladnicza profesja, nie ma drogi na skróty. Jeżeli komuś się wydaje, że już na starcie wie wszystko, popełnia gruby błąd. Wdrapywałem się po kolejnych szczeblach zawodowej drabinki, wiem, jak się tworzy gazetę w ołowiu i w internecie. I wiem jedno – żadne studia dziennikarskie nie zastąpią pracy w redakcji.

Smutne, że doszło do zwyrodnień natury etycznej – żądzy pieniądza, kultu łatwego zarobku. Niektórzy nawet specjalnie nie ukrywają, że mają powiązania z klubami, menedżerami, zawodnikami i firmami bukmacherskimi. Na wszystko jest miejsce, tylko coraz go mniej na prawdziwe, rzetelne dziennikarstwo. Nikt mi nie wmówi, że tak musi być, bo takie mamy czasy.

Mówią: obyś żył w ciekawych czasach.
– W ciekawych jak najbardziej, ale nie zakłamanych. W Polsce nigdy nie żyło się łatwo, ale od pewnego czasu stajemy się coraz dziwaczniejszym krajem. Bardziej sekciarskim niż racjonalnym. Kiedy mam przyjąć do wiadomości, że prawie 70 lat żyłem w teoretycznym kraju, nie mogę na to się zgodzić. Na dokładkę nieznośne bełkoty speców od tzw. polityki historycznej. Kiedyś normą było stwierdzenie, że prawda nas wyzwoli. Dzisiaj słowo prawda zamieniono na kłamstwo. Polityka to jedno, a historia – drugie. Wychowano mnie w szacunku dla historii i prawdy. Mój dziadek, prof. Ludwik Kolanowski, był wybitnym historykiem i pierwszym rektorem UMK w Toruniu, jego syn Zygmunt też zajmował się historią, wreszcie mój brat Leszek także studiował historię na UW, w tym samym czasie co m.in. Karol Modzelewski. Skroić na miarę to można garnitur, ale nie fakty do jakichś doraźnych potrzeb. To naprawdę nie moja wina, że jeden facet drzemał za długo w dzień wprowadzenia stanu wojennego, a teraz ma urojenia i pretensje do całego świata… Nieco się zagalopowałem z tą polityką, ale raz na 70 lat mam prawo publicznie wyrzucić z siebie, co mnie gryzie. Mój kraj demoluje tsunami głupoty, nietolerancji, chamstwa, obłudy i nienawiści. Żyjemy w oparach paranoi i gloryfikacji zachowań gawiedzi. A przecież wystarczy być przyzwoitym.

Skąd się wziąłem w PRZEGLĄDZIE?
– Szefa, Jerzego Domańskiego, poznałem 10 czerwca 1989 r., kiedy został prezesem PZPN. Wedle zgodnych opinii to dzięki jego energicznym zabiegom po ośmiu latach złożył wizytę w Polsce szef FIFA João Havelange. Havelange’a gościliśmy także w redakcji „Przeglądu Sportowego” i nikomu nawet się nie śniło, że po latach, pod koniec jego 100-letniego życia, okaże się, że był uwikłany w afery korupcyjne.

A wracając do PRZEGLĄDU, mogłem poniekąd się poczuć jednym z ojców chrzestnych jego bardziej nowoczesnej formuły. Pod koniec marca 2001 r. znaleźliśmy się z Domańskim w Oslo z racji meczu Polaków z Norwegami (3:2). Poszliśmy na spacer i Jerzy zwierzył się, że myśli o całkowitej zmianie tzw. layoutu, czyli szaty graficznej tygodnika. Nabyliśmy więc większą liczbę „kolorówek”, żeby było nad czym podumać i popracować. Niedługo potem, przy jakiejś innej okazji, pojawiła się oferta: „A może byś coś dla nas napisał?”. I tak, z pewnymi przerwami, trwa nasza znajomość do dzisiaj.

Najwybitniejsze postacie, jakie poznałem?
– W Watykanie u papieża Jana Pawła II byłem dwukrotnie. Najpierw 17 lutego 1983 r. z ekipą Widzewa. Podczas powitania każdego przedstawiano z osobna, w pewnym momencie usłyszałem: „Maciej Polkowski, »Przegląd Sportowy«”. A na to papież: „»Przegląd Sportowy«, o, to chyba nie Łódź?”. Przyznam, oniemiałem. 6 lipca 1990 r. grupa polskich dziennikarzy i trenerów przebywających na mundialu została przyjęta w Sali Klementyńskiej. Jako jednemu z niewielu żurnalistów na świecie udało mi się przeprowadzić z papieżem miniwywiad. Pękałem z dumy, fakt!

U legendarnego kuriera i bohatera z czasów II wojny światowej Jana Karskiego miałem zaszczyt oraz przyjemność pomieszkiwać w Waszyngtonie na początku lipca, podczas mundialu ‘94. Nocne rodaków rozmowy przeciągały się do świtu, kiedy pan profesor opowiadał o swoich wojennych perypetiach. Fascynujące i przygnębiające. Niejako w zamian poprosił mnie o przybliżenie zasad gry w piłkę nożną. Wypytywał, co to za dziwna dyscyplina, że zawodnicy rywalizują ponad półtorej godziny, a wszystko może się zakończyć niczym, bo przecież 0:0 trudno uznać za wynik. W czym tkwi sens takich – jego zdaniem – bezproduktywnych zmagań? Oczywiste, że nie mogliśmy pominąć polityki. Zapytałem m.in. pana Jana, jak ocenia polską prawicę. Padło jedno słowo: „Obrzydlistwo!”. Widzieliśmy się potem jeszcze kilkakrotnie w Warszawie i Kazimierzu Dolnym, ale najmocniej pamiętam tamten waszyngtoński epizod.

Kazimierza Górskiego także zaliczam do grona gigantów. Wyjątkowa osobowość, prawie wszystko u pana Kazimierza było wyjątkowe. Potrafił się dostosować do każdych „okoliczności przyrody”. Jego charakterystyczne powiedzonka zapisały się w historii. Trener tysiąclecia miał niezwykłe poczucie humoru i umiejętność trafnego puentowania sytuacji. W 1994 r. pojechaliśmy do Stalowej Woli, by sprawdzić, jak przebiegają przygotowania do kolejnych mistrzostw świata drużyn polonijnych. W gabinecie jednego z dyrektorów pan Kazimierz w swoim stylu zasugerował: „Panowie, a może byśmy się piwka napili?”. Po chwili któryś z gospodarzy odrzekł: „Panie Kazimierzu, ale jest pewien kłopot, bo w najbliższym znanym nam browarze właśnie zmieniła się dyrekcja”. Minęło kilka minut i znów odezwał się pan Kazimierz: „Panowie, dyrekcja może się zmieniła, ale receptura to chyba nie?”. Miałem wyjątkowe szczęście znać tego wielkiego człowieka i spotykać się z nim prawie do samego końca.

Absolutnie nie mogę pominąć kontaktów z Aleksandrem Kwaśniewskim. To bez dwóch zdań najlepszy spośród dotychczasowych prezydentów. Zna wszystkich możnych tego świata, z większością jest po imieniu i z wielką swobodą porusza się we wszystkich kierunkach naszego globu. Prywatnie żałuję, że nie poznałem osobiście małżonki, pani Jolanty. Niezapomniana chwila to 21 maja 2001 r., kiedy z rąk prezydenta odebrałem Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej i przemawiałem w imieniu odznaczonych. Wielu kolegów zostało uhonorowanych, bo z racji 80-lecia „PS” cały zespół został wtedy przyjęty w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Pamiętam, jak kiedyś, podczas jednego z wcześniejszych spotkań, prezydent zażartował: „O, Polkowski to wie wszystko o piłce od 1786”. Nieprawdziwe, ale miłe…

Koniecznie muszę wspomnieć o jeszcze jednej nietuzinkowej postaci, Zbigniewie Niemczyckim. To jeden z naszych rodzimych Trumpów. Kariera w iście amerykańskim stylu. Kiedyś wyjechał za ocean z 20 dol. w kieszeni i z żoną reklamowali parasolki. Wiedziałem, że bez kapitału z zewnątrz Spółdzielnia „Przegląd Sportowy” długo nie pociągnie. Nad zawiązaniem spółki pracowaliśmy z panem Zbigniewem w iście japońskim stylu, prawie rok. Na nową drogę życia „PS” wkroczyliśmy 1 lutego 1992 r. A komputery pojawiły się na przełomie czerwca i lipca 1994 r. Nie powiem, kilkuletnie przedzieranie się przez nieznane kosztowało sporo zdrowia. A przy okazji przekonałem się, że nawet najpotężniejszy biznes to nie są jakieś czary-mary.

Na czym polega fenomen piłki?
– To zasadniczo prosta gra, nierozłącznie związana z fascynującą wręcz nieprzewidywalnością. Dlatego prawie niemożliwe jest określenie, na czym polega znajomość tej dyscypliny. Nawet ludzie uznawani za największe autorytety, za najwybitniejszych znawców mylą się w typowaniu faworytów, przewidywaniu wyników. No to pytam: są fachowcami czy nimi nie są? Chyba właśnie z tego powodu powiadamy, że futbol uczy pokory. Chociaż znam wielu z tego środowiska, których niczego nie nauczył. Jeden z moich najczęstszych dylematów to jak rozgryźć polską piłkę.

To znaczy?
– Przez ponad 40 lat byłem świadkiem wzlotów i upadków – zawodników, trenerów, działaczy, sędziów i dziennikarzy. Nigdy nie wybaczę uczestnikom futbolowych afer, bo nie dość, że odnosili nielegalne korzyści, to jeszcze odarli tysiące, miliony fanów piłki ze złudzeń, że jesteśmy obserwatorami czystej, sportowej rywalizacji. Mimo wszystko żyjemy nadzieją, że teraz jest już inaczej.

Mamy ligę w coraz ładniejszym opakowaniu – sporo ładnych, nowoczesnych stadionów, do tego przyzwoita oprawa na widowni, profesjonalne transmisje telewizyjne. Problemem jest przeciętny poziom rywalizacji i większości klubowych kadr. Na murawie oglądamy zbieraninę zagranicznych graczy trzeciej klasy i niższych. Problem nie tylko w braku funduszy.

Reprezentacja seniorów poszybowała wysoko, ale – jak pokazały finały mistrzostw Europy drużyn do lat 21 – druga w hierarchii młodzieżówka pozostała na znacznie niższym poziomie. Wytworzyła się zastanawiająca i niepokojąca luka.

Nadal wiele dyskusji, kontrowersji i wątpliwości budzi system szkolenia dzieci i młodzieży. Dopóki przy tych grupach nie pojawią się fachowcy, w dodatku należycie wynagradzani, nie spodziewajmy się jakichś znaczących efektów.

Miałem szczęście?
– Miałem, bo przecież w tym samym okresie, kiedy zaczynałem niepowtarzalną dziennikarską przygodę, piłkarska reprezentacja Polski wkroczyła w swoją złotą erę. Dlatego rozumiem rozradowanie młodszych kolegów, że i oni – po latach posuchy – doczekali się sukcesów narodowej jedenastki.

Miałem, bo dzięki uprawianiu tego zawodu poznałem kawałek świata, chociaż moja żona Barbara pozostaje przy stwierdzeniu, że przede wszystkim były to stadiony świata.

Miałem, bo obejrzałem wiele wspaniałych meczów, chociaż kiepskich też niemało. Poznałem wielu nietuzinkowych ludzi.

Miałem, bo z satysfakcją obserwuję pracę tych, do których karier dołożyłem mały palec – to m.in. Janusz Basałaj, Adam Godlewski, Rafał Nahorny czy Żelek Żyżyński.

Miałem, bo moim pierwszym nauczycielem był wspaniały Grzegorz Aleksandrowicz, który niezmiennie mi powtarzał: „Pisz zawsze prawdę, a wszystko będzie dobrze”. Nie zawsze wszystko było dobrze, ale do dzisiaj tego się trzymam.

Wydanie: 2017, 30/2017

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy