Krytyk jako półyeti

Krytyk jako półyeti

Niegłupich krytyków literackich wcale nam nie brakuje, tyle że są rozproszeni po niszowych periodykach

 

Oto wielkim kreatorem stał się magiel. Każdego potrafi wyciągnąć z publicznego niebytu i stworzyć na nowo. Ostatnio doświadczyła tego krytyczka literacka, która wyczerpawszy zwykłe sposoby, ogłosiła na Facebooku, że jej znajomy pisarz zalega ze spłatą długu. Ten w odwecie poskarżył się Polakom na molestowanie oraz gwałt ze strony wierzycielki, a zarazem intelektualnej opiekunki. Ona zaś podała w wątpliwość bezstronność w przyznawaniu Nagrody Nike, skoro nominowany do niej pisarz żyje w związku z sekretarzem kapituły. No i oboje trafili do Pudelka (dla niezorientowanych: to plotkarska strona internetowa), dokąd z początku płynęła fala nerwowych pytań: kim jest ta Dunin? Pisarz Karpowicz był lepiej rozpoznawalny. Nareszcie dla obojga nastał okres błogiej sławy. Walce magla spłaszczyły rozum i wypluły świeżutko wyprasowaną sensację. Taki news ma swoją wartość – w jego blasku ogrzewa się teraz cała krytyka literacka. Bo ilu Polaków przedtem się nią interesowało? Żyła sobie jak półyeti, niewielu o niej słyszało, a jeszcze mniej widziało ją na własne oczy. A teraz nawet tęgie rozumy i szlachetne serca poważnych redaktorów zostały poruszone. Pewno ta krytyka musi być heterą, skoro gwałci i do magla biega. A najpewniej jest głupia.

Kim zatem ona jest? Słowo pochodzi od greckiego kritikós – umiejący oceniać. Zadanie krytyki literackiej polega na interpretacji i ocenianiu utworów literackich, inspirowaniu dyskusji na temat książek, pisarstwa itp. Czyli takie tam abstrakcyjne nudy. Krytyk powinien być łącznikiem między autorem, jego dziełem i odbiorcą. Skutkiem jego działalności jest współtworzenie życia literackiego w kraju. Krytyk może też wskazywać np. wartościowe tendencje pojawiające się w literaturze, uczyć tym samym odbiorcę, któremu wolno zachwycać się potomkami „Trędowatej”, ale powinien wiedzieć, że trudno tę dziatwę wprowadzić do literackiego salonu. Odgrywa zatem rolę przewodnika po książkach i ma możliwość kształtowania gustów i intelektu czytelników. Oczywiście nie jest nieomylny, przecież należy do gatunku ludzkiego. Dlatego ważne są dyskusje między krytykami, ścieranie się ich poglądów – warto te potyczki śledzić i na ich podstawie wyrabiać sobie własne zdanie.

 

Krytyka w ciemnym kącie

 

Tak, tak, już słyszę: to idealny model, w Polsce nie ma takiej krytyki. A skąd wiecie? – zapytam wątpiących. Śledzicie ten fragment życia społecznego? Bo niegłupich krytyków wcale nam nie brakuje, tyle że są rozproszeni po różnych niszowych periodykach. Tych, wbrew pozorom, wychodzi niemało. Wymienię tu tylko kilka tytułów: „Nowe Książki”, „Twórczość”, „Odra”, „Wyspa”, „Ha!art”, „Lampa”, „Topos”. Jest ich dużo, dużo więcej – powstają przy bibliotekach, ośrodkach kultury, tworzą je grupy zapaleńców dla innych równie niewielkich nawiedzonych grup odbiorców. Owe tytuły ukazują się w nakładzie tysiąca, kilkuset bądź kilkudziesięciu egzemplarzy. I jest tam – zaręczam – dużo wartościowych tekstów.

Na czym polega problem? Na braku pieniędzy przede wszystkim. Nie ma hojnych mecenasów, którzy łożyliby poważne kwoty na wydawanie takich periodyków i jeszcze dodatkowo sypnęli groszem na reklamę. Egzystuje zatem nasza krytyka literacka w ciemnych kątach niczym rybik cukrowy, a nie musi tak być. Bo np. w krajach „starej” Europy poważne teksty o literaturze ukazują się również w wysokonakładowych gazetach. U nas też tak bywało. W okresie międzywojennym liczące miejsce na rynku zajmowały „Wiadomości Literackie”, po wojnie wartościowe (i interesujące) teksty o książkach, dyskusje na ich temat drukowano w „Odrodzeniu”, tygodnikach „Kultura” i „Literatura”. Dużo było takich miejsc do pisania i czytania (pieniądze na ich funkcjonowanie szły od państwa). Jeśli ktoś aspirował do miana kulturalnego człowieka, musiał się orientować, co nowego w literaturze. Umożliwiały mu to media, dopuszczając do głosu krytyków.

Dzisiaj co ambitniejsze tytuły (ze szczególnym uznaniem wspomnę tu o „Tygodniku Powszechnym”, który niezmiennie drukuje rzetelne teksty krytycznoliterackie), próbują doczepić sobie okresowo dodatki o książkach. „Gazeta Wyborcza” regularnie drukuje poważne recenzje, kilka razy w roku wydaje też „Książki. Magazyn do Czytania”, choć ta inicjatywa przynosi jej chyba straty. Ale najbardziej liczące się czasopisma społeczno-polityczne mają to w nosie. Na kilkadziesiąt stron druku wydawanych co tydzień przez „Politykę” czy „Newsweek” teksty „literackie” zajmują najczęściej stronę, dwie. I bynajmniej nie zapełnia ich krytyka literacka (z rzadka „Polityce” wypsnie się artykuł o takim charakterze). Po co szukać daleko? Czy widział ktoś tekst krytycznoliteracki na tych łamach? Są tylko informacje o książkach (chwała choć za to) albo fragmenty mających się ukazać tytułów. Dlaczego? Domyślam się odpowiedzi: bo to tematyka niszowa i nie obchodzi zwykłych ludzi, nie przyciągnie czytelników, nie przełoży się na wyniki sprzedaży.

 

Ogłupianie, maglowanie

 

To częściowo prawda, a więc kręcimy się w błędnym kole. Z powodu drapieżnego kapitalizmu, który domaga się tylko zysków. Kto na siebie nie zarobi, ten zginie. Natomiast magiel forsę gwarantuje, więc warto się zainteresować tym, co z siebie wyda. Problem ma swoje początki w ogłupianiu społeczeństwa na progu  transformacji ustrojowej. Niewidzialna ręka wolnego rynku udusiła misyjność mediów, zwolniła państwo z odpowiedzialności za edukowanie społeczeństwa, narzuciła sposób rozumowania tępego burżuja (fura, skóra i komóra). W PRL ludzie czy chcieli, czy nie, oglądali „Kabaret Starszych Panów”, przymusowo (bo nie było wyboru) poniedziałkowy Teatr Telewizji, prezentujący klasykę i sztukę współczesną, poprzedzany mądrym wstępem jakiegoś znawcy (prof. Stefana Treugutta czy Jerzego Koeniga). Być może w opozycji do systemu (niech już będzie kombatantom) do dobrego tonu należało pozować na inteligenta chodzącego z „Ulissesem” Joyce’a pod pachą, żeby nikt nie myślał, że nie jest się znawcą mód i trendów. Był przymus uczenia ludzi i krytycy pisali w licznych periodykach, występowali o atrakcyjnej porze w radiu czy telewizji. Przekonywali, że warto czytać dobre książki.

Dzisiaj Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, niewiele mogąc (bo gdy trzeba szukać pieniędzy np. na nowe zabawki do zabijania dla wojska, zawsze najłatwiej odebrać kulturalnym pięknoduchom), podłącza kroplówkę, dając skromną dotację wybranym czasopismom (z szacunkiem pochylam się ku ręce, która mnie żywi). Państwo zachowuje zatem pozory prowadzenia polityki kulturalnej.

Telewizja analizuje tylko słupki oglądalności, więc w dniu przyznania literackiej Nagrody Nobla w głównym wydaniu „Wiadomości” w publicznej Jedynce nie podano nawet nazwiska laureata. To o czym ja tu piszę czy raczej wyję na puszczy? W internecie, owszem, jest miejsce na wypowiedzi o literaturze, ale demokratyczny charakter sieci sprawia, że obok siebie istnieją teksty mocno amatorskie i profesjonalne; tych drugich jest zdecydowanie mniej, ponieważ krytyka literacka to zawód, a nawet wyspecjalizowane portale z rzadka płacą. Krytyk zaś jest człowiekiem i musi kupować jedzenie, jak również uiszczać rachunki, więc ile może pracować za darmo? Nieczęsto wydawnictwa proszą profesjonalistów o skreślenie kilku słów o nowej książce. Z tyłu na okładce czy na skrzydełkach lepiej wyglądają opinie znanych aktorów, kucharzy bądź perfekcyjnych gospoś niż nazwisko speca od literatury, którego nikt nie zna (jeśli nie wpadnie akurat do magla), a poza tym taki specjalista zechce prowadzić gdzieś po gąszczu konwencji, zacznie rozdłubywać sposób kreacji bohatera czy typ narracji. Czy nie przyjemniej przeczytać, że taka „Anna Karenina” to po prostu największa love story na świecie, niż potykać się o jakieś informacje o społecznym fresku, destrukcyjnej sile grzechu i takich tam mniej przyjemnych sprawach?

 

Co czytasz?

 

Nieprawda – od razu protestuję, bo znam te argumenty – że krytycy sami sobie winni, ponieważ niezrozumiale piszą (jednostki pewno się znajdą, ale nie o nich mowa). Nie mogą przecież ograniczyć się do mlaskania z zachwytu albo efektownego przywalania maczugą, do czego przyzwyczajają odbiorców media lekkie, łatwe i przyjemne, ponieważ dzielą się wiedzą. A wiedza, nauka ma swoją terminologię oraz potrzebę analizowania problemów. I do wiedzy trzeba czasem lekko się wspiąć na palcach. Na tym m.in. polega rozwój człowieka.

Idźmy dalej. Kto słyszał polskiego polityka mówiącego cokolwiek o przeczytanych książkach? (A Valéry Giscard d’Estaing tworzy beletrystykę). Ja nawet idealistycznie zakładam, że niektórzy z nich mają jakieś literackie doświadczenia, tylko nikt ich o takie bzdurki nie pyta. A po co mają sami z tym wyskakiwać, skoro nie wpłynie to na wynik głosowania w wyborach. Może jednak któraś gazeta spróbowałaby (z pomocą krytyków literackich) przepytać z literatury sprawujących rząd dusz nad Polakami? Kto wie, czy nie zostalibyśmy pozytywnie zaskoczeni? Musimy przestać ukrywać, że coś czytamy (bo coś czytamy, o czym świadczy np. rozwój dyskusyjnych klubów książki przy bibliotekach), a zacząć się wstydzić braków w lekturze. Bez stworzenia dobrego klimatu wokół literatury stracimy – my, naród – obniżymy swój poziom i znaczenie w Europie. Dlatego warto wpuścić do mediów krytyków literackich, pozwalać im myśleć i dyskutować. I trzeba przestać zakładać malkontencko, że jest źle z całą polską krytyką literacką, ponieważ ktoś niechcący wdepnął do magla. Nikt przecież nie wybrzydza na temat wyglądu yeti, skoro go nie widział.

 

Autorka pracuje w miesięczniku „Nowe Książki”

Wydanie: 2014, 44/2014

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy