Maciej Z i szalone życie

Maciej Z i szalone życie

Tamte lata wydają się jednym wielkim wieczorem, który zwykle kończył się nad ranem

Maciej Zembaty (1944-2011) – awangardowy poeta, satyryk, artysta kabaretowy, scenarzysta i radiowiec, a także tłumacz i wykonawca ballad Leonarda Cohena.

Lata 80. Raczej ich schyłkowa część. Mój przyjazd do Katowic zbiegł się w czasie z koncertem Macieja Z, wtedy występującego wraz z Johnem Porterem i zdaje się tylko z nim. John był znakomitym akompaniatorem i Maciej wiele zyskiwał w tym tandemie. Czy byłem na tym koncercie – nie pamiętam. Chyba nie, jednak spotkaliśmy się po nim. Kilka, może kilkanaście osób zgromadziło się w mieszkaniu naszej katowickiej koleżanki Joanny Buyko.

Dla artystów estradowych koncerty to niemała porcja stresu oraz fizycznego wysiłku. Przeto relaks po ich zakończeniu jest czymś oczywistym i koniecznym. Oczywiście alkohol lub inne proste sposoby odzyskania energii są w tym nieodzowne. Tak też było tym razem. Poza gospodynią i wspomnianymi przyjaciółmi były też osoby znane mi tylko z grubsza albo zgoła nieznane. Ale wśród nich także moja koleżanka ze szkoły średniej – nazwijmy ją tutaj A. (…)

Chyba przesadziła z alkoholem. Stała się bardzo drażliwa, opryskliwa, zaczepna, trochę agresywna. Jej zachowanie niewątpliwie szkodziło atmosferze naszego zgromadzenia, lecz na szczęście w pewnym momencie wyłączyła się, zamilkła, aż od pewnego momentu w ogóle przestaliśmy odczuwać jej obecność.

Ktoś zauważył jednak, że jej po prostu nie ma, choć nikt nie opuszczał mieszkania. Drzwi zamknięte na łańcuch. Jej płaszcz i torebka spoczywały na miejscu. W łazience nikogo. Mieszkanie – jeśli dobrze pamiętam – było dwupokojowe, więc zajrzeliśmy do sąsiedniej izby. Tam też pusto, jakkolwiek drzwi do małego balkoniku były otwarte. Lecz balkon również był pusty.

Trudno powiedzieć, co skłoniło Macieja Z, by tam ponownie wejść i spojrzeć w dół z balkonu. Możliwe, że wcześniej A. z pijackim zawzięciem deklarowała jakieś idee samobójcze. W każdym razie Maciej spojrzał, bo znajdowaliśmy się na piętrze szóstym lub siódmym. Nie stwierdził co prawda, by ktoś tam w dole leżał, ale nie przeoczył rzeczy znacznie straszniejszej. Otóż moja dawna, a zdecydowanie wstawiona koleżanka zafundowała nam coś równie, jeśli nie bardziej wstrząsającego. Przelazła mianowicie przez poręcz balkonu i tam, nad tymi siedmioma piętrami, zawiesiła się na rękach. (…)

Nie wiem, jakiej perswazji użył Maciej Z, udało mu się nakłonić ją jednak, by zaniechała tej śmiercionośnej gimnastyki i wróciła do towarzystwa. Uff! (…)

Spotkaliśmy się jeszcze nazajutrz, przy śniadaniu, bo Maciej Z i John mieli zakontraktowane koncerty w pobliskich miejscowościach. Oczywiście gadało się o wczorajszym i Maciej przypomniał sobie jedną z tych niedorzecznych anegdot zen, cytując rzekome słowa któregoś z japońskich mistrzów buddyjskich: „Jeśli ktoś na skraju przepaści waha się, wówczas należy go pchnąć”.

Hm. Nie znałem tej złotej sentencji, którą Maciej Z przywołał, by uzasadnić myśl, jaka go naszła, gdy odkrył A. zwisającą poza balkon.

„W pierwszej chwili pomyślałem, żeby silnie nadepnąć na jej palce, zaciśnięte na prętach. Lecz co innego – pomyśleć, co innego – zrobić”.

No tak. Ale Maciej Z na szczęście nie był aż tak prawowiernym buddystą. I bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie musiałbym ten wieczór wspominać całkiem inaczej. (…)

Obok szeregu innych delikatesów, z których słynął III program Polskiego Radia, magazyn „Zgryz” wymyślony przez Macieja Z należał do najsmaczniejszych. (…)

Pomijając niezwykle popularną „Rodzinę Poszepszyńskich”, realizowaną wspólnie z Jackiem Janczarskim z udziałem aktorskich gwiazd, to w „Zgryzie” zaczynała się pomyślność wielu osobowości i przedsięwzięć. (…) Pisywałem wtedy, to prawda, ale publikowałem niewiele i raczej w skrytości. Jakoś się Maciej Z o tym dowiedział i wciągnął mnie w tę swoją zabawę. Nasza umowa dawała mi całkowitą swobodę. Zresztą, w sensie formalnym, a nawet ustnym, nie było żadnej umowy. Sprawą oczywistą pozostawało tylko, że nie należy przesadnie drażnić cenzury. Ale też nie należy przed nią trząść portkami.

I jakoś tam balansowaliśmy pomiędzy polityczną Scyllą i Charybdą.

Z jakichś powodów, być może właśnie politycznych, III program cieszył się wtedy pewnym marginesem wolności. W sumie niewielkim, ale – jak to się mówi – można było tam sobie pozwalać na więcej. Co zaś do meritum, Maciej Z znał mnie na tyle, że mógł mieć pewność, iż nie przyniosę wstydu ani jemu, ani sobie. Więc się starałem. Oczywiście z biegiem czasu zaczęła się tam zakradać nieuchronna rutyna, co odbijało się na jakości. W samym naszym życiu zaczynały nabrzmiewać jakieś kryzysy, rozbieżności poglądów, sympatie i fobie. Ludzie podzielili się na jednych i drugich, coś wisiało w powietrzu i czuło się to również w radiowych korytarzach rozgłośni na ulicy Myśliwieckiej.

Poza tym „Zgryz” nie był jedynym polem aktywności Macieja Z. Jeździł z koncertami po całej Polsce. Także za granicę. Pisał scenariusze filmowe. Sporadycznie organizował programy w telewizji. Te ostatnie słabo pamiętam, bo nie robiły na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Nade wszystko jednak Maciej Z, jak zresztą my wszyscy, uprawiał intensywne życie towarzyskie. Tamte lata wydają mi się jednym wielkim wieczorem, który zwykle kończył się nad ranem, w nieznacznie zmieniających się konstelacjach uczestników. (…)

„Pleybey”. Tę nazwę, przewrotnie karykaturyzującą „Playboya”, wymyślił Maciej Z. Jego inwencje bywały z reguły strzeliste. W tamtych latach istniały trzy wiodące tygodniki (jeśli nie liczyć „Przekroju”): „Polityka”, „Kultura” i „Literatura”. Podczas jednej z naszych niewinnych hulanek Maciej przedstawił projekt połączenia tych pism pod wspólnym tytułem „Politura”. Był to strzał w dziesiątkę, zważywszy na ówczesny proceder propagandowego lakiernictwa.

Lecz „Pleybey” pojawił się w odpowiedzi na całkiem realną możliwość ustanowienia pisma satyrycznego, jeśli to nie za wielkie słowo. W każdym razie pisma na trochę wariackich papierach. Sama inicjatywa wyszła zapewne od Marka Goebla, który w końcu lat 70. był redaktorem graficznym w dosyć popularnym tygodniku „itd”, o którym mówiło się też „studencki”. Stanowisko naczelnego redaktora pełnił tam Zdzisław Pietrasik i na początek skłonny był raz na miesiąc do swojego pisma dołączyć dodatek, powiedzmy, że jednak „satyryczny”, najpierw czterokolumnowy, a później się zobaczy.

Zespół redakcyjny „Pleybeya” ukonstytuował się w okamgnieniu. Poza Markiem Goeblem i Maciejem Rybińskim, którzy byli etatowymi dziennikarzami „itd”, cała reszta to znajomi, a w każdym razie ci, którzy chcieli przystąpić do tej zabawy. Oczywiście Maciej Z, Maciej Karpiński, Andrzej Czeczot, nie pomijając i mnie samego. Był tam też Kazimierz Kutz, stały felietonista, ukrywający się zresztą pod wieloma pseudonimami.

Pierwsze kroki „Pleybeya” przypadły na koniec roku 1980 i wypadły nieźle, również na tle rozluźniających się rygorów socjalistycznego reżimu. Szybko zyskaliśmy sympatyków, a sprzedaż „itd” dzięki naszym – co tu ukrywać, skandalicznym – prowokacjom dość znacząco wzrosła. Można było sobie wtedy właściwie już pozwalać na wszystko, a nawet więcej. W perspektywie „Pleybey” miał szanse stać się dużym, samodzielnym pismem, a jego wydawcą prężny wówczas koncern prasowy Interpress.

I właściwie doszłoby do tego, gdyby nie stan wojenny, który zawiesił działanie wszystkich czasopism. Co prawda, niebawem „itd” otrzymało nowego redaktora naczelnego, czyli Aleksandra Kwaśniewskiego, i zgodę na dalsze ukazywanie się. Nowy naczelny podobno miał szczery zamiar kontynuować „Pleybeya”, ale nie byliśmy aż takimi wariatami. Pojawiła się też idea, by wydawać „Pleybeya” w łódzkim wydawnictwie podziemnym, czyli nielegalnie, do czego zresztą również nie doszło. (…)

W miarę możliwości, które dzisiaj trudno sobie wyobrazić, akceptowaliśmy umiarkowane upojenia haszyszowe, jako że wtedy – lata 1976-1979 – haszyszu było pod dostatkiem. I to w najlepszym gatunku, o którym dziś można tylko pomarzyć. Marihuana, a jakże, nie mówiąc o bardziej niewinnych używkach, również była na porządku dziennym i na każdym poziomie społecznym. Dzisiaj jest to do obrzydliwości nagminne, tak jak wtedy było jednak dość elitarne.

Pamiętam, jak na jedną z naszych sesji Maciej Z, nie uprzedzając nikogo, przyciągnął ze sobą jakiegoś już trochę łysiejącego pracownika z ulicy Mysiej. Widok krążącego jointa przyjął jako coś oczywistego. Chętnie skorzystał, a gdy się rozweselił, sypnął opowiastkami o codziennym życiu cenzora. Gdy niedyskretnie zaczął zdradzać kulisy współpracy cenzury kościelnej ze świecką, czyli „komunistyczną”, pokładaliśmy się ze śmiechu. Myślę, że przez swoje nieuchronne kontakty z cenzorami Maciej Z jakoś też ich trochę demoralizował. I równocześnie obśmiewał. (…)

Żadne tam morfiny, heroiny, kompoty, kokainy, meta-amfetaminy i tym podobne buzery nie cieszyły się wśród nas uznaniem. Chyba w ogóle ich nie było, bo większość z nich została wynaleziona później, jak mi się wydaje. Wtedy jeszcze natura miała przewagę nad syntetykami. Niemniej, jakkolwiek by tam było, nawet całkiem niewinnego cannabis indica nie można nazwać lekiem. Chociaż w opowieści Macieja Z raz wystąpiło ono jako panaceum.

Rzecz miała miejsce podczas wyprawy do Indii i Nepalu, gdy dama uczestnicząca w tej eskapadzie doznała porażenia słonecznego. Lokalny znachor, jakiś guru czy sadhu, zalecił posłużenie się tym środkiem jako niezawodnym. I rzeczywiście. Po trudnej nocy o poranku porażenie, przerażone dużą ilością haszyszu, zniknęło bez śladu. (…)

Naszym panaceum na wszystko był zdrowy śmiech. Filozoficzny – jeśli to nie za duże słowo. Droga nam wszystkim ojczyzna była wtedy, zresztą tak samo jak dzisiaj, dość kabaretowa.

Maciej Z był tęgim palaczem. Zdarzało się, że palił po kilka papierosów równocześnie. Wtedy jeszcze nikomu nie zaświtała idea zakazów palenia. Paliło się wszędzie. W samym studiu nagraniowym w radiu może nie, ale w reżyserce, na korytarzach, wszędzie czuło się aromaty tytoniu różnych gatunków. Knajpki i knajpy, palarnie w teatrach i kinach, wszelkie poczekalnie, przedziały dla palących w pociągach. Pamiętam nawet popielniczki w tramwajach i autobusach. A trzeba pamiętać, że żyliśmy w środowisku skrajnie łatwopalnym. (…)

Z tego, co pamiętam, Maciej Z palił wszystko, najchętniej jednak marlboro, które w latach 70. były oznaką naszego zbliżenia się do Zachodu. A ostatecznie rodzime carmeny, które nie były wcale złe. Zapalał jednego, odkładał do popielniczki. Albo zostawiał na krawędzi stołu, żeby zapalić następnego. I następnego. Zapominał. Powiedzmy, że taki miał rodzaj roztargnienia. Bo też, mimo pozorów dobrego zorganizowania, był roztargniony.

Widząc kiedyś, że każde, nawet najbłahsze głupstwo – jakiś termin, godzinę, adres, numer telefonu – Maciej Z zapisuje skrupulatnie w swoim kalendarzu, zasugerowałem mu, by może więcej użytku robił ze swojej pamięci. Zaprzeczył gwałtownie. Był przekonany, że jego pamięć nie nadaje się do niczego. Szczególnie do liczb, cyfr, numerów i godzin. Każda niezapisana rzecz jest automatycznie stracona. Co w takim razie powiedzieć o ogromnej liczbie tekstów, które pamiętał bezbłędnie?

No cóż, jego pamięć, jego sprawa. Już nie wracałem do tego tematu, który z roku na rok wydawał mi się coraz bardziej śmieszny, tym bardziej że Maciej Z zaczął gubić się w wielości swoich notatek. Coś zapisał, ale gubił notesy, nie mógł odnaleźć, więc ratował się pamięcią otaczających go osób. Zapominał o umówionych spotkaniach i terminach.

Dziwne tylko było, że gdy jedne rzeczy zapominał gruntownie, to inne zapamiętywał z fotograficzną dokładnością. No, ale pamięć to jednak dzikie zwierzę. Każdy ma z nią swój własny problem i na to chyba nie ma lekarstwa. Kiedyś przybyłem na ulicę Myśliwiecką na umówione nagranie. Też już tam na Macieja Z czekał Andrzej Garczarek. Przegadaliśmy dobre dwie godziny, czekając na Macieja. W końcu uznaliśmy, że jednak wszystko ma swoje granice. Nie było wtedy telefonów komórkowych, więc dopiero nazajutrz, gdy zadzwoniłem do Macieja Z, okazało się, że wszystko zapisał pod mylną datą. I to powoli stawało się u niego notoryczne. Nie pojawiał się, gdy był oczekiwany. Albo przychodził niespodziewanie.

Poza tym nie zauważałem jednak niczego, co w Macieju Z odstawałoby od normy. Żył dynamicznie, twórczo, z uśmiechem na ustach, w uroczym roztargnieniu. Jego zamiłowanie do egzystencjalnego absurdu tamtych czasów czuło się jak u siebie w domu. (…)

Ale wracam do bałaganiarstwa, które z wolna rozkwitało wokół Macieja Z. Odrobina bałaganu zawsze może liczyć na moje zrozumienie. Sam trochę taki jestem. Niemniej to było zdecydowanie szkodliwe dla magazynu „Zgryz”, który przez to stracił wiele ze swojego dawnego uroku. Stało się aż nadto widoczne, że coś w Macieju Z zaczyna szwankować. Pozory zdawały się temu przeczyć. Można by od biedy to usprawiedliwiać faktem, że czas zrobił się kiepski.

W latach 70. „Zgryz” był atrakcyjną ofertą radiową, ale do roku 1986 apetyt społeczny zmienił się radykalnie. W powietrzu unosiło się jeszcze odium tzw. bojkotu. Osobiście uważałem tę formę walki politycznej za godną politowania, choć dziś przez niektórych postrzegana jest jako heroizm. Lecz Maciej Z trochę się z tym problemem mocował. Uznał jednak, że kontynuacja tego, co już trochę się zestarzało, ma sens. Zatem usiłował reanimować swój „Zgryz”.

Oczywiście, jak to on, mnożył również projekty, z których urzeczywistniały się jedne, podczas gdy o innych zapominał. Niemniej w roku 1988 napisał całkiem sympatyczną książeczkę, do której mnie nawet zaprosił jako ilustratora. Pracował nad nią pilnie. Splatała się tam cudza, choć bardzo mu bliska poezja ze strumieniem jego własnych doświadczeń.

Wyszła rok później w serii Ośrodka Teatru Otwartego Kalambur we Wrocławiu. A niebawem pojawiło się jej drugie wydanie. Nosiła tytuł „Mój Cohen”.

Fragmenty książki Henryka Wańka Szalone życie Macieja Z, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Fot. materiały prasowe

Wydanie: 2018, 30/2018

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy