Makary – chłopak z pegeeru

Makary – chłopak z pegeeru

Warszawa może człowieka przeżuć i wypluć, ale jak się człowiek uczepi i zacznie walczyć, to przetrzyma

Każda torba ma coś zasadniczego. Ta część to korpus – mówi Makary pochylony nad stołem, z nożem kaletniczym w dłoni. – Inne części też są ważne: boczki, karczek, pasek, dno. Ale korpus jest zasadniczy.
W modelarni Makary jest jedynym mężczyzną. – Ja jeden i tyle babów – mówi. Wołają na niego „syneczku”. Opowiadają sobie o różnych babskich sprawach. O chłopach i problemach z chłopami, o dzieciach. Kiedyś się krępowały, teraz traktują go bardziej jak syna niż jak faceta. Zresztą Makary, jak się pochyli nad torebką, to tak się wyłączy, że trzeba go szturchnąć, żeby powrócił do rzeczywistości. – Kiedy tu przyszedłem – wspomina Makary – otworzyli oczy ze zdumienia. Spodziewali się 40-letniego faceta, a tu taki młody. Nie wierzyli, że coś potrafię, tym bardziej że nie miałem żadnych papierów. Zapytali, gdzie się nauczyłem torby robić. Powiedziałem, że odkąd pamiętam – robię przy torbach. Rok już będzie, jak tu pracuję. Już jestem prawdziwy „kaletnik-modelarz”.
Kiedyś, za parę lat, chce mieć swój własny biznes torbowy. Może otworzy firmę w Ruszkowie. U siebie – w byłym pegeerze. – Bo tam ludzie umieją szyć – mówi – i siła robocza jest tańsza niż w stolicy.

PGR Ruszkowo

– W pegeerze rzadko któren się uchował przed biciem – uśmiecha się Makary. On też nie jest niewiniątkiem. Ma złamany nos i wybitą górną czwórkę. Miał złamane dwa kręgi, krwiaka i torbiel na nerce. Nos poszedł w trakcie bójki, kręgosłup w wojsku, a ząb wybił kolega przez przypadek.
Makary bił się w swoim życiu ze 20 razy na poważnie. Regularne bitwy chłopaki z Ruszkowa toczyli z chłopakami z Osieka.
– Bitwy o „towar” – opowiada z nostalgią – bo ci z Osieka podrywali nasze dziewczyny z Ruszkowa, no a my ich. Jaki to miało sens? – wzrusza ramionami. – Nie wiem. To ty jesteś szkolona. Ja jestem z pegeeru.
Makary pokazuje mi Ruszkowo. Dzisiaj wieś w województwie kujawsko-pomorskim, w gminie Wąpielsk, w powiecie Rypin. Blisko 500 mieszkańców. Do 1992 r. istniało na tych terenach Państwowe Gospodarstwo Rolne.
Spacerujemy po okolicy. Ni wieś, ni miasto – bloki, chałupy, garaże, chlewiki, ruina dawnego domu kultury, przystanek autobusowy, dwa sklepy. Czasami przemknie z piskiem opon i muzyką disco polo miejscowy pogromca szos. Ale generalnie czas płynie wolno i bez wstrząsów. Wszyscy wszystkich znają. Mówią sobie dzień dobry, albo nie mówią, z powodu jakiejś obrazy sprzed wielu lat. Idziemy w stronę chlewików. – W chlewikach toczyło się życie. Romanse, pogaduszki, bójki. – Jeden taki to podrywał wszystkie baby w chlewikach. Co która poszła, to zagadywał, obmacywał – Makary uśmiecha się. Trudno powiedzieć, ile z tego jest prawdą, a ile to już jego fantazja.
Dwupiętrowy blok, w którym mieszkał Makary. Teraz została tu tylko mama. Brat i siostra wyprowadzili się do pobliskiej Brodnicy. Ojciec ma nową rodzinę w mieście. W mniejszym pokoju stoją maszyny. Mama do dziś szyje torby i plecaki. Szyje też różne inne potrzebne rzeczy – pokrowce na wędki w sezonie albo wielkie plecaki dla wyjeżdżających do pracy za granicę. – Zeszłego roku połowa Ruszkowa wyjechała do Hiszpanii – tłumaczy Makary.
Co jest najlepsze w Ruszkowie? – Mama – odpowiada Makary. Teraz widzi Ruszkowo z perspektywy warszawskiej. – Jak tu przyjeżdżam, to idę do sklepu i spotykam starego znajomego. „Postaw piwo”, prosi, no to kupuję lecha. Znajomy opowiada, co u kogo się dzieje. Ludzie różnie kręcą. Legalnie i nielegalnie. Snują się, kombinują, jak dotrwać do pierwszego, wielu pije. Ja też tak kiedyś myślałem – Makary spogląda na mnie spod oka – że można zakombinować i łatwo się wzbogacić.
Pytam, czy zna kogoś, komu się udało.
– Jest taki jeden, ma wulkanizację. Ale on nie jest stąd. Zresztą wielu żyje tak samo jak w mieście – pije, słucha muzyki na full, ogląda kasety z wesel.
Makary, jak długo tu nie przyjeżdża, zaczyna tęsknić za Ruszkowem. Za ludźmi z Ruszkowa. – Ale to już inna tęsknota. Za dzieciństwem – mówi. Na stałe już by nie wrócił.

Lipa, spady i kapusta

Makary miał osiem lat, kiedy zlikwidowali pegeer. Nie pamięta dobrze. Teraz wie, że tak naprawdę pegeer się dla niego nie skończył. Pegeer to stan ducha, sposób myślenia, mówienia – a to wszystko w człowieku zostaje. Pegeer dziedziczy się z pokolenia na pokolenie. Pegeer to takie myślenie – zakombinować, zakręcić, bo w życiu jest tak jak w sensacyjnym filmie – policjanci i złodzieje, wygra ten, kto sprytniejszy. – Albo ja kogoś och… albo ktoś mnie. Jest coś takiego jak pegeerostwo. We mnie też jest pegeerostwo – mówi Makary.
Ale można spojrzeć inaczej. Tak Makary patrzy, kiedy tęskni: znajomi, dobrzy, swojscy ludzie, jeziora, lasy, język, mała ojczyzna, wino za 3,20, cisza, spokój, kluski z kapustą. – W mieście przedmiotowo traktują człowieka, a tutaj to tak z sercem, z życzliwością – mówi. Tutaj się mówi „jo” zamiast „tak” (po tym „jo” Makary rozpoznaje w Warszawie ludzi ze swoich stron), „teszirt” zamiast „tiszert”, „pięć jajków”, „pięć babów”, „któro?”, „take i owake”.
Pytam go o dzieciństwo. Myśli chwilę.
– Nie miałem czasu na zabawy – rękawice były. Wcześniej była lipa i spady, i kapusta.
Ojciec Makarego był palaczem w pegeerze. Po likwidacji pegeeru rodzina dostała małe poletko. Uprawiali i sprzedawali kapustę. – Około 5 tys. główek – wylicza Makary. Część się sprzedawało od razu, a część kisiło.
Jak był sezon, chodzili na lipę. – Sprzedawało się ją do Herbapolu. Dziennie potrafiliśmy uzbierać do 50 kg, po 24 zł za kilogram. Pieniądze były też ze spadów. Na spady chodzili ci sami, którzy pracowali przy zbiorze jabłek. Zostawiali najlepsze sztuki, a potem wchodzili drugi raz, jako na spad. Potem się to sprzedawało na targu. Staliśmy: ja, ojciec, brat – mieliśmy te same jabłka w różnych cenach, ja najdroższe, bo byłem taki mały, śmieszny i wszyscy ode mnie kupowali – Makary uśmiecha się dumny z tej rodzinnej strategii. – Czyli – podsumowuje – od połowy czerwca do końca lipca żyliśmy z lipy, w październiku ze spadów, na jesieni z kapusty, a zimą z kiszonej kapusty. – A zabawa? – dopytuję. – Jak byłem starszy, to już chciałem iść na dyskotekę. Wtedy zacząłem z kolegą zbierać złom. Najbardziej się opłacało zbierać kable aluminiowe – 6 zł za kilo – i miedź. Po 18. urodzinach to już chodziłem na każdą dyskotekę. Były średnio trzy dyskoteki w tygodniu – w Białkowie, Świedziebni, Nadrożu. Najlepsza była Ibiza w Nadrożu – rozmarza się Makary.

Epoka toreb

Ruszkowo. Siedzimy w kuchni, przy oknie. Obserwujemy przechodzących. – To opowiedz o epoce toreb.
Makary niechętnie wraca do opowieści, ale rozkręca się szybko. – Zanim nadeszła epoka toreb, była epoka rękawic. Było ogłoszenie o kursie szycia rękawic roboczych. Mama poszła. Potem to już całą rodziną szyliśmy, chałupniczo. Dostaliśmy jedną maszynę w dzierżawę, a drugą tata odkupił za 100 zł. Za parę rękawic dostawaliśmy 80 gr.
Tak się zaczęło nasze szycie. Jak rękawice się skończyły, znaleźliśmy w gazecie ogłoszenie: „Szycie toreb”. Przyjechał pan z panią taką, jakby ją z trasy zdjął, i dostaliśmy zlecenie. Ja na początku tylko nitki przycinałem. Potem spodobało mi się robienie szablonów – kawałków, które się składają na torbę. Potem zaczęliśmy szyć torby i plecaki – gadżety reklamowe dla „Twojego Stylu” czy Motoroli. Nie bezpośrednio, ale przez firmę pośredniczącą.
W tydzień robili 1000 sztuk. Zaczęli nawet zatrudniać do pomocy osoby ze wsi. Wtedy się zarabiało, ale też nie było życia poza torbami. Makary nawet na odrobienie lekcji nie miał czasu. Z matematyki wystawili go na olimpiadę, ale musiał zrezygnować ze szkoły, bo torby. – Z tą firmą współpraca się skończyła, bo nie chcieli zapłacić za wszystkie torby. Ostatecznie w rozliczeniu dostaliśmy na czysto 2 tys. zł i maszyny. Mieliśmy już osiem maszyn. Prawie sam szrot, ale jedna to była nówka. Ja się wtedy nauczyłem maszyny szykować. Na boku usiadłem, rozkładałem każdą na części i każdą śrubeczkę czyściłem. Potem składałem. Mama do dziś na nich szyje. Jak skończyło się to zlecenie, to znaleźliśmy ogłoszenia: „Kaletnictwo” i dzwoniliśmy po kolei. Jeden facet nam powiedział: „Jak macie jakieś fajne wzory, spróbujcie”. Dał pooglądać katalogi z Paryża i z tego wszystkie szablony zrobiłem. Poskładałem coś z jednej torby, coś z drugiej, takie kombinacje. I tak to trwało. Nic, tylko szyliśmy i szyliśmy. Miałem już tak dosyć tego szycia, że obiecałem sobie, że nigdy więcej do maszyny nie siądę.
W końcu i ta epoka się skończyła. Rodzina Makarego się rozpadła. On sam wyruszył w świat.

Jest świat poza Ruszkowem

Makary podrósł i wyjrzał z byłego pegeeru. Nie miał nic – ani wykształcenia, ani pieniędzy, ani rodziny. Tymczasem wzięli go do wojska, do Stargardu Szczecińskiego.
– Do saperów mnie wzięli, bo tam brali z podstawowym wykształceniem, karanych.
Co się potem stało, nie chce mówić. Miesiąc przeleżał w szpitalu wojskowym ze złamanym kręgosłupem. – Nie będę mówił, bo przyrzekłem – upiera się. Po dwóch miesiącach koniec przygody z armią. Makary wrócił do Ruszkowa. Na dyskotece poznał dziewczynę. Zakochał się. Wynajęli mieszkanie w mieście. Znalazł pracę. – Zostałem kiperem – śmieje się – w rozlewni wina w Brodnicy. Rozlewali tam wino Bianco i wino patyk.
Tak naprawdę pracował na nalewaku, podstawiał butelki. 5,50 za godzinę. Piło się. – Jechałem raz rowerem i zatrzymali mnie za brak świateł. Miałem 1 promil.
Najlepiej Makary wspomina właściciela rozlewni. – Były siatkarz reprezentacji Polski, z protezą zamiast nogi – jak zechciał, to wszyscy mieli w nocy dwie godziny przerwy i grali w siatkę.
Tę pracę też stracił. Zwolnili go. Dlaczego?
– Bo policja przyjeżdżała – odpowiada zdawkowo. Kolejna praca – „przy kurach”. Na czym to polegało? Zawstydził się, ale odpowiada: – Chodziło o to, żeby kurnik odmalować, doprowadzić do porządku. Praca za 4 zł za godzinę.
Popracował dwa miesiące. – Potem stamtąd uciekłem. – Dlaczego? – Bo rozbiłem im ciągnik. Chciałem przestawić i wjechałem w wyciąg do gnoju. Wystraszyłem się i z miejsca uciekłem. – I co dalej? – Dalej był skup szkła w Ruszkowie. Trzeba było posegregować szkło: białe-kolorowe. 20 zł za dzień plus mieszkanie przy skupie i wódka.
Nie wytrzymał długo. Uciekł znowu. Do Brodnicy. Urodziła mu się córka. Urządził chrzciny. Nikt nie przyszedł. Tylko on, dziewczyna i chrzestni. Makary skończył
20 lat. Miał za sobą różne przekręty, wyroki, długi, krzywdę ludzką, a przed sobą żadnych perspektyw. Ojcem też nie umiał wtedy być. Rozstali się z dziewczyną. Życie było bez sensu. – Było mi wszystko jedno – czy mnie wsadzą, czy nie, czy będę żył, czy nie.

Czyściec

Warszawa. Jesteśmy w centrum handlowym. Makary chodzi po sklepach i ogląda damskie torebki. Czasem patrzą na niego dziwnie, ale już nie zwraca uwagi. Szuka inspiracji.
Przyjechał do Warszawy, bo nie miał nic do stracenia. Zajechał na Centralny w białej koszuli z krawatem. Odstrojony jak dziewczyny do wzięcia z filmu Kondratiuka. Chłopak ze wsi. Gorzej: z pegeeru. – Myślałem, że tu będzie jak na filmach. Strzały. Pościgi na ulicach.
Co robił i jak żył przez te miesiące, nie chce opowiadać. Pomieszkiwał na dworcu, trochę u różnych nowo poznawanych znajomych. Głównie pił i spał. To był czyściec. Makary mówi „zapomniałem” i widać, że naprawdę wyrzucił ten czas z pamięci. Po pół roku śladu nie zostało po chłopaczku w białej koszuli.
Ale wtedy coś się wydarzyło. Makary się zakochał. Banalnie i po prostu. – Najpierw się zakochałem, a potem pokochałem – tłumaczy mi różnicę. – To już dwa lata, jak jesteśmy razem. W tym roku planujemy ślub.
To nie była żadna cudowna zmiana, ale powolna, bolesna ewolucja. Makary znalazł cel i dom.
Przyjęcie postawy wyprostowanej przebiega na różnych poziomach. Znaleźć pracę. Nauczyć się mówić, zdobyć wykształcenie. To nagle zaczęło być ważne. Warszawa może człowieka przeżuć i wypluć, ale jak się człowiek uczepi i zacznie walczyć, to przetrzyma.
Makary przeszedł drogę, którą przechodzi każdy naiwniak, odpowiadający na cudownie brzmiące ogłoszenia. Trafił do akwizycji. W eleganckim garniturze pożyczonym od kolegi sprzedawał liche perfumy ludziom na ulicy. – Stałem jak głupek i wciskałem gówno, którego sam nigdy bym nie kupił – irytuje się.
Kolejne zajęcie miało już w sobie coś z prawdziwej pracy. Został zgrzewaczem w FSO. Umowa na miesiąc. Do przedłużenia na kolejny. Praca na 5 rano. Dosypiał w tramwaju. Płaca była żadna, ale miał umowę, ubezpieczenie i 21 lat. W fabryce traktowali go jak dzieciaka. Jeden z brygady kiedyś mu dogadał: „Ty to nawet pewnie do dziurki byś nie trafił”.
Po dwóch miesiącach już nie potrzebowali tylu zgrzewaczy i umowy nie przedłużono. Trafił na myjnię samochodową. Stanowisko – pomywacz. Kupił w Tesco gumiaki, dostał strój roboczy i jakoś poszło. Tyle że była zima, ręce grabiały, a że miał uczulenie na płyn, do domu przychodził cały w krostach, z odmrożonymi ustami. To była praca na telefon. Dzwonili, żeby przyjść, to przychodził. Pracował na nocki. Przychodził do domu o 7 rano, a o 10 dzwonili, czy nie mógłby znowu przyjść, bo jest duży ruch. Właściciel płacił, jak mu się podobało. Makary pamięta, jak kiedyś w kilkunastu chłopa czekali na wypłatę, a właściciel powiedział, że nie zapłaci. Postraszyli go telewizją. Zapłacił. W myjni pracował do marca.
W międzyczasie zrobił coś jeszcze. Pojechał po raz pierwszy w życiu w góry. Po raz pierwszy nad morze. Poszedł do szkoły. Do technikum ekonomicznego w systemie zaocznym. Teraz jest w drugiej klasie. Za dwa lata matura. – Zdam – mówi Makary – a potem pójdę na studia. Marzy o rachunkowości. Z matematyki zawsze był dobry.

A jednak torby

Godzina 15. Makary wychodzi z pracy. Przystojny, wysoki brunet w sportowej kurtce i dżinsach. Warszawiak. Uśmiecha się, pokazując dziurę po górnej czwórce. – Zbieram na zęba – tłumaczy – bo mi wstyd się uśmiechać. No i wstyd mi z tym podstawowym. Wszyscy pytają mnie, co studiuję. – Co wtedy mówisz? – Mówię, że studiuję do matury – odpowiada.
Makary zaczął właśnie kolejną torebkę. Jeszcze dwa lata temu nigdy by nie pomyślał, że wróci do toreb. A jednak, kiedy natknął się na ogłoszenie, że szukają kaletników-modelarzy, nie zawahał się zadzwonić. Teraz wszyscy go znają. „To ty jesteś ten model?”, pytają. – „Model” znaczy z modelarni – tłumaczy z dumą Makary.
Jeszcze parę ładnych lat minie, zanim uporządkuje przeszłość. Wziął duży kredyt. Pospłacał długi. Teraz, po odliczeniu kredytu i alimentów, zostaje niewiele. Oszczędza na wakacje. Był u córki. Jej matka nie chce, żeby przyjeżdżał.
W życiu Makarego jest wiele takich spraw, z którymi się nie uporał. Ma żal do ojca, że nie nauczył go odróżniać dobro od zła. Ma żal do siebie, że nie potrafił odróżnić dobra od zła. Ma żal do świata, że niektórzy rodzą się w pegeerach, a inni nie.
Makary wsiada do tramwaju. Mimo wszystko bardziej ma nadzieję, niż się boi. Sam decyduje, w którą stronę jedzie.

 

Wydanie: 15/2007, 2007

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy