Magiczna moc Orbána

Magiczna moc Orbána

Węgierski premier nie jest już w Europie tak odosobniony w poglądach jak na początku epoki swojej samodzielnej władzy

Jak wiadomo, premier Viktor Orbán nadchodzącym uchodźcom i migrantom, którzy w 2015 r. trafili także na Węgry (i przez kilka tygodni koczowali na budapesztańskim dworcu Keleti) postawił tamę, czyli ustawił zasieki i mury na granicach, stając tym samym w jaskrawej opozycji do Willkommen Politik, czyli polityki przyjmowania uchodźców zaproponowanej przez kanclerz Angelę Merkel.

Podejście to wyraźnie mu się opłaciło, tak na scenie wewnętrznej (o czym świadczą wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych z 2018 r.), jak również europejskiej, gdzie zyskał, po prawej stronie politycznej palety, wielu ideowych i politycznych zwolenników. Węgierski premier nie jest już w wyznawanych poglądach w Europie i na brukselskich salonach tak odosobniony, jak był na początku epoki swojej samodzielnej władzy, gdy sam zaczął forsować swoje nieliberalne w duchu hasła i programy.

Gdy potęgi dyktują

Polityczny rezultat takiego podejścia i prowadzonej polityki okazał się na tyle efektywny, że rządzący niepodzielnie od 2010 roku Fidesz przeprowadził kampanię do wyborów parlamentarnych w 2018 r. w oparciu o zaledwie dwa hasła i założenia programowe: wskazywał tylko na rzekome niebezpieczeństwo związane z migracją oraz jakoby wspierający ją „plan Sorosa”, którego założeń nikt do końca nie zdefiniował. To wystarczyło, by zdecydowanie wygrać.

Problem w tym, że taka polityka dzieli, jest oparta na walce, sporze, kontrowersjach i polaryzacji. W tym sensie sprzyja innym wielkim na obecnej scenie, jak USA, Chiny, Rosja, a nawet Turcja czy Indie, podważa natomiast spoistość projektu europejskiego i integracji, już i tak mocno nadwerężonej brexitem i innymi bolączkami od lat już odczuwanymi w ramach procesu integracji europejskiej. To jednak tematyka prowadząca nas dalej, na europejskie salony. My skupmy się na Węgrzech.

A na ich terenie jedna z ważnych lekcji płynących z traktatu Trianon (4 czerwca 1920 r.) brzmi: małe i średnie państwa, bez potencjału równowagi z mocarstwami, muszą być elastyczne i stale zważać na konfigurację sił pomiędzy największymi potęgami, które po każdym wielkim konflikcie czy zawirowaniu będą dyktować nowy porządek. Warto zawczasu przewidzieć, kto przy okazji kolejnego historycznego zwrotu będzie lub może być zwycięzcą. Rumunia dwukrotnie w początkowej fazie wielkich wojen znajdowała się po stronie państw centralnych, a jednak w obu przypadkach zmieniła front (w pierwszym dość szybko, w drugim niemal w ostatniej chwili, wcześniej jednak, w czerwcu 1940 r. udostępniając ZSRR bez oporu Besarabię, co też nie było bez znaczenia) – i wygrała.

Węgrzy dwukrotnie trzymali się zawartych wcześniej sojuszy i ich ustaleń – i dwukrotnie sromotnie przegrali. Nie znaczy to wcale, że sojuszniczych umów dotrzymywać nie należy, bo na pewno jest to wskazane i pozytywnie wpływające na wizerunek państwa i jego dyplomacji. Tyle że mniejsi i słabsi, ci o niższym potencjale, powinni rekompensować te swoje naturalne niedomogi i słabości właśnie większą wyobraźnią, elastycznością i dalekowzrocznością. Albowiem bez nich łatwiej mogą być skazani na pożarcie przez wielkich i ich interesy.

Oczywiście, zarówno rozbiory Polski jak potem Trianon czy Jałta dowodzą, że – mówiąc potocznie – na układy nie ma rady, że są sytuacje, gdy dyktatowi wielkich nie można się już przeciwstawić, bo nowy układ sił tak to dyktuje. To oczywiście jest prawda. Dlatego jedynym skutecznym sposobem prowadzenia polityki ze strony państw małych i średnich jest, jak się wydaje, porządek w domu i zręczność w dyplomacji. Tylko one – i to mocno spojone razem – dają jakąś gwarancję, iż do powtórki dyktatu ze strony wielkich i mocarnych nie dojdzie.

Tym ostatnim trzeba jednak stale się uważnie przyglądać, ważyć ich intencje, racje i interesy oraz – w oparciu o własne, dobre rozeznanie oraz też interesy – zawczasu reagować i dopasowywać się do bezustannie zmieniającego się układu sił między mocarstwami (co jest szczególnie aktualne ostatnio, w kontekście fenomenu Trumpa na Zachodzie oraz wschodzących rynków w skali globu).

Gdy dyktuje Orbán

Czy Viktor Orbán, polityk niewątpliwie charyzmatyczny i skuteczny, spełnia te warunki? Jak w przypadku każdej wyrazistej osobowości i równie wyrazistej polityki, zdania na jego temat są mocno podzielone. Niektórzy, nie tylko na Węgrzech, widzą w nim dalekowzrocznego męża stanu. W Polsce ma nawet swoich rzeczników, z biografem, a raczej hagiografem Igorem Janke na czele. Ma też u nas swoich zagorzałych fanów, skupionych wokół środowiska „Gazety Polskiej”, którzy przez lata na Węgry jeździli i tam Orbána wspierali, chociaż o Węgrzech niemal nic nie wiedzieli i poza samym Orbánem nie byli w stanie wymienić innego nazwiska, nawet regenta Miklósa Horthyego (rządził w latach 1920-1944) czy Jánosa Kádára (1956-1988). Fani to mają do siebie, że bezgranicznie i bezkrytycznie kochają, częściej zresztą wyidealizowany obraz niż polityka z krwi i kości, z jego wadami i przywarami. Przypadek odbioru Viktora Orbána w polskim dyskursie politycznym i medialnym w pełni to potwierdza.

Jednakże inni, głównie liberałowie czy socjaliści, w kraju i za granicą, postrzegają tego polityka zupełnie inaczej. Widzą w nim przede wszystkim zręcznego populistę i demagoga, a przy tym taktycznego lawiranta, z zimną kalkulacją wykorzystującego do swych celów społeczne lęki i fobie (przykłady to migranci czy kosmopolityczny George Soros), bardzo chętnie przy tym grającego na nacjonalistycznych nutach. Jedna z tych melodii – jakże mocno brzmiąca w węgierskich uszach, a jakże niepokojąco u ich sąsiadów – to oczywiście Trianon, dla Węgrów trauma, dla innych powód do troski lub niepokoju.

Patrząc nieco głębiej i wychodząc poza codzienny medialny szum oraz zwykłe etykietowanie w tę czy inną stronę, można dojść do istotnego wniosku: Viktor Orbán jako jakże skuteczny jak dotąd polityk (czy mąż stanu, to może ocenić dopiero historia) posiada jedną, zasadniczą przywarę czy skazę – równie mocno jak władzę, co dla polityka nie jest naganne, kocha pieniądze, co już naganne jest. Można prowadzić nawet zręczną politykę na zewnątrz, mniej lub bardziej udanie układać się z silnymi (Putin, Xi Jinping, Erdoğan czy Nazarbajew, a nawet Trump). Od wewnątrz natomiast można kraj skorumpować i podważyć w nim wiarę w uczciwe reguły gry, w tym zasady państwa prawa, w wymiar sprawiedliwości i szacunek dla instytucji.

Tak się dzieje w przypadku Węgier po 2010 r., gdy wszystko podporządkowuje się wszechmocnej egzekutywie (i osobiście Orbánowi), podważając tym samym system równowagi i kontroli władz. System Orbána nadmiernie centralizuje i monopolizuje – władzę, kapitały i wpływy – w jednych rękach. Reakcja na kryzys koronawirusa w 2020 r. i dalsza koncentracja władzy oraz możliwość rządzenia dekretami była w tym sensie zarówno zrozumiała, jak wynikająca z dotychczasowej logiki sprawowania władzy, czyli bezustannej kumulacji oraz koncentracji władzy (i pieniądza)

Tymczasem, owszem, światli autokraci też się w historii zdarzali, jednakże warto w tym kontekście przypomnieć słowa naszego wybitnego znawcy myśli politycznej, Jana Baszkiewicza: „Władza charyzmatyczna musi nieustannie potwierdzać swą moc nowymi triumfami. Gdy zaczyna się pasmo klęsk – system traci swą magiczną siłę”.

Gdy dyktuje wiara w magiczną moc

W chwili, gdy pisane są te słowa, System Orbána, jak go od dawna definiuję, ciągle jeszcze święci triumfy. Na czym polega? Jaka jest jego istota? Co go wyróżnia? Sam Orbán na samym początku swoich niepodzielnych po 2010 r. rządów nazwał nowy porządek Systemem Narodowej Współpracy (Nemzeti Együttmüködés Rendszer), co w zestawieniu z głęboką polaryzacją polityczną i społeczną w kraju było określeniem wyjętym prosto ze słownika George’a Orwella.

Potem, było to w lipcu 2014, przed seklerską młodzieżą (czyli węgierskimi góralami na terenie Rumunii) w Tusnádfürdö (Băle Tuşnad), Viktor Orbán osobiście zdefiniował swoje rządy jako „nieliberalną demokrację”, czyli gruntowne, ideowe i aksjologiczne przeciwstawienie się liberalnym zasadom i tzw. wartościom kopenhaskim narzuconym nowym członkom w UE, mówiącym o liberalnej demokracji i wolnym rynku oraz zasadom państwa prawa i wolności obywatelskich i mediów. Wtedy mówca nie powiedział tego wprost, ale praktyka pokazuje, że istotą i sednem jego Systemu jest daleko idąca centralizacja i monopolizacja władzy w jednych rękach – egzekutywy i samego premiera.

Niektórzy porównują te rządy do czasów długoletniego (1920-1931) premiera Istvána Bethlena. Jest w tym ziarno prawdy w tym sensie, że od 2010 r. mamy na Węgrzech jedną rządzącą partię i grono małych, rozproszonych partii opozycyjnych, niestanowiących – jak za Bethlena – dla obozu rządzącego większej alternatywy ideowej, programowej czy osobowej. Rzeczywiście, po 2010 r. w parlamencie i w państwie wrócił model forsowany niegdyś przez premiera Istvána Bethlena. Viktor Orbán powrócił do tej koncepcji tuż przed przejęciem niepodzielnych rządów w państwie w głośnym przemówieniu z 5 września 2009 r. w miejscowości Kötcsei nad Balatonem, mówiąc, że zamierza wprowadzić do systemu rządzenia „centralną siłę” (centrális erőtér), która administrowałaby w pełni państwem oraz nadawała mu oblicze i strategię. Naturalnie tą siłą ma być Partia Obywatelska, czyli Fidesz.

Podobieństw jest wiele, ale są one nieco naciągane. Albowiem, jak to ładnie zdefiniował znakomity analityk węgierskiej sceny politycznej Péter Tölgyessy, Fidesz to taka partia, gdzie jeden mówi, a reszta stoi i klaszcze. Porównanie z Bethlenem nie jest trafione również w tym sensie, że tamten premier miał jednak nad sobą regenta o silnych konstytucyjnych prerogatywach, a Viktor Orbán nie ma nad sobą nikogo, głowa państwa też jest nikim innym, jak jego pomazańcem, co jakże dobitnie pokazał przypadek byłego sportowca, szablisty i olimpijczyka Pála Schmitta, odsuniętego ze stanowiska z racji udowodnionego plagiatu.

Jeśli się wnikliwie przyjrzeć, to w wymiarze funkcjonalnym System Orbána polega na prostym podziale na społeczeństwo i elity. System jest demokratyczny, bo stawia na powszechne wybory, a w nich – jak wiadomo – decyduje kartka wyborcza, czyli lud. Natomiast elity, z samej definicji wąskie, jak już wiemy, można według interpretacji i kalkulacji węgierskiego premiera albo kupić, albo przestraszyć, albo zignorować.

Tym, którzy trzymają z partią i władzą, daje się stanowiska, etaty, talony, apanaże, nagrody i wsparcie, natomiast tym, którzy są przeciw władzy, grozi się utratą posady lub przywilejów albo skazuje na samotność i samodzielny byt – bez państwowego wsparcia, miejsca na reklamy, wygrywania przetargów, możliwości kariery itp. To są ramy, wewnątrz których każdy sam wybiera swój los. Trzykrotne już wyraźne zwycięstwo Orbána dowodzi, iż na ogół wiadomo, jak Węgrzy wybrali.

Jak trwała jest więc ta „nieliberalna demokracja”? Głęboka polaryzacja ideowa i polityczna, potwierdzona raz jeszcze w wyborach samorządowych jesienią 2019 r. (gdy znów odezwał się stary podział na úrbanusoknépiesek, czyli mieszczuchów oraz prowincję), czy wręcz endemiczna dla tego systemu korupcja sprawiają, że niepewność istnieje. Mamy do czynienia z trwałymi pęknięciami na tej budowli, przede wszystkim wynikającymi z rozmontowania niezawisłego wymiaru sprawiedliwości oraz wyraźnie odczuwalnego w wielu warstwach lęku egzystencjalnego (fakt opuszczenia Węgier po 2010 r. przez ponad pół miliona młodych i wykształconych ludzi też nie jest bez znaczenia). Jednakże największe zagrożenia dla Systemu tkwią w trudnej do ukrycia korupcji oraz nieprzejrzystym zarządzaniu publicznymi czy państwowymi pieniędzmi (co potwierdzają fenomeny rodzinnej wsi premiera Felcsút z Akademia Piłkarską i wystawnym stadionem czy powiązanych z premierem klanów robiących duże pieniądze, Mészarosów i Tiborczów). To one każą otwarcie stawiać nad tym projektem duży znak zapytania.

Viktor Orbán twierdzi, że buduje silne państwo, które on jednak rozumie i buduje na powszechnie znanej, klasycznej zasadzie: państwo to ja. Najwyraźniej nie pamięta, a pewnie nawet nie zna, bo to nazwisko teraz nie jest w modzie, znanej formuły Karola Marksa; „Póki istnieje państwo, nie ma wolności, kiedy będzie wolność, nie będzie państwa”. Cała filozofia rządzenia zdaje się zmierzać do umiejętnego balansowania pomiędzy tymi dwoma skrajnościami. Krytykowani przez Orbána liberałowie, choć sam wśród nich zaczynał swoją karierę, zbyt daleko poszli w kierunku wolności.

Teraz jednak odnosi się nieodparte wrażenie, że pod jego antyliberalnymi czy nieliberalnymi rządami wahadło niebezpiecznie wychyla się w drugim kierunku, ku omnipotentnemu państwu, a złotego środka i równowagi jak nie było, tak nie ma. Taka ocena nie wróży najlepiej na przyszłość. Viktor Orbán dla wielu – jeszcze – ma wprost magiczną moc, ale co będzie, gdy ją utraci?

Fragment książki Bogdana Góralczyka Węgierski syndrom: Trianon, wydanej na stulecie (4 czerwca 1920 r.) tragicznego dla Węgier traktatu, Wydawnictwo Naukowe Dialog, Warszawa 2020

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 2020, 23/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy