Marilyn, córeczka patriarchatu

Marilyn, córeczka patriarchatu

Do lat 60. mity o płci najczulej hołubiono w Stanach Zjednoczonych

Jakiś czas temu obejrzałam film „Skłóceni z życiem”. 1961 r., Marilyn Monroe, Clark Gable, Montgomery Cliff. Nie wiem, czy ten film jest zły, czy dobry; dla mnie jest fascynujący i stąd ten kolejny w dziejach ludzkości tekst o Marilyn Monroe.
Tak, to był ostatni moment na te raz jeszcze powtórzone mity na temat kobiet i mężczyzn. Chyba po II wojnie, do lat 60., mity o płci w ich najbardziej konserwatywnej i infantylnej jednocześnie postaci najczulej hołubiono w Stanach. Ach, te gospodynie domowe w domach na przedmieściach, samotne, cały dzień z dziećmi, potem uszminkowane, czekające z obiadem. Pijane i złe ze szczęścia. Ale o tym napisze Betty Friedan dopiero w 1963 r., Marilyn już wtedy nie będzie wśród żywych.
Cóż, Monroe jest piękna w tym filmie! Najpierw w czarnej sukni, takiej blisko ciała, z dużym dekoltem – w czerni wygląda, jakby dodatkowo świeciła. Suknia na rozprawę rozwodową.

Stoi tyłem, nic nie widzi

Kobiecość, zwana Roslyn, po rozwodzie spotyka trzech facetów, którzy pracują jako trzy wcielenia Męskości w biznesie kowbojskim, w branży łowieckiej. Łapią na prerii dzikie mustangi. Kobiecość Roslyn wchodzi z każdym z nich w erotyczną relację. Może najmniej z Pilotem, bo Pilot jest dupkiem, rozczula się nad sobą, egoistyczny i sentymentalny jednocześnie. Drugi jest skrzywdzonym Synkiem, matka go zdradziła z ojczymem, on zaś z kobiecości Roslyn robi sobie macierzyńskie okłady na rany. Jest zresztą poobijany, bo dosiadł na rodeo szalejącego byka i rozwalił sobie głowę. Kobiecość Roslyn płakała, że spadł z byka i potłukł sobie głupi łeb. Jej nieumiarkowana pobudliwość emocjonalna najbardziej przemawia do trzeciego kowboja, mężczyzny z doświadczeniem. (To Clark Gable. Także niedługo po tym filmie zmarł). Sam jest nieudanym ojcem, ale wobec Roslyn jego męskość staje się opiekuńcza.
Cóż, powiedzmy to sobie: Marilyn Monroe – jako gwiazda – była najbardziej wykorzystaną i najgrzeczniejszą córeczką patriarchatu. W nagrodę mogła kaprysić. Bunt się jej nie udał. Ale, jak wiadomo, „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie same chcą”.
Co się tam wyprawia w tym filmie, jakie tam rzeczy się widzi! W innych filmach z Monroe nie zobaczy się tego, ale tu fabuła odsłania marzenia Millera, męża i scenarzysty, o kobiecości Marilyn/Roslyn, o jej wdzięku i o jej bezsilności. To, że rozwiedziona Roslyn (poprzedni właściciel odszedł) snuje się za trzema facetami jak cień, jest oczywiste. A za kim ma się snuć kobieta?
Więc tak. Zatłoczony bar, pełen facetów. Pośrodku Marilyn Monroe odbija piłeczkę rakietką pingpongową. Ma na sobie lekką sukienkę zaznaczającą biust, pupę i biodra, a na nogach szpilki. W rytm uderzeń rakietki falują jej biust, pupa i biodra i cały bar facetów kibicuje jej biustowi, pupie i biodrom, udając, że chodzi o odbijanie piłeczki. Wreszcie jeden gość łapie ją za tyłek, a wtedy Pilot daje mu w szczękę. Bo kobiecość Roslyn już od jakichś kilkunastu godzin należy do plemienia Kowbojów, a nie do plemienia Barowych. Marilyn odbija i nic o tym wszystkim nie wie. Nie wie o swojej pupie i biuście ani o facetach za plecami. No, jak ma wiedzieć, skoro stała tyłem!
Gdyż jest demokratyczna, masowa i nas dowartościuje, panowie.
Na Monroe jest w ogóle taki ogólny chwyt: gra kobietę obezwładniająco nasączoną erosem, mówi erotycznie, patrzy erotycznie, głosem operuje w sposób seksowny, podrywa go i zniża, krótko mówiąc, cokolwiek by robiła, jest to nacechowane erotycznie. I jednocześnie gra postacie, które nie są świadome tego erotycznego i seksualnego działania, gra kobietę, która sobie nie zdaje sprawy z tego, jak jest atrakcyjna, lub nie ma to dla niej znaczenia! Zresztą to ona ma podnosić atrakcyjność mężczyzn w ich własnych oczach. I tak się dzieje w każdym jej filmie.
Czy było to wyrazem demokracji i równości szans obywateli amerykańskich? Z których każdy był tak świetny, że mógł dostać laskę tak fantastyczną jak Marilyn Monroe? Chyba tak i sporo o tym pisano. Równość męskich szans wobec Marilyn Monroe wymagała, żeby nikogo nie wybierała lub wybierała tak, jakby nie wybierała. (W „Pół żartem, pół serio” uwodzi milionera, a dostaje, jak zawsze, saksofonistę bez grosza). Nie mogła wybierać z pozycji seksualnej mocy, żadnej swojej mocy, żadnego własnego pragnienia.
W tym samym czasie gwiazdą była też Brigitte Bardot – kobieta dziecko. Ale Bardot to była dziewczyna po okresie dojrzewania seksualnego, świadoma swojej mocy, perwersyjna, skłonna do naruszania granicy roli, którą zakreślono dla kobiet. Zaś Marilyn jest jakby sprzed okresu dojrzewania seksualnego, jest dziewczynką, córeczką, choć ma wszystkie fizyczne cechy kobiecości. Jest gumową kaczusią do kąpieli każdego obywatela amerykańskiego płci męskiej. Niewinną i nieświadomą, kwak, kwak.
No tak, gdyż ta Afrodyta narodziła się z piany sprzecznych żywiołów. Jeden to seksualność kobieca, według tradycyjnych wyobrażeń, skrajnie wyrażanych. Taka jak jest w „Skłóconych z życiem”: zależna, same emocje, często oderwane od znaczenia tego, co je wywołało, wrażliwa, ale bez elementu racjonalnego (bo to jest za męskie) plus opiekuńczość na zawołanie, plus bierność, poddanie, a jeśli bunt, to w postaci histerycznego wybuchu. Roslyn dostaje takiego ataku na prerii, kiedy się orientuje, że jej kowboje powiozą złapane mustangi do rzeźni, gdzie konie zostaną przerobione na karmę dla psów. Wtedy miota się koło ciężarówki, wrzeszcząc, że nienawidzi ich wszystkich, że potrafią tylko niszczyć (co jest prawdą i scena ma swoją siłę). W ten sposób powoduje to, co w micie powinna powodować kobiecość: facet się zawstydza i poprawia. Ale to nie zależy od niej. To jego wola.

Element purytański

Więc w barze ona stoi tyłem. A z kolei w „Pół żartem, pół serio”, w jednej z najbardziej seksownych i zabawnych scen, gdy Marilyn śpiewa i gra jako członkini orkiestry damskiej, w pewnej chwili zza podwiązki wypada jej piersiówka. A to prohibicja. W tej scenie obserwuje ją dwóch mężczyzn, muzyków przebranych z kobiety. Więc też jakby ich nie było w tej scenie jako mężczyzn. W „Słomianym wdowcu” bohater jest tak nieatrakcyjny, a jego przeciętność posunięta do tak dalekich granic, że jego pożądanie też się niemal nie liczy, a jednocześnie to on jest symbolem tego każdego białego amerykańskiego obywatela, dla którego Monroe może być kaczusią do kąpieli. Bo żeby mogła być tak masowym przedmiotem pożądania, żeby nie wzbudzała poczucia konkurencyjności, ale raczej wspólnie śnionego marzenia, musiała być seksbombą rozbrojoną z tego, co daje jej – jej konkretnie – moc i wolę. Jak będzie miała moc i wolę, to wybierze sobie kogoś innego, nie ciebie. Albo zrobi coś nieprzewidywalnego. I w tym punkcie Marilyn seksbomba miała być niewinna i nieświadoma. Z jej wyglądem i zachowaniem grała kogoś, kto nie wie, jak wygląda ani jak się zachowuje. Jak wiktoriańska dama z mieszczańskiego salonu obwieszonego pluszowymi portierami, w którym nie mówiło się „o tych sprawach”. Takie zacne damy mieszkały na pierwszym lub drugim piętrze, a ich mężowie ze swoją zwierzęcą chucią latali, powiedzmy, do sutereny, gdzie mieścił się najbliższy burdelik. (W tym czasie to mężczyźni mieli zwierzęce chuci, dopiero w okresie modernizmu to kobiety zaczęły mieć zwierzęce chuci, a mężczyźni jako istoty duchowe byli przez nie wciągani w bagno cielesności. Takie wtedy kultura wydała dekrety, i trudno).
I biedna Monroe musiała być jednocześnie jak ta dama z pierwszego piętra, i jak ta z sutereny ladacznica, i jeszcze jak córeczka tatusia. Wszystkie córki patriarchatu w jednym ręku, w jednym ciele, w jednym rozdaniu. Czysta schizofrenia. Do tego na tyle emancypowana, żeby brać rozwody, prowadzić samochód i zarabiać na siebie. Tylko nie mogła wiedzieć, czemu ci faceci w barze tak pokrzykują za jej plecami. To właśnie były lata 50. w wydaniu amerykańskim – infantylizm, obłuda i podwójny standard, taki prawdziwie wiktoriański. Prezydent Kennedy przepuszczał przez Biały Dom setki kobiet i fotografował się w Owalnym Gabinecie z dziećmi jako dobry tata. Był dobrym tatą całego narodu i córka Monroe zaśpiewała mu takie „Happy Birthday”, że wielu się czerwieniło.

Mężowie i żony, Pigmalionowie i aktorki

Kalina Jędrusik, która była polską wersją Monroe, miała jednak świadomość tego, że „we mnie jest seks, co pali i niszczy”, a starsi panowie byli starsi, co znaczy dorośli. I upraszała się o wygrzebanie duszy. Swoją drogą oglądałam kiedyś film dokumentalny o Kalinie Jędrusik. Bardzo mnie zasmuciło, kiedy usłyszałam, jak złego była zdania o własnej płci. Powiedziała coś takiego – taki znany stereotyp – że kobiety są co najwyżej odtwórcze, coś tam zagrać, coś odegrać, to jeszcze mogą, ale prawdziwie twórczy są tylko mężczyźni. I tu chyba pojawiał się przykład jej męża, Stanisława Dygata, pisarza. Jakie to smutne, że kobieta twórcza nie tylko odmawiała sobie twórczej mocy, ale jeszcze mówiła za wszystkie. Zdaje się też, że Stanisław Dygat miał jakiś udział w kreowaniu jej wizerunku aktorskiego, którego seksowność, jako towar niemal z Peweksu, towar antysocjalistyczny, stała się jej cechą firmową, ale nic innego z wiekiem się nie pojawiło. I to Kalina Jędrusik zagrała w końcu Lucy Zuker w „Ziemi obiecanej” Wajdy, postać przyciętą do karykaturalnego wizerunku aktorki. I jakoś tak się ją pamięta. Chodzi mi o to, że zagrała postać tak nieciekawie, tak mizoginicznie skonstruowaną w scenariuszu – nachalną, starszą, napastliwą seksualnie Żydówkę, która obżera się i opija się w salonce, gdy kochanek półżywy ze wstrętu ledwo zipie. Żadnej duszy tam w niej nikt by się nie dogrzebał, tylko nadwaga rzucała się w oczy. Zresztą Wajda po latach wyciął tę scenę z filmu, ale nie wiem, jaką miał motywację.
No i mąż Marilyn Monroe, też pisarz, tak jej napisał ten scenariusz, jak mu serce dyktowało. Gdyż „Skłóceni z życiem” są w jakiś szczególny sposób nagim filmem pokazującym jego fantazje. Cóż, powiada kolejny mądry mężczyzna, kolejny patriarcha, ów umysł, który poślubił najlepsze ciało w Ameryce (tak pisały gazety), najlepiej jest jednak oddać się w ręce mężczyzny starszego, ojcowskiego, on ma najwięcej tej pozytywnej męskiej siły, która może odpowiedzieć na apele kobiecości, córeczki, ta siła powali mustanga, ale potem go puści wolno, skoro kaczusia tak płacze i tupie nóżkami, żeby puścić konika, to niech…
Ach, wielkie nieba, poważni ludzie, dorośli. A potem nadciągnęły feministki i powiedziały: O, rany kobiety, o rany! Ale stajnia! Augiasza.

Autorka jest filozofką, poetką i pisarką (pisze pod pseudonimem Bożena Keff), wykłada na tzw. Gender Studies na Uniwersytecie Warszawskim (Badania nad Społeczną i Kulturową Tożsamością Płci)

 

Wydanie: 2003, 44/2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy