Marek Kotański. Na ratunek!

Marek Kotański. Na ratunek!

Pomaga narkomanom, chorym na AIDS, bezdomnym. Prowadzi 157 domów. Zima to czas, gdy ciągnie do niego najwięcej biedoty

Zmienił się. Już nie walczy do upadłego, już nie wszyscy muszą biec za nim. Nie kładzie prezerwatyw obok posłań zmęczonej Jarocinem młodzieży. Dziś wzywa do wstrzemięźliwości. Zmienił się.
W Centrum Pomocy Bliźniemu (wielki obszar na terenie warszawskiej Białołęki) wybudował kaplicę. Piękną, rozległą. Omijałeś wysoką postać szarogipsowego Chrystusa, zwanego przez bezdomnych wędkarzem, i już mogłeś się modlić. – Najpierw przychodziła grupa, potem kilka osób, potem dwie, wreszcie jedna – wspomina. – No to mówię do Jezusa: „Nic na siłę”. I przerobiłem kaplicę na hospicjum.
Dostał ziemię koło Radomia. Jedzie cały zachwycony, a tu chłopi zwalili drzewa, nie przepuszczą swołoczy. – Kiedyś bym rozszarpał tę przeszkodę – śmieje się. – Teraz idę gdzie indziej. Mam wewnętrzną siłę, wiarę, że znajdę swoje miejsce.
Nie czeka, aż tłum zacznie krzyczeć: „Zabić Kotańskiego i rodzinę jego”, a potem będzie pluł na ślady jego stóp. Tak było dziesięć lat temu w Rembertowie.
Pojechał do Szwajcarii. Pokazują mu ośrodek dla bezdomnych. Dziwi się, że większość, choć warunki przyzwoite, śpi w butach, w płaszczach. – Oni już tacy są – tłumaczy terapeuta. Kotański kiwa głową. Też zrozumiał, że niektórzy przyjdą na Wigilię, zjedzą i wyjdą bez słowa. Tylko tego od niego potrzebowali. Trzeba to uszanować. Ci, co zostają, życzą mu zdrowia, a sobie, żeby Kotan żył jak najdłużej. – U mnie Wigilia dla bezdomnych jest w Wigilię, a nie jak gdzie indziej dwa dni wcześniej – zaznacza szef Markotu. On sam życzeń nie znosi, uważa je za wyjątkowy fałsz.
Już nie denerwują go samotne matki, które w swoim ośrodku żyją od kawy do telewizji. – Niech się dziećmi zajmą – sam siebie uspokaja. – Co ja się będę wymądrzał, kazał szukać pracy. Niech się chociaż dziećmi zajmie – powtarza. – Choć wiem, że w takim kołchozie patologia rodzi patologię. Trudno, wybieram mniejsze zło.
Zmienił się. Już nie chce tworzyć przechowalni. Bezdomny, narkoman, alkoholik przechodzi przez odtrucie i leczenie. Potem musi pracować w ośrodku.

157 domów

Kotański zmienił się, ale twardo zmierza do celu. Prowadzi 157 domów. Mniejsze lub większe obszary, z których można ułożyć porządne miasteczko. Zima to czas, gdy ciągnie do niego najwięcej biedoty. Koło Mrągowa powstaje „drugie Taizé” – 60 kontenerów i wielki krzyż. Dawne poligony, kotłownie to jego ulubione miejsca.
Osiem lat temu prof. Dziatkowiak, światowej sławy kardiochirurg, założył cztery by-passy na jego schorowane serce. Pacjent na rehabilitację pojechał do jednego z ośrodków dla chorych na AIDS. – Tylko u siebie odpoczywam – tłumaczy.
Później Kotański raz jeszcze był na sali operacyjnej. Oglądał taką samą operację, bo tak chciał reżyser kręcący o nim film. Być może, wtedy na wszystko zaczął patrzeć z pewnym dystansem.
Działalność Kotańskiego zatacza coraz szersze kręgi, zagarnia kolejne społeczne grupy odrzuconych. Najpierw, w latach 80. byli to chorzy na AIDS i narkomani. Stworzył dla nich system odwyku. Potem mył i żywił grupy bezdomnych z dworców. Przepędzani i tak tam wracali, więc uznał, że dla obu stron będzie lepiej, gdy ich wykąpie. Poza tym zauważył, że czystość przywraca godność. Później okazało się, że bezdomność ma różne warstwy. Poza kloszardami z dworców pojawiają się jeszcze tłumy eksmitowanych ludzi, matek z dziećmi wyrzuconych przez męża pijaka, całkiem porządnych fachowców, którzy nagle stracili pracę, co mieli, przepili albo zachorowali psychicznie. Przychodzili i mówili: „Pomóż”. Opieka społeczna, policja – to wszystko już się wyczerpało. Dla nich stworzył Markoty. Największy, warszawski to właśnie Centrum Pomocy Bliźniemu. Przyszedł tu w 1993 r. Prowadził grupę bezdomnych ze zlikwidowanego ośrodka. Ich exodus skończył się na opuszczonym fabrycznym terenie. Tam Kotański założył pierwszy szpital dla bezdomnych. Dziś jest tu pogotowie, dom dla narkomanów, chorych na AIDS, uchodźców, dla niepełnosprawnych i byłych więźniów. Trwa budowa. Mieszka tu ponad 470 osób.
Ale szybko nadeszła kolejna fala potrzebujących pomocy. Upośledzone dzieci, których rodziców nie stać na choć elementarną rehabilitację, a do państwowej już nie mogą się dopchać. Następni to umierający – samotni lub z obojętnymi rodzinami, czasem z serdecznymi, ale też wiedzącymi, że prędzej umrze cała rodzina, niż pomoże im służba zdrowia.
Na to Kotański otwiera „Szkoły życia”, w których leczący się narkomani opiekują się chorymi dziećmi. Są też hospicja, w warszawskim można nawet umrzeć, patrząc się w niebo. Jedna z chorych, 98-letnia primabalerina, zażyczyła sobie, by ktoś, kto zajmie łóżko po niej, nie musiał gapić się w sufit. I rzeczywiście, teraz jest szkło i ciemne, zimowe chmury.
Jest też hospicjum w Wandzinie koło Człuchowa.
Kolejna fala to chorzy na Alzheimera. Też powstają dla nich siedliska – terapią zajmą się bezdomni i leczący się narkomani.

Kąpiel oznacza godność

Jaką grupę władze miast, rząd, my wszyscy wypchniemy teraz do Kotańskiego? Czy będzie to bezrobotna młodzież? Czas pokaże, a Kotański będzie próbował znaleźć im kąt i pomysł na życie. – Nowym zjawiskiem są na pewno ludzie, którzy przychodzą do Centrum Pomocy Bliźniemu z pobliskich osiedli – twierdzi Kotański. – Jeszcze mają dach nad głową, ale już tracą godność. Odcięto im prąd, nie mają ciepłej wody, są głodni. Proszą o kąpiel i coś do jedzenia. Szybko odchodzą. Są na granicy bezdomności. Dla nich chciałbym wybudować łaźnię.
Kotański przestał drażnić władzę. Jego styl, prowizorki, chaotyczna księgowość budzą nagłą wyrozumiałość. Kalkulacja jest prosta. Trzeba przymknąć oczy, bo jeszcze Kotan się obrazi i rzuci Markoty. Co wtedy stałoby się z tłumem matek z dziećmi, gdzie leżeliby umierający?
Dla większości ludzi z Markotów nie ma żadnego powrotu do normalności. W Polsce nie ma dla nich miejsca, jest tylko w Markocie.
Rodzina G. – jak wiele – jest ofiarą eksmisji. On, bezrobotny murarz, ma mniejsze niż kiedykolwiek szanse na zatrudnienie. Hasło „Markot” zniechęca. Tylko dzieci są zadowolone, bo do ośrodka ciągną bezpańskie psy.
Następne łóżka: panią W. wyrzucił mąż, panią Z. – dzieci. Odcinanie prądu, szykany, wmawianie chorób psychicznych, wypychanie do komórki, szczucie sąsiadów. Pani W., pani Z. i kilka innych. Chętnie opowiadają o świecie, z którego zostały wypchnięte. W bazarkowych sweterkach, z resztkami trwałej mogłyby zmieszać się z warszawskim tłumem. Ale nie mają dokąd pójść.
Tymczasem w ośrodku radość. Wypaliła ostatnia akcja „Okruchy z pańskiego stołu”. Właśnie przyjechało 30 kilogramów bigosu, a ludzie Owsiaka z jego grania przywieźli 200 litrów grochówki.

Szkoła życia

Markoty podobają się władzy, bo choć wymagają pewnych funduszy, w sumie są samowystarczalne. Nie sprawdzili się wolontariusze. – Przychodzili, ręce łamali i mówili, że będą pomagać – wspomina Kotański. – I tyle ich widziałem. No to doszedłem do wniosku, że trzeba tu stworzyć obieg zamknięty. Niech jedni pokrzywdzeni pomagają drugim. Na przykład dla narkomanów ma to być terapia poprzez cudzy ból.
Centrum Pomocy Bliźniemu. Kobieta w czarnym futerku (mąż ją wygnał, ale zdążyła zabrać ciuchy) przechadza się z jamnikiem. – Zna się na prawie – zapewniają mieszkańcy Centrum. Jest lekarz z Afryki, uchodźca z Rosji, paru prawników po przejściach i lekarz alkoholik, właśnie trzeźwieje.
Oto „Szkoła życia”. – Niepełnosprawne dzieci pochodzą z różnych rodzin, ale zawsze bezradnych – tłumaczy Marek Kotański. – Często rodzice opowiadają mi o likwidacji placówek, w których do tej pory przebywały. Tu opiekują się nimi kobiety i narkomani.
Kiedyś spędziłam z nimi dzień. Asia ma 17 lat i porażenie mózgowe. Nie chodzi, dopiero tutaj, dzięki cierpliwości narkomanów, nauczyła się trzymać łyżeczkę. Darek cierpi na autyzm i schizofrenię. Najlepiej czuje się w wyciętej przez siebie masce kota. Wie, że w Markocie złagodniał. Pokazuje ślad po wbitym w głowę nożu. – Już bym tego nie zrobił. Byłem głupi – zapewnia.
Dziś dyżur przy dzieciach ma Majka. Nic nie może zwalić na rodziców. Dobry dom, może trochę gapiowaty, bo dopiero po ośmiu miesiącach zorientowali się, że córka bierze. Majka jest delikatną blondynką. W jakimś zaćpanym przebłysku świadomości dała się ubłagać matce. Przyjechała do Markotu. Przewija niepełnosprawne dzieci. Gdy jest lepsza pogoda, pcha wózek w stronę kępy drzew. Ma za sobą trzy miesiące abstynencji, ale mówi o tym ze strachem. Za płotem jest świat, w którym młodzież bierze. Na razie Majka nie ma odwagi, by się z nim zmierzyć.
Panią Halinę do Markotu skierował prawnik. Energiczna, okazała się znakomitą organizatorką „Szkoły życia”. Jej dom mieści się za zsuniętymi szafami. Są z nią dorośli synowie, stąd dojeżdżają do pracy. Razem czekają na wyrok sądu, który przywróci im mieszkanie. – Ale to może potrwać latami – mówi prawnik i wtedy pani Halina idzie ugotować zupę dla „Szkoły życia”.
Taras ma talent do niepełnosprawnych – pani Halina pokazuje mi wysokiego chłopaka, zrośniętego z gitarą. Taras przyjechał z Odessy. – O Kotańskim opowiedziała mi siostra. Ubłagała, żebym tu przyjechał. Ćpun jeszcze we mnie siedzi, ale może wytrzymam. Pomagałem w hospicjum, teraz jestem tutaj – opowiada. Przenosi na tapczan Ewelinę (też porażenie mózgowe), przysiada obok.
Kotański dotyka ich, przytula, idzie dalej. Ładuje akumulator. Pomagają mu ci, którzy wyszli z bezdomności, ale i ci przegrani. Jezus jest po jego stronie, więc często się z nim naradza.

Zakręcone pomysły

Medialnie sprzedać bezdomnego jest bardzo trudno. Nie ma mowy o żadnym pokazywaniu ich w telewizji. Dziś Kotan wierzy w zgrzewkę butelek z wodą mineralną amita. Ma dostać 10% od każdej sprzedanej butelki.
Stanisław Knobloch przyznaje, że najmłodsi nawet nie wiedzą, kim jest Kotański, choć ośrodek w Wyszkowie, którym Knobloch kieruje, jest jedną z pierwszych placówek powstałych z inicjatywy Kotańskiego. – Trzy lata temu ośrodek dostał konie – wspomina. – Pomysł, jak to u Kotańskiego, był zakręcony – połączenie hipoterapii z pomocą uzależnionym. Pacjenci Monaru, oczywiście pod kontrolą specjalisty, opiekują się osobami z porażeniem mózgowym. Europa zaczyna się na nas wzorować. Przysyłają swoich specjalistów.
Dziś leczenie narkomanii jest na krawędzi zainteresowań Kotańskiego. Dobrze rozkręcona struktura już go nie ciekawi. – Teraz Marka spotykam głównie na naradach w Warszawie. Rzadko bywa w naszym ośrodku, ale to on go rozkręcił siedem lat temu – opowiada Bożena Gramblewska z ośrodka w Kamieniu Rymańskim (woj. zachodniopomorskie). – W zeszłym roku nasz program narkotykowego odwyku ukończyły 24 osoby. Prawie wszystkim udało się wrócić do normalnego życia. Radzimy sobie.
Współpracownicy mówią o nim jako o niekwestionowanym przywódcy. – W sprawach społecznych jest wizjonerem – zapewnia Jagoda Władoń, wiceprezes Monaru. Jej zarzut, potwierdzany w innych wypowiedziach, to fakt, że Kotański poświęca im zbyt mało czasu. I w jej ośrodku w Marianówku (istnieje od 16 lat) od dłuższego czasu nikt nie widział Kotańskiego. To dla nich żywa legenda, tak go określają.
Leszek Frasz, terapeuta w Rożnowicach (woj. wielkopolskie), opowiada, jak przed laty Kotański go uratował: – PRL nie widział ludzi takich jak ja, po prostu nie istnieliśmy. A on interesował się moim losem. Wreszcie pomyślałem: „Facet nie świruje głąba pod krawatem, ma coś do powiedzenia”. No i skorzystałem z tej szansy na drugie życie.
Teraz Leszek Frasz pomaga innym. – Dla najmłodszych pacjentów jest jak nieosiągalny towar z najwyższej półki – śmieje się.
Marek Kotański wszędzie zostawia nazwy, które nie pozwalają o nim zapomnieć. Markoty, kawiarenki U kota, Kotanex, Victoria-Kotan – te nazwy królują w jego ośrodkach.

Nie wszyscy go kochają

– W naszym społeczeństwie nie może być lubiany ktoś, kto pracuje z uzależnionymi i bezdomnymi. Ciągle pokutuje u nas przekonanie, że narkomani zasłużyli sobie na swój los, a opiekować się należy tylko małymi dziećmi – ocenia Adam Nyk, szef warszawskiej poradni rodzinnej. – Ale wszystko do czasu. Matka przestaje krytykować Kotańskiego, gdy dowiaduje się, że dziecko bierze.
„Nie wiem, czy Kotański jest mądry, czy głupi, wiem, że uratował moje dziecko od śmierci z zaćpania” – to głos w radiowej dyskusji o Kotańskim.
Jednak pomaganie narkomanom i bezdomnym nie jest prostym dawaniem i odbieraniem dobra. – To najtragiczniejsza przygoda w moim życiu – przyznaje Kotański. – Nieraz zamykam się i płaczę, mówię: „Boże, nie mam siły”. Bywało, że mówiłem: „Koniec, wyssali ze mnie siły i opluli”.
Po chwili kryzysu wraca do mieszkańców centrum i trzyma ich krótko. Ma swoją gwardię przyboczną, ludzi bezwzględnie mu oddanych, którzy ukrócą każdą burdę. Spośród bezdomnych potrafi wyłowić najmniej zwichrowanych. Warszawskim centrum od kilku lat rządzi mężczyzna, który stracił wszystko i po prostu przyjechał do Warszawy z drugiego końca Polski. Rozsądza spory, wyznacza obowiązki, pilnuje posiłków. Za to w całej tej bezdomności ma trochę lepsze warunki. Ale i on, na jedno spojrzenie Kotańskiego, odwraca się. Szybko odchodzi.
W Markotach nie wolno pić, trzeba pracować. Żadnych kradzieży, seksualnych napadów i świrowania. Jedni wylatują za to, inni odchodzą sami i opowiadają o Kotanie najgorsze rzeczy. Że jest katem, wykorzystuje, każe odgruzowywać, harować, że bluzga.
Mija kolejna godzina naszej rozmowy. Za oknem coraz ciszej. Obowiązuje twardy rygor, który wprowadzają najbliżsi współpracownicy Kotana. Każdy może poprosić o ważne zadanie, prawie każdy je dostanie.
Rozmawiamy też o pieniądzach, do których Kotański ma głowę, gdy trzeba je zdobyć. Traci zainteresowanie, gdy musi wypełniać rachunki. W ośrodkach nie ma żadnego etatu administracyjnego. Część ośrodków, ta zajmująca się narkomanami, dotowana jest przez Ministerstwo Zdrowia. Pieniądze są niewielkie, ale pewne. Pozostałe domy to ulubiona przez Kotańskiego niepewność. – Jestem jak matka, która kocha te trudniejsze dzieci – śmieje się.
Coraz częściej ziemię lub dom Markoty dostają w prezencie. W Gliwicach ktoś ofiarował im dom i półhektarową działkę, w Świeradowie też czekał dom, w Wałbrzychu również. Po podpisaniu aktu notarialnego kierowana jest tam miejscowa ekipa bezdomnych. Remontują, nawiązują kontakt z hurtowniami, proszą o przeterminowane jedzenie. Coś dorzuci samorząd. Ci bezdomni, którzy mają renty lub zasiłki, wrzucają je do wspólnej kasy społeczności. Wielką pomocą może być dotacja dla organizacji pozarządowych. Może, ale nie musi. W tym roku Kotański jest zadowolony. Dotacja będzie zależeć od liczby prowadzonych ośrodków. Dostanie więc sporo i natychmiast wyda na długi za prąd i telefony. Chwali Jolantę Banach, wiceminister pracy. Wreszcie spotkał fachowca.
Ostatnim pomysłem jest odwyk dla hazardzistów. Oczywiście, w ramach terapii trafią do hospicjum. I jeszcze wybuduje hotel dla studentów. Ci z resocjalizacji będą mieli blisko na praktyki. I jeszcze postawi wielkie hospicjum w Turowie. Od wojska kupił dwa domy. – Pierwszy korzystnie, drugi za symboliczną złotówkę – uśmiecha się. Lubi przekonywać i wygrywać.
– Na początku było zimno, ciemno. Jak zaświeciły żarówki, poczuliśmy się niby w niebie – mówią bezdomni z Turowa.
Styczniowy wieczór. Do warszawskiego centrum przyszło dwóch z Centralnego. Są trzeźwi, więc mogą zostać.


Inni o Kotańskim

Ksiądz Arkadiusz Nowak, pełnomocnik ministra zdrowia ds. AIDS i narkomanii
W przypadku pracy z uzależnionymi jego zasługi są niepodważalne. Był pionierem, publicznie poruszył temat narkomanii.
Marek Kotański jest prawdziwą kopalnią pomysłów. Wbrew pozorom to jedna z jego nielicznych wad. Nie wszystkie z rozpoczętych akcji udaje mu się dokończyć. Tak upadały pomysły „słonecznych podziemi” czy kawiarni dla bezdomnych. Niemniej jednak to wielka osobowość. Działając od tylu lat, angażując się w tak różne formy pomocy, trudno pozostać nieomylnym. Uważam, że Marek ma prawo do błędów, tak jak każdy człowiek. Nie dostrzegają tego jego krytycy. Być może nie rozumieją, jak wielkim problemem jest kwestia narkomanii i bezdomności. Niektórzy prawdopodobnie zazdroszczą Markowi, że udało mu się tak wiele osiągnąć.
Takich jak Kotański powinno być jak najwięcej. Dobrze, gdy od czasu do czasu poruszy się nasze sumienia. Trzeba tylko robić to umiejętnie. Kotańskiemu w zasadzie to się udało.

Prof. Jacek Leoński, kierownik katedry socjologii, Uniwersytet Szczeciński
Jego działalność jest niekonwencjonalna, łamie schematy. Co najważniejsze, jest ciągła, a nie sezonowa. To właśnie owa ciągłość i brak schematyczności wywołują zmiany w świadomości społecznej. Czy ludzie chcą tego, czy nie, Kotański zdążył już wpisać się w naszą świadomość. Nie tylko zauważa problem, wskazuje też drogę, daje rozwiązanie. To jego przewaga nad demagogami i krzykaczami. Działa też jego medialny wizerunek: Kotański nie jest urzędnikiem, który ogranicza się do przestrzegania i rozdawania ulotek. On angażuje się w to, co robi. Społeczeństwo nowoczesne powinno być tolerancyjne, wolne od uprzedzeń. Kotański chce nas tego nauczyć.
Dobrze się sprzedaje, jest postacią medialną. Nie wiem, na ile jego postępowanie jest zaplanowane, na ile jest to działanie spontaniczne. Bardziej wierzę w jego spontaniczność, nie można grać tyle lat. On chce nas przekonać, że bezdomni i narkomani to nie margines społeczny. Jego działanie ma w sobie ideologię, która trafia przede wszystkim do młodych ludzi. Nie unika trudnych tematów, brzydzi się kłamstwem, jest nonkonformistą.

Mariusz Kraszewski, koordynator ds. kontaktu z mediami, Caritas
Pomaga uzależnionym, a w tej dziedzinie Caritas nie ma wielkiego doświadczenia. I dlatego uważam, że jego działalność jest niezwykle potrzebna. Podawane niekiedy informacje o istniejącej między nami rywalizacji nie mają sensu. Rywalizacji nie ma, liczą się potrzeby ludzi.

Maciej Gąsiewski, Stowarzyszenie Brata Alberta, w Warszawie prowadzi schronisko dla mężczyzn
Coraz więcej osób w Polsce nie daje sobie rady z życiem, a pomoc społeczna działa jak respirator – utrzymuje przy życiu, ale nie leczy.
Zasługi Kotańskiego są niezaprzeczalne. Jako pierwszy w Polsce wykrzyczał problem narkomanii i bezdomności. Jednak, jak my wszyscy, zderza się z niemocą i brakiem zrozumienia. Podejrzewam, że gardło mu pęknie, a i tak wszyscy będą udawać głuchych.

Iza Majewska, Polska Akcja Humanitarna

Dobrze byłoby zebrać wszystkich ludzi, którym pomógł. Gdyby się zgromadzili pod Pałacem Kultury, byłby istny tłum. Co by z nimi było, gdyby nie jego pomoc? Współpracuję z nim od 1996 r. Użyczył nam budynku w Centrum Pomocy Bliźniemu. Stworzyliśmy tam istniejący do dziś Dom Uchodźcy. Kotański budzi sumienia, choć oczywiście uśmiecham się, gdy słyszę niektóre jego złote myśli. Jego wizja hospicjum pełnego kwiatów i muzyki jest raczej nierealna.

Scholastyka Śniegowska, sekretarz generalny PCK
Traktuje bezdomnych jak swoich przyjaciół. Nie ma uprzedzeń, pracuje non stop. Ma swój styl.


Akcje Kotana
„Łańcuch czystych serc” – bunt przeciwko narkomanii.
„Kupą mości panowie” – mało popularne wśród młodzieży sprzątanie toalet.

„Niech świat się do nich uśmiechnie” – koncerty, z których dochód był przeznaczony dla upośledzonych dzieci.
„Uchylone drzwi” – pomoc więźniom opuszczającym zakłady karne.
„Daj siebie innym” – pomysł, by uczniowie pomagali w ośrodkach. To nauczy ich, co jest dobre, co złe.
„Okruchy z pańskiego stołu” – apel o żywność.


Według pesymistycznych obliczeń, w Polsce jest około pół miliona bezdomnych. Większość z nich straciła dach nad głową, bo nie miała na czynsz. Coraz więcej jest osób wyrzuconych przez rodziny.

 

Wydanie: 04/2002, 2002

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy