Nie marzy mi się druga zimna wojna

Nie marzy mi się druga zimna wojna

Nagle wszyscy są przeciwnikami nielegalnych wojen. A sami im kibicowali przez dziesięciolecia


Prof. Samuel Moyn – profesor Uniwersytetu Yale


Słuchałem debaty, podczas której przekonywał pan, że działanie Ameryki po 1989 r. nie przysłużyło się dobru ludzkości i obronie uniwersalnych wartości, a polityka zagraniczna Waszyngtonu była wręcz szkodliwa. Pomyślałem sobie: „Ten facet ma szczęście, że nie wygłasza podobnych opinii w Polsce, bo rozszarpaliby go na strzępy”.
– Jasne, rozumiem, że mówię rzeczy kontrowersyjne. I jeśli rozmawiamy o obronie wartości liberalnych, to rzeczywiście w Europie Wschodniej Ameryka poradziła sobie z tym zadaniem lepiej niż w innych miejscach świata. Ale musimy spojrzeć na ten bilans globalnie, zamiast wybierać sobie wyłącznie to, co dobre, kompletnie ignorując drugą stronę tego rachunku.

I gdyby chciał pan do tego przekonać słuchaczy w naszej części Europy, to co by pan im powiedział?
– Państwa potrzebują bronić się przed zagrożeniami i nie jest dla nikogo zaskoczeniem, że państwa w Europie Wschodniej chcą obrony przede wszystkim przed Rosją. Zobaczyliśmy już na własne oczy, że Ukraina będąca poza NATO miała się czego obawiać. Ale pozostałe kraje waszego regionu w NATO już są, Rosji zaś nie starczyło sił i zdolności, by pokonać nawet jednego ze swoich sąsiadów – wasze obawy są więc przesadzone. Co musiałoby się stać, żeby Rosja weszła do Polski? Musiałaby najpierw rozjechać przynajmniej Ukrainę, a na to jeszcze się nie zanosi.

Skoro zobaczyliśmy, jak wygląda niepohamowana potęga jednego z mocarstw, przyjrzyjmy się tej drugiej stronie.

USA?
– Tak. I nie chodzi mi tylko o to, że po 1989 r. było o wiele więcej okazji, wojen i nielegalnych interwencji, gdy sięgaliśmy po broń. Śmiertelne żniwo działań USA zostawia działania Rosji w Ukrainie o wiele długości w tyle. Mówimy o dziesięciokrotnie większej – co najmniej – liczbie ofiar. Jeśli ktoś chce postawić sprawę uczciwie, powinien powiedzieć, że musimy powstrzymać wszystkie mocarstwa od interwencji zbrojnych. Inaczej wciąż będziemy skazani na selektywne, wybrakowane postrzeganie świata. Rozumiem, można być samolubnym, można własne zmartwienia stawiać ponad cudze, to wszystko normalne i ludzkie. Ale jeśli chcemy podejść do problemu wojen i interwencji zbrojnych uczciwie, to nie możemy celowo wymazywać cudzych cierpień i bagatelizować naszego w nich udziału.

Ludzie odpowiedzą panu, że zbrodnie z przeszłości nie uzasadniają zbrodni dzisiejszych.
– Jedno zło nie unieważnia drugiego. Potępiam nielegalną wojnę Putina i sądzę, że Zachód powinien coś w tej sprawie zrobić. Jednocześnie jestem przeciwko hipokryzji, która każe zwracać uwagę na agresję i wojny, wyłącznie gdy to nam zagrażają. Nie daję się nabrać na mówienie, że tylko Putin łamie zasady i nigdy wcześniej nic podobnego nie miało miejsca. Gdy więc mówimy, że zło z przeszłości nie uzasadnia nowego, to ja się zgadzam. I pytam: a co zrobiliśmy, żeby skonfrontować się z tym pierwszym, i co zrobiliśmy, żeby się nie powtórzyło?

Od kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, jestem tak samo rozgoryczony i wściekły na mord i cierpienia, jakie ze sobą przyniosła. Ale nie mogę zignorować olbrzymiej fali hipokryzji zarówno po waszej – Polaków czy Europejczyków ze wschodu kontynentu – jak i po naszej stronie. Nagle wszyscy są przeciwnikami nielegalnych wojen. A sami im kibicowali przez dziesięciolecia.

Prawda, ale polskie elity nie kibicowałyby inwazji na Irak tak gorliwie, gdyby ktoś ich nie przekonał, że idą wyzwalać ludzi od potwornego tyrana i szerzyć demokrację. Mimo wszystko trudno byłoby obronić tezę, że Zełenski to Saddam, a Ukraina zagraża swoim sąsiadom jak niegdyś Irak.
– Jako prawnik zajmujący się prawem międzynarodowym mogę panu powiedzieć, że nie ma żadnej różnicy między nielegalnymi wojnami. Nie mamy prawa wybierać sobie, które nielegalne inwazje są bardziej nielegalne od innych. Jeśli zgadzamy się w Kodeksie karnym, że morderstwo to morderstwo, upieranie się, że nasze morderstwo jest mniej zabójcze niż cudze, jest poglądem absurdalnym z punktu widzenia prawa i bezwartościowym z punktu widzenia etyki. Zgadzam się za to z panem w czym innym.

W czym?
– Europa Wschodnia została postawiona w trudnej sytuacji po 1989 r. Wyglądało na to, że świat jest jednobiegunowy, a wam zaoferowano rolę wasali USA. I liderzy Europy Wschodniej na to się zgodzili. Jeśli zatem mówi pan, że przyłączenie się do amerykańskiej globalnej wojny z terroryzmem nie było do końca wolnym wyborem – to się zgadzam. Gdy teraz patrzymy w przeszłość, możemy wyłącznie spekulować, czy taka Polska i inne kraje mogły tworzyć po 1989 r. koalicję na rzecz pokoju na świecie. Wiemy zaś, że gdy była okazja zajęcia w tej sprawie mocnego stanowiska, wypowiedzenia się przeciwko przemocy, wybraliście inaczej.

Powiedział pan, że wojna w Ukrainie tworzy dylemat i Ameryka – nawet amerykańscy realiści – zgadza się, że coś trzeba zrobić. Chciałbym poprosić o konkret. Czym miałoby być to coś?
– Od początku mniej więcej było wiadomo, co się stanie. Gdzie będzie przebiegać linia kontaktu, jakie nieprzekraczalne warunki wyznaczą sobie strony i gdzie się okopią, jak będzie prowadzona ta wojna – to wszystko stało się jasne bardzo szybko. Szybko też rozwiały się złudzenia, że wojnę uda się rozstrzygnąć w krótkim czasie i zdecydowanie. Nic na to dziś nie wskazuje.

Mnie jako realiście najkorzystniejsze wydaje się więc przekazanie wschodniej Ukrainy pod kontrolę międzynarodową w celu zorganizowania jakiegoś referendum na temat demokratycznej i suwerennej przyszłości tych terenów. Razem z tym powinny iść gwarancje bezpieczeństwa dla Putina, które nie powielą błędów, jakie sprowokowały go do agresji w przeszłości. Zamiast bezmyślnie dozbrajać Ukrainę i przedłużać wojnę, powinniśmy rozpocząć proces pokojowy.

Chce pan powiedzieć, że za agresją Rosji także stoi amerykańska polityka zagraniczna?
– Trudno byłoby dowieść, że za nią odpowiada. Ale bezsprzecznie dostarczyła Władimirowi Putinowi uzasadnienia dla jego działań. W swoim obłąkanym monologu poprzedzającym inwazję na Ukrainę wymienił po kolei wszystkie nielegalne akty Zachodu i przedstawił się jako wręcz obrońca prawa międzynarodowego. I cóż mogę powiedzieć? Nie przypominam sobie, żeby wcześniej Polakom przeszkadzały inne nielegalne wojny – nie protestowali, gdy robiły to Stany Zjednoczone. Tak to więc się kończy – gdy tworzymy precedens, pozwalamy sobie na coś, inni mogą chcieć zrobić to samo. I to również nasza wina. Putin doskonale odnalazł się w świecie, gdzie tak łatwo o wojnę, ale nie on ten świat wymyślił.

W pańskiej wizji to nie Zełenski czy rząd Ukrainy negocjuje pokój, tylko jakaś szersza koalicja międzynarodowa?
– Tak sądzę. Oczywiście należy przekonać Ukrainę, aby zaakceptowała takie ustalenia. Bo na razie Ukraina jest sama pogrążona w swojej „wiecznej wojnie”. Zełenski, a jeśli nie on, to jego następca, będzie musiał kiedyś zaakceptować pokój z Rosją, który wynegocjuje Zachód. Nawet jeśli nie zaakceptuje go w świetle prawa, i tak w świetle faktów będzie musiał przyjąć go do wiadomości. Dlaczego więc nie przyśpieszyć tego procesu, popchnąć Zełenskiego, oszczędzić czas i ludzkie życie? Na początku inwazji inni przywódcy światowi, liderzy Izraela czy Turcji, oferowali pomoc w rozmowach pokojowych.

Dobrze, ale w takim razie chcę pana zapytać jako prawnika, czy nie proponuje pan w tym momencie precedensu, który legalizuje aneksję jako taką. Po tym jak jakiś kraj zajął teren drugiego, stwierdzamy, że sytuacja jest patowa i społeczność międzynarodowa ma po prostu przyjąć każdy wynik referendum na temat cudzych granic?
– Prawda jest taka, że wszystkie granice na świecie są rezultatem nielegalnych aneksji. Tak wyglądał proces tworzenia się państw – i Ameryka jest tego przykładem jako kraj, który poszerzał swoje granice przemocą i oszustwem. Może więc trochę się pośpieszyliśmy z mówieniem, że nigdy i nigdzie nie może być mowy o zmianach granic?

Przykro mi to mówić, ale jeśli uważamy, że wszystkie aneksje są nielegalne, to już się spóźniliśmy. Po pierwsze, aneksja terytorium Ukrainy już się dokonała w 2014 r. i właściwie świat się z tym pogodził w przypadku Krymu. Po drugie, nie twierdzę, że zgoda na rosyjską aneksję to jedyne, co możemy zrobić. Mówię, że potrzebujemy międzynarodowej kontroli administracyjnej wschodniej Ukrainy, za czym pójdą decyzje o samostanowieniu tych regionów. Coś na kształt Kosowa – gdzie zmieniliśmy granice. Wiem, że to przerażająca wizja: musimy złamać reguły, by umożliwić pokój. Ale czasami tylko taki wybór jest właściwy, wobec potwornej alternatywy, jaką byłaby wieczna wojna. To, co dzieje się dziś w Ukrainie, już jest globalną wojną przez pośredników – proxy war – a jeśli włączą się Chiny i zaczną dozbrajać Rosję, będzie gorzej.

Uważa pan, że zmuszenie czy nakłonienie Zełenskiego do przyjęcia pokoju jest lepszym rozwiązaniem niż dozbrajanie Ukrainy i nakładanie sankcji, by wpędzać Rosję w koszty i utrudniać jej prowadzenie wojny?
– Nie jest wcale wykluczone, że podobne rozmowy cały czas potajemnie trwają, tylko nie mówi się o nich publicznie. Gdyby zaś sankcje działały, to już za pierwszym razem, gdy nakładaliśmy je na Rosję, powinny ją zniechęcić do agresji – a nic podobnego się nie stało. A kiedy mówi pan o militarnym zwiększaniu kosztów, to ryzykujemy nie tylko eskalację jądrową – którą wciąż uważam za dość hipotetyczną – ale i wciągnięcie Chin w wojnę, co wydaje się już mniej teoretyczne. Nie sądzę zatem, że eskalacja może zadziałać i przynieść korzystne rozwiązanie. Jedynym moralnym wyjściem, najmniej brudnym ze wszystkich, są w tej sytuacji negocjacje.

Na ile możliwe jest w ogóle wstrzymanie amerykańskiej pomocy militarnej dla Ukrainy i parcie do negocjacji, skoro od administracji Bidena słyszymy, że w tej chwili nie jest to preferowany scenariusz, w dodatku wiemy, że chodzi o odstraszanie Chin w kontekście Tajwanu?
– Przede wszystkim stwierdzenie, że Ukraińcy są zakładnikami rywalizacji chińsko-amerykańskiej, jest samo w sobie oburzające.

Nie ja to wymyśliłem, tylko czytam opinie amerykańskich ekspertów i polityków. Że chodzi o Tajwan, że trzeba pokazać siłę itd.
– No i ja właśnie w tym widzę największe ryzyko. Znam powody, dla których Ameryka poszła na pierwszą zimną wojnę, i nie widzę podstaw, żeby w imię jeszcze słabszych przesłanek iść na drugą. Amerykańska wiarygodność jako obrońcy Tajwanu naprawdę nie jest tego warta. Niewykluczone, że są jakieś fakty – o których ja nie wiem – uzasadniające tezę, że tylko zaangażowanie USA w Ukrainie jest w stanie powstrzymać Chiny przed uderzeniem na Tajwan. Jeśli ktoś może tego dowieść, chętnie się zapoznam z argumentami – empirycznie są to bardzo wątpliwe założenia. A moralny ciężar podążania tą ścieżką i tworzenie ryzyka eskalacji już i tak krwawej wojny jest olbrzymi. Jeśli robimy to wszystko wyłącznie z powodu jakichś hipotetycznych rozstrzygnięć z Chinami, w celu odepchnięcia konfliktu, który może się wydarzyć (albo i nie) w przyszłości, to musimy mieć świadomość, jak olbrzymie i niepojęte dla świata konsekwencje ma ta gra. A może walczymy w imię jakiegoś widmowego zagrożenia, którym straszą nas militaryści w Waszyngtonie? I godzimy się na te wszystkie potencjalnie katastrofalne konsekwencje z potrzeby udowodnienia czegoś – tym razem Chinom. Obawiam się, że tak jest.

Skoro o widmowych zagrożeniach mowa, rozmawiamy w okolicach pierwszej rocznicy inwazji Rosji na Ukrainę i 20. rocznicy inwazji USA na Irak. To prowokuje do jakiejś głębszej refleksji?
– W amerykańskiej świadomości bardzo mocno zakorzeniło się już przekonanie, że wojna w Iraku to był błąd. Nie zbrodnia, ale błąd. Amerykanie nie są skłonni przejmować się prawem międzynarodowym, rozpatrują raczej kwestię, co jest moralne, dobre dla nich, a więc również dobre dla ludzkości i świata. Ale i z tej perspektywy uznali, że Irak był porażką. Choć, to ciekawe, pojawiają się w okolicach rocznicy pierwsze książki próbujące usprawiedliwiać decyzje George’a W. Busha, np. Melvyna Lefflera – i widać, że spotykają się z kompletnym odrzuceniem. W tym sensie nieomal powszechne przyjęcie, że Irak był katastrofą, rzeczywiście przyniosło w Ameryce refleksję i zmianę nastrojów.

Jaką?
– Joe Biden był zmuszony dokończyć działania Trumpa i wycofać wojska USA z Afganistanu. A dzisiaj musi ukrywać to, w jaki sposób jego administracja dalej prowadzi „wojnę z terrorem” w innych miejscach świata. Amerykańscy żołnierze, weterani wojenni, są mocnym głosem sprzeciwu wobec tych wszystkich grzechów pychy i katastrofalnych w skutkach porażek waszyngtońskiej elity, których symbolem na dobre stał się już Irak.

W niedawnym wywiadzie powiedział pan jednak, że okienko, w którym można było krytykować amerykański militaryzm, właśnie się zamknęło. To jak w końcu jest?
– Cofnijmy się o krok. Każdy prezydent po George’u W. Bushu wygrywał nominację i wybory prezydenckie dzięki krytyce Busha i, szerzej, krytyce amerykańskich wojen. Obama w ten sposób pokonał w walce o nominację Clinton, później tak samo Trump pokonał swoich republikańskich rywali, w szokujący sposób odcinając się od ich poglądów i dziedzictwa Iraku. A ludzie mówili, że będzie to dla niego wyrok śmierci. W końcu także Biden wystartował jako kandydat obiecujący zakończenie „wiecznych wojen”, bo najwyraźniej zrozumiał, jak zmienia się nastrój społeczny i czym się wygrywa wybory. Ludzie w końcu też zaczęli pchać polityków w tym kierunku.

I wszystko odwróciło się o 180 stopni 24 lutego 2022 r.?
– I tak, i nie. Społeczeństwo nie zmieniło aż tak bardzo nastawienia do amerykańskiego militaryzmu. Za to elity wykorzystały inwazję na Ukrainę, żeby wrócić do dobrze znanego konsensusu, którego zburzeniem groziły bardziej antywojenne nastroje przed 2022 r. Dzięki inwazji Putina elity zyskały znowu okazję do uzasadniania polityki, którą i tak chciały prowadzić: podwyższania budżetu na Pentagon, działań zbrojnych na skalę globalną, realizacji przeznaczenia Ameryki jako strażnika światowego ładu, wzmacniania NATO i wiarygodności USA jako potęgi militarnej. Elity polityki zagranicznej Waszyngtonu widzą amerykańską hegemonię jako historyczny wyjątek – potęgę, która działa w imię wartości uniwersalnych i służy powszechnemu dobru ludzkości, a nie realizacji własnych interesów. To nie aż tak dziwne, że przywódcy mocarstwa wierzą w dobroczynną rolę tego mocarstwa. Ciekawsze dla mnie jest to, do jakiego stopnia wyborcy pozwolą politykom na powrót do tego, co było.

Ale wielu ludzi z Europy Wschodniej nie widzi w tym nic złego. Uważają, że to dobrze, że Ameryka pomoże Ukrainie obronić niepodległość, i oczekują jeszcze mocniejszego zaangażowania militarnego USA w świecie.
– Znowu: z egoistycznego punktu widzenia was rozumiem. Z dwóch skonfliktowanych imperiów wybieracie to, które jest dla was lepsze. Sam bym tak zrobił. Nie mam problemu ze wschodnioeuropejską zaściankowością. Macie prawo skupiać się wyłącznie na rosyjskim zagrożeniu – nawet jeśli uważam, że przesadzacie co do jego skali. Ale nawet jeśli nie będzie już rosyjskich żołnierzy u waszych granic, jakaś Rosja, nieliberalny byt w sąsiedztwie Europy, zostanie tam na zawsze. I wie pan, na czym polega tu ironia?

Słucham.
– Zanim doszło do inwazji Putina, to właśnie Polska obok Węgier była surowo krytykowana za odwrót od demokracji i liberalnych standardów.

A teraz prezydent Biden odwiedza Polskę dwa razy w ciągu roku.
– Czyli podkreślanie zagrożenia ze strony Rosji przyniosło wiele korzyści Prawu i Sprawiedliwości. Biorąc pod uwagę lokalne i wąsko pojęte interesy, to oni mają rację, prawda? Dlatego wracam do sporu między tym, co lokalne, a tym, co globalne. Z punktu widzenia Europy Wschodniej USA mogą być latarnią wolności na świecie, strażnikiem wartości liberalnych i jedynym gwarantem trwania demokracji. Radykalnie inaczej wygląda to z punktu widzenia krajów globalnego Południa. Widać to zresztą w ich reakcjach na inwazję Rosji na Ukrainę, jak i w tym, jak patrzą na wspierany przez Europę powrót do czasów amerykańskiej hegemonii.

To jakie są te niebezpieczeństwa świata jednobiegunowego?
– Gdy na świecie mamy tylko jedno mocarstwo, daje mu to możliwość działania z całkowitą bezkarnością. Koszty tej bezkarności, co widzieliśmy w wielu miejscach świata, dalece przekraczają pożytki. Ja dodałbym do tego, że amerykańska dominacja była ściśle powiązana z neoliberalizmem – nawet jeżeli dzięki amerykańskiej hegemonii świat nie stał się bezpieczniejszy, to z pewnością przynajmniej niektórzy stali się bogatsi. Ale nawet jeśli amerykańska hegemonia tworzy zamożność, warto zapytać, w czyje ręce te bogactwa trafiają. Były dla świata – i dla Europy Wschodniej – lepsze alternatywy niż neoliberalizm. Lata 90. nie obeszły się z wami łagodnie. Jednobiegunowość oznacza zatem bezkarność dla tego, kto odgrywa rolę mocarstwa, oraz brak alternatyw dla systemu gospodarczego i ładu narzucanego przez to mocarstwo.

I co, nie zadziałało? Powtórzę: w wielu miejscach na świecie ten ład został przyjęty dobrowolnie, ludzie chcą go bronić i nie trzeba było przymuszać ich siłą do akceptacji amerykańskiej dominacji.
– Spójrzmy na to z innej strony. Pomińmy już wojny i interwencje, o których rozmawialiśmy wcześniej, i skupmy się na wartościach. Dominacja Ameryki miała przynieść światu demokratyzację i liberalizację, ale jak na ironię właśnie Węgry i Polskę podawano w ostatnich latach jako przykład, że patronat USA nie sprzyja liberalizacji społecznej i nie chroni przed antyliberalnym czy autorytarnym zwrotem. Jeśli więc Polskę czy Węgry uznamy za produkty tego jednobiegunowego porządku, z dominacją Ameryki i neoliberalnego ładu, to można nieco zwątpić w ten projekt, prawda? I to wszystko przy założeniu, że pominiemy porażkę Rosji, która tym bardziej po upadku ZSRR i wprowadzeniu kapitalizmu nie stała się demokracją, ale zaczęła eksportować oligarchiczne porządki na resztę globu. Czy świat pod przywództwem Ameryki musi tak wyglądać i to najlepsze, na co nas stać? Mam nadzieję, że nie.


Prof. Samuel Moyn wykłada prawo i historię na Uniwersytecie Yale. Zajmuje się m.in. prawem międzynarodowym i prawami człowieka oraz historią idei i konfliktów zbrojnych. Jego ostatnia książka to „Humane: How the United States Abandoned Peace and Reinvented War” (Humanitarnie. Jak Stany Zjednoczone porzuciły pokój i wymyśliły wojnę na nowo).


Fot. Moyn Yale University

Komentarze

  1. W.A. Zdaniewski
    W.A. Zdaniewski 16 marca, 2023, 23:42

    Nie marzy mi się druga zimna wojna.
    W.A. Zdaniewski

    -Słynny dramaturg i pacyfista Harold Pinter, odbierając w Sztokholmie Nagrodę Nobla w 2005 roku, zwrócił uwagę na wszechświatowy amerykański imperializm:

    „Zchodnia kultura obowiązującej mediapolityki odsyła zbrodnie USA do otchłani niebytu nawet w trakcie gdy są one dokonywane. Stany Zjednoczone, po zakończeniu drugiej wojny światowej, wspierały i w wielu wypadkach generowały każdą prawicową dyktaturę na świecie. Mam na myśli Indonezję, Grecję, Urugwaj, Brazylię, Paragwaj, Haiti, Turcję, Filipiny, Gwatemalę, El Salvador, i oczywiście Chile. Horror, który USA wywołało w Chile w 1973 roku nie może zostać wymazany z pamięci ani zapomniany. Setki tysięcy obywateli uśmiercono w tych krajach. Czy wydarzenia te miały miejsce? I czy wszystkie są wynikiem amerykańskiej polityki zagranicznej? Odpowiedź jest prosta! Miały miejsce i są wynikiem amerykańskiej polityki zagranicznej. Ale my nie wiedzielibyśmy tego. To się nigdy nie wydarzyło. Nic nigdy się nie wydarzyło. Nawet podczas gdy to się działo nic się nie działo. Nie miało znaczenia. Nie było zainteresowania. Zbrodnie USA były systematyczne, stałe, okrutne, bez skruchy czy refleksji, ale niewiele rozmawiało się na ten temat. Pozostawcie to Ameryce. Zastosowano całkiem kliniczną manipulację potęgi na świecie, jednocześnie maskując jako potęgę dla światowego dobra. Jest to doskonały, nawet humorystyczny, bardzo owocny akt zbiorowej hipnozy.“

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Chinczyk
    Chinczyk 27 września, 2023, 15:36

    Niestety, ale muszę stwierdzić, że poglądy Pana Samuela to zwykłe brednie. Jakkolwiek amerykańska interwencja w Iraku nie skończyła się humanitarną katastrofą, tak w ostatecznym rozrachunku inwazja na Afganistan przyczyniła się do zlikwidowania wyrastających tam siedlisk terroryzmu i nawet teraz po powrocie Talików do władzy, trzeba zauważyć, iż rządzi tam obecnie o wiele liberalniejsze skrzydło tego ruchu, niż to które rządziło tam do 2001 roku. Ponadto w obliczu tragedii 11.09.2001 inwazja była także jak najbardziej uzasadniona moralnie i prawnie. Zupełnie nie sposób tego porównywać do zwykłej wojny napastniczej z żałośnie niskich pobudek wywołanej przez Rosję. Naprawdę zniesmaczony jestem, że takie symetrystyczne poglądy może formułować osoba wykształcona. Absurdem jest także wiązać genezę bezprawia Fideszu i PiSu z systemem międzynarodowym zbudowanym po 1989, w którym filarem jest USA.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy