Mało muzyki w Krynicy

Mało muzyki w Krynicy

Festiwal im. Jana Kiepury rozczarował melomanów

– Cały rok czekamy na ten festiwal, to jedyne wydarzenie artystyczne w naszym regionie i okazja, żeby zetknąć się z wielka sztuką „na żywo” – mówi Danuta Chrostowska, z zawodu biolog, z zamiłowania fotografik, kronikarz festiwalu.
Impreza trwa tydzień, ale jest stale obecna w Krynicy. Kino, pijalnie wód mineralnych, kawiarnie, pensjonaty – wszędzie widać zdjęcia artystów. W gablotach „wiszą” takie znakomitości, jak: Giuseppe di Stefano, Andrzej Hiolski, Ewa Podleś, Barbara Zagórzanka, Wanda Wermińska. O tym, że krynicki festiwal był znany w świecie, świadczy dumnie eksponowane zdjęcie Cesare’a Mazzonisa, dyrektora Opery La Scala w Mediolanie, który w latach 80. zasiadał tu wśród publiczności.

Zostały wspomnienia

W tym roku nawet gorliwi fani imprezy narzekali, że nie było typowej, festiwalowej atmosfery, że było wręcz nudno. I trudno się z nimi nie zgodzić. W ubiegłych latach program był bogaty: kilka spektakli operowych i operetkowych, recitale wokalne, wieczory arii i pieśni, koncerty instrumentalne. Ostatnio jednak festiwal traci swój profil, jest coraz więcej muzyki popularnej, koncertów składankowych, monodramów i… filmów archiwalnych.
Na festiwalu nie było żadnej opery, żadnej operetki, żadnego recitalu. Na 21 pozycji programu złożyło się: sześć projekcji filmowych, dwa koncerty ukraińskich zespołów folkowych, trzy monodramy, jeden spektakl teatralny, recital Sławy Przybylskiej, występ zespołu tańca z Krynicy, koncert „przebojów” na skrzypce i fortepian, dwa koncerty promenadowe, trzy gale operetkowo-piosenkarskie i jedna gala operowa.
Tłumaczenia Bogusława Kaczyńskiego, dyrektora artystycznego festiwalu, że tegoroczna edycja jest skromniejsza, bo sponsorzy byli mniej hojni, nie są przekonujące. Za te same fundusze (ok. 500 tys. zł) można było przygotować lepszy program, mniej schlebiający gustom masowej publiczności.
Zasada „byle jak, byle tanio, a najlepiej za darmo” nie sprawdziła się. Wprawdzie Trio Akordeonowe Ars Harmonica mistrzowsko zagrało tanga Piazzoli (w „darze” od sponsora), ale nie można tego powiedzieć o orkiestrze kopalni „Staszic” i jej dyrygencie, Grzegorzu Mierzwińskim, który myli dyrygowanie z taktowaniem, a w koncercie promenadowym ze szkolną orkiestrą uraczył słuchaczy mieszanką utworów religijnych, przebojów musicalowych i popularnych piosenek.
Podobny „groch z kapustą” zaserwował Bogusław Kaczyński w swojej gali autorskiej „Wielka Sława To Żart”, na którą miały składać się arie operowe i operetkowe. Niestety, zamiast planowanego duetu z „Toski”, arii Nemorina z „Napoju Miłosnego” i innych wspaniałości operowych artyści zaśpiewali te same, „oklepane” numery, które śpiewają tu co roku. Muzycy z Filharmonii Krakowskiej (jedynej profesjonalnej orkiestry festiwalu) komentowali, że stało się tak, ponieważ dyrygent z Płocka, Jacek Boniecki, nie potrafił zadyrygować trudniejszych utworów.
Do gali operetkowo-operowej zdecydowanie nie pasowały piosenki Joanny Rawik ani musicalowe hity. Ulubienica publiczności, Grażyna Brodzińska, poza piosenkami zaśpiewała tylko jedną, niedopracowaną arię operetkową z „Balu w Operze” oraz jeden duet z opery „Opowieści Hoffmanna” (ze znakomitą w tym utworze Joanną Cortez), w którym, gdyby nie stała tak blisko mikrofonu, w górnym i dolnym rejestrze wcale nie byłoby jej słychać. Piękna barcarolla brzmiałaby znacznie lepiej, gdyby obie śpiewaczki popracowały nad francuską wymową, a dyrygent nie zapomniał o partii harfy.
Choć publiczność nie żałowała Brodzińskiej braw, słychać było komentarze, że najwyższa pora, aby śpiewaczka zmieniła emploi i nie odgrywała już podlotka. Zastanawiano się także, dlaczego światowe gwiazdy operowe dają cały recital w jednej sukni, a Brodzińska przebiera się do każdej piosenki.
Dobrą formą ucieszyli tenorzy Bogusław Morka i Ryszard Wróblewski. Pierwszy rozgrzał publiczność do bisów Grzegorz Bayer czardaszem z operetki „Błękitna maska”. Szkoda jednak, że ten baryton nie wystąpił w gali Verdiowskiej, w repertuarze, w jakim sprawdza się najlepiej.

Opery jak na lekarstwo

Wyświetlana w nocy na deptaku znakomita „Traviata” w reżyserii Franca Zeffirelli’ego nie zastąpiła spektaklu „na żywo”. Publiczność topniała w oczach – było zimno, nie było na czym siedzieć, akustyka była niedobra. Poza tym kaseta wideo z tym nagraniem jest ogólnie dostępna i zainteresowani już ją widzieli, podobnie jak archiwalne ekranizacje operowe – „Halki” i „Strasznego dworu”, które były wyświetlane w telewizji.
Na festiwalu był tylko jeden wieczór operowy: „Verdi. W stulecie śmierci kompozytora”. Gala byłaby wspaniała, gdyby… zagrała na niej inna orkiestra, pod innym dyrygentem, gdyby wszyscy soliści dysponowali verdiowskimi głosami – bogatymi, dużymi, o świetnej technice. Zaczęło się kuriozalnie. Kaczyński zapowiedział, że usłyszymy jego ulubioną partię chóru niewolników z „Nabucca”, a zadyryguje sam Riccardo Muti. I słuchaliśmy… z trzeszczących głośników, patrząc w siedzących nieruchomo na scenie muzyków Płockiej Orkiestry Symfonicznej. Potem przyszło najgorsze: Jacek Boniecki zadyrygował uwerturę do „Nabucca”, w tempie marsza z podskokami, ze złą artykulacją, czym potwierdził opinię muzyków krakowskiej filharmonii, że z trudniejszym repertuarem sobie nie radzi. Jednak, mimo że od strony muzycznej cała gala była nieporozumieniem, miała także jasne punkty. Warto było wytrwać na widowni, żeby posłuchać, jak Krystyna Rorbach śpiewa karkołomne arie Lady Macbeth i Aidy a Jolanta Bibel arię Ulriki z „Balu Maskowego”. Obie śpiewaczki mają wspaniałe verdiowskie głosy, świetną technikę, znakomicie opracowaną interpretację. Chapeau bas! Tym gorzej na ich tle wypadli pozostali soliści, którzy nie mają verdiowskich głosów i sprawdzają się w innym repertuarze. Wprawdzie Adam Zdunikowski śpiewający partię Alfreda z „Traviaty” wyglądał uroczo, ale trzy dni później to samo zaśpiewał Placido Domingo (na ekranie, na deptaku) i kontrast był porażający.

Głód muzyki

Melomani znający już filmy tu emitowane, nie lubiący muzyki folkowej ani rozrywkowej, nie przepadający za monodramem, byli rozczarowani programem. Ani gala Verdiowska, ani koncerty piosenkarsko-operetkowo-musicalowe nie były, delikatnie mówiąc, na „światowym poziomie”, o czym zapewniał nas wielokrotnie Bogusław Kaczyński.
– Błagam, niech pani nie napisze źle o tym festiwalu, bo lepszy taki niż żaden – prosił jeden z fanów imprezy.
Może i „lepszy niż żaden”, ale może być, po prostu, lepszy.

 

Wydanie: 2001, 37/2001

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy