Masakra Woli

Masakra Woli

Niemcy rozstrzeliwali i palili żywcem. Mieszkańcy Woli padli ofiarą świadomej rzezi

Mieszkałam z rodzicami na Płockiej. 5 sierpnia usłyszeliśmy na dole rosyjską mowę. Ucieszyliśmy się: już przyszli z pomocą powstaniu, będzie koniec walk. I był… Rosjanie w służbie niemieckiej poprowadzili nas na Leszno. Tam zabijaniem zajmowali się już Niemcy. Był ładny dzień, sobota koło południa. Stałam w tłumie z mamą i tatą, czekając na swoją kolej. Niemcy brali po kilka osób, rodzinami, kazali podchodzić do miejsca, gdzie leżały ciała innych, strzelali w plecy i w głowę. Byliśmy tak posłuszni! Ludzie zachowywali się spokojnie, ciszę przerywały tylko strzały. Jakaś pani uklękła przed Niemcem, zdjęła złoty łańcuszek. Wziął łańcuszek, gestem polecił, by dołączyła do rodziny czekającej na rozstrzelanie, po chwili nie żyła. W kolejnej piątce zastrzelono pana z dzieckiem na ręku. Mówiłam: „Mamo, nie patrz tam”. Chciałam, by jak najszybciej skończyło się czekanie, więc wcale nie odsuwałam się do tyłu, odmawialiśmy Zdrowaś Mario. Myślałam: strzał w głowę to nic, bałam się tylko, że zaczną rzucać granaty, które nas porozrywają. Przyszła pora na nas, stanęłam między rodzicami, trzymaliśmy się za ręce, dołączono do nas jeszcze dwie panie. Nie słyszałam strzału, straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam, był zmierzch, już nie rozstrzeliwano. Leżałam zakrwawiona obok rodziców, miałam nadzieję, że może żyją, ale ich ciała były już sztywne. Mnie kula tylko drasnęła w głowę – opowiada o swych przeżyciach Krystyna Niemyska, wtedy Błońska, 17-letnia wówczas mieszkanka warszawskiej Woli.
Jej lęk o to, by nie zostać rozszarpaną przez granaty, był uzasadniony. Niemcy często mordowali w ten sposób mieszkańców Woli, więc zastrzelenie stanowiło lepszy rodzaj śmierci. Gdy pani Krystyna wyszła z pobojowiska, szybko trafiła w ręce niemieckie. Miała szczęście, wysłano ją do pracy przymusowej w Niemczech. Po wojnie nigdy już nie była u naszych zachodnich sąsiadów.
Na Woli od 2 do 12 sierpnia, gdy zakończono masowe egzekucje, wymordowano, według różnych szacunków, od 50 do 65 tys. mieszkańców. 5 sierpnia nasilenie rozstrzeliwań i podpaleń było największe, zginęło wtedy od 25 do prawie 40 tys. osób. Nigdy nie uda się ustalić, która z tych liczb jest bliższa prawdy, co nie zmienia faktu, że ten dzień na Woli był prawdopodobnie największą pojedynczą masakrą w całych dziejach Polski. Choć Niemcy dobijali rannych, przy takich rozmiarach eksterminacji zdarzały im się „niedociągnięcia”. Kilka osób, w tym Krystyna Błońska, zdołało więc przeżyć wśród stosów ciał. Jej relacja, choć wstrząsająca, w skali warszawskich doświadczeń z 1944 r. nie jest czymś unikatowym.
Janina Rozińska razem z 11–letnim synem i 13-letnią córką była właśnie w grupie, którą obrzucono granatami w zajezdni tramwajowej przy Młynarskiej. Najpierw jednak Niemcy ustawili karabin maszynowy i otworzyli ogień. Jej syn został ciężko ranny w głowę, później odłamki granatu raniły ją samą oraz córkę, która odniosła obrażenia nóg, brzucha i klatki piersiowej. Syn wkrótce zmarł, córka przeżyła.
„Esesmani ustawili nas w jeden szereg pod murem, kazali podnieść ręce do góry, po czym jeden z esesmanów każdemu strzelał w tył głowy. Stałem przedostatni w szeregu, padłem i straciłem przytomność na jakieś sześć godzin. Dookoła mnie leżały trupy mężczyzn jeden koło drugiego, mogło być ich ze sto”, zeznawał przed Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich Piotr Dolny, który nocą 6 sierpnia wydostał się z miejsca straceń przy Młynarskiej. Tor pocisku: wlot w okolicy górnych kręgów szyjnych przez kości żuchwy, wylot lewym kątem ust. Po postrzale szczęka została zniekształcona, a lewa ręka sparaliżowana.
Wacławę Szlachetę poprowadzono z córką na rozstrzelanie do parku Sowińskiego. Po serii z broni maszynowej obie upadły, córka była ranna, pani Wacława nie odniosła obrażeń, udawała martwą. Niemcy dobijali rannych z pistoletów, niestety córka się poruszyła i została zabita. Żołnierze zastrzelili też leżące w wózku siedmiomiesięczne bliźnięta sąsiada pani Wacławy.
W zajezdni przy Młynarskiej najmłodsze kobiety i dziewczynki przed zabiciem często były gwałcone. Praktykę tę stosowano oczywiście nie tylko tam. Mathias Schenk, saper z Wehrmachtu, opowiadał o opanowaniu jednego z domów mieszkalnych: „Wpadli ludzie Dirlewangera. Jeden wziął kobietę. Była ładna, młoda. Nie krzyczała. Gwałcił ją, przyciskając mocno jej głowę do stołu. W drugiej ręce miał bagnet. Najpierw rozciął jej bluzkę. Potem jedno cięcie, od brzucha po szyję. Krew chlusnęła”. Krzysztof Zanussi wspomina, że w szpitalu przy Nowogrodzkiej, gdzie Ukraińcy popisywali się okrucieństwem, widział kobiety z brzuchami rozpłatanymi bagnetem.

Niezależnie od płci i wieku

W całej Warszawie zginęło prawie 180 tys. mieszkańców, spora część z nich w wyniku bombardowań i ostrzału artyleryjskiego. Na Woli Niemcy przede wszystkim jednak rozstrzeliwali i palili żywcem. Mieszkańcy dzielnicy padli ofiarą świadomej rzezi.
1 sierpnia właśnie na Woli powstańcy odnieśli największe sukcesy. Tam walczyli żołnierze mający już za sobą udział w wielu akcjach dywersyjnych, nieźle uzbrojeni jak na powstańcze warunki. Niemcy skierowali więc przeciw Woli główny ciężar natarcia, chodziło im także o zapewnienie sobie komunikacji z Pragą, co było ważne dla wojsk na prawym brzegu Wisły. Być może wiedzieli też, że właśnie na Woli mieści się Komenda Główna AK, gdzie przebywał gen. Tadeusz „Bór” Komorowski – bo przecież powstanie nie było dla nich zaskoczeniem. Dowódca 9. Armii, której odwody miały zgnieść powstanie, gen. Nikolaus von Vormann, zapisał 1 sierpnia w dzienniku bojowym armii: „Oczekiwane powstanie Polaków w Warszawie zaczęło się”. Miało zostać stłumione przy użyciu wszelkich środków. Hitler powierzył to zadanie szefowi SS Heinrichowi Himmlerowi, ten zaś oświadczył: „To, co zrobili Polacy, jest błogosławieństwem. Po pięciu, sześciu tygodniach pokonamy ich. Ale wtedy Warszawa, serce tego narodu, będzie zniszczona”. Himmler rozkazał oficerom zrównać miasto z ziemią i wymordować mieszkańców.
Zabijano więc, niezależnie od płci i wieku. „Synek mój leżał na zastrzelonym po pierwszej salwie moim kuzynie. Zaczął płakać, że mu kolana zdrętwiały i wtedy żandarm do niego strzelił. Gdy żandarm zastrzelił synka, jego krew ściekła na mnie i zapewne dlatego uważano mnie za zmarłą”, zeznawała Wacława Gałka. W tej egzekucji, dokonanej 5 sierpnia na Wolskiej, oprócz sześcioletniego syna zginęła też jej 16-letnia córka. Wieczorem żandarmi chodzili wśród setek ciał i wzywali, by ten, kto jeszcze żył, wstał, to nie zostanie już zastrzelony. „Wstałam, a zaraz po mnie mój mąż. Jednakże widząc nasze dzieci pomordowane, dostał szału – wołał: »Zabiliście dzieci, zabijcie i mnie« – i zachodził drogę żołnierzom”, mówiła w swym zeznaniu przed KBZH pani Wacława. Spośród kilku osób, które wstały, mężczyzn zastrzelono od razu. Pozostałe cztery kobiety jeszcze trzykrotnie w ciągu tego dnia były ustawiane do egzekucji, ale ostatecznie trafiły do obozu w Pruszkowie i przeżyły.

Czarna sobota

Było kilku szczególnie gorliwych wykonawców poleceń Hitlera i Himmlera. Głównymi siłami eksterminacyjnymi, podporządkowanymi operacyjnie 9. Armii, dowodził gruppenführer
Heinz Reinefarth. Do historii przeszedł jego meldunek, że brakuje mu już amunicji do rozstrzeliwania jeńców. Reinefarth miał pod rozkazami kompanie policyjne oraz ochotników z kolaboracyjnej RONA (Rosyjska Narodowa Armia Wyzwoleńcza) dowodzonych przez sturmbannführera Iwana Frołowa (jego żołnierze mordowali również mieszkańców Ochoty), a także pułk Kozaków Jakuba Bondarenki. W skład grupy włączona została też brygada karna wspomnianego wcześniej oberführera Oskara Dirlewangera, złożona z przestępców i żołnierzy po wyrokach sądów wojskowych oraz z członków formacji kolaboracyjnych z ZSRR. Specjalnie do wykonywania egzekucji przeznaczone było komando hauptsturmführera Alfreda Spilkera. Ze wszystkimi tymi oddziałami współdziałał komendant Warszawy, gen. Reiner Stahel. Jego sztab został odcięty przez powstańców, ale zachował łączność z całością sił. To Stahel polecił, by ludność cywilna szła jako osłona przed żołnierzami niemieckimi podczas ataków na pozycje powstańcze. Metoda była skuteczna, powstańcy zwykle ustępowali. W ten sposób część dywizji pancernej Hermann Göring szybko przeszła przez Wolską do Śródmieścia i dalej na Pragę, mordując po drodze ponad 200 schwytanych jeńców. Oprócz Niemców w eksterminacji mieszkańców Woli uczestniczyli Azerowie, Czerkiesi, Rosjanie, Turkmeni i Ukraińcy. Wszystkie formacje zapisały się wyjątkowym okrucieństwem przy mordowaniu i torturowaniu ludności cywilnej.
Najpotężniejsze uderzenie na Wolę rozpoczęto rano 5 sierpnia. Likwidację ludności prowadzono systematycznie. Otaczano kolejne domy, tych, którzy ukrywali się w piwnicach, mordowano granatami, pozostałych wyganiano z mieszkań i rozstrzeliwano – od razu przy domu lub na tworzonych naprędce miejscach straceń. Ludziom kazano niekiedy wyrywać z płotów sztachety i trzymać je przy ciele podczas rozstrzeliwań. Dzięki temu ciała łatwiej się paliły.
Ginęły całe trzy- i czteropokoleniowe rodziny z bliższymi i dalszymi krewnymi oraz sąsiadami. Na robotniczej Woli mieszkało wiele spokrewnionych rodzin, toteż bardzo często po wojnie nie było nawet komu ich wspominać. Unicestwiano ludzi razem z pamięcią o nich.
Praktyka szybko podpowiedziała Niemcom udoskonaloną, prostszą metodę zabijania: domy obrzucano granatami i podpalano. Mieszkańcy albo palili się żywcem, albo wybiegali z domu lub wyskakiwali z okien, prosto pod karabiny i miotacze płomieni. Tak wymordowano lokatorów trzech dużych czteropiętrowych bloków przy Górczewskiej 15.
– Urodziłem się na Krochmalnej, mieszkałem tam z mamą, na Woli też zaczynałem powstanie u „Radosława”. Z naszych pozycji widziałem morze płomieni, słychać było salwy plutonów egzekucyjnych. Płonęły domy na Krochmalnej, Wolskiej, Płockiej. Od czasu do czasu spośród tego ognia wybiegały małe sylwetki ludzi, którzy cudem ratowali życie. Nie mogliśmy nic zrobić, towarzyszyła nam rozpacz i bezsilność – mówi Edmund „Jur” Baranowski. Jego mama przeżyła.
Aniela Przybylska mieszkająca przy Wolskiej relacjonowała, że ocaliła życie, ukrywając się przez cztery dni pomiędzy zwłokami. Niemcy zaczęli wchodzić do mieszkań jej domu i strzelać do ludzi, część kobiet i dzieci wyprowadzono na podwórko i tam zabito. Przekradła się do mieszkania, którego lokatorów już zastrzelono, dom został podpalony, wieczorem udało jej się wyjść na podwórko. Położyła się wśród ciał, bo teren wciąż patrolowali Niemcy i dobijali rannych, a gdy pożar wygasł, ukryła się w piwnicy pod schodami. Kolejnego dnia poczuła ogromny żar, okazało się, że na podwórku zbudowano stos, na którym palono zwłoki. Uratowała się, bo zdołała przejść do sąsiedniego budynku. Gdy w końcu dostała się w ręce Niemców, obowiązywał już rozkaz gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, który 5 sierpnia wieczorem objął dowództwo nad całością sił walczących z powstaniem w Warszawie i zakazał zabijania dzieci oraz kobiet (choć przez kolejne dni, wprawdzie na mniejszą skalę, wciąż je rozstrzeliwano). 12 sierpnia von dem Bach wydał także zakaz rozstrzeliwania mężczyzn, co oczywiście nie dotyczyło powstańców.

Ucieczka z piekła

Gdy Niemcy rozpoczęli rzeź Woli, entuzjazm pierwszego dnia powstania natychmiast zmienił się w przerażenie.
„Wczorajszy nalot terrorystyczny i atak niemiecki od Woli wznieciły dość znaczną panikę wśród ludności cywilnej, zwłaszcza w okolicach przyległych do Wolskiej i Chłodnej. W rejonach Nowołuckiej i Przyokopowej pojawili się jacyś osobnicy z opaskami na rękawach i polecili ludności rozebrać barykady, gdyż w przeciwnym razie Niemcy spalą tę dzielnicę. Akurat w tym czasie nadleciały samoloty, które ostrzelały ulice z broni pokładowej, co zwiększyło jeszcze paniczne nastroje. Do tego wszystkiego przyczynił się także fakt, że nasze oddziały opuściły niektóre posterunki przy barykadach, zresztą z rozkazu dowództwa, które uznało te posterunki za zbędne. Niepokojącym objawem są również bezprawne rekwizycje i rabunki, dokonywane niejednokrotnie przez ludzi podających się za żołnierzy AK (raport wymienia 17 przypadków rabunków – przyp. aut.). W związku z powyższymi faktami nasuwa się konieczność podniesienia nastrojów i odpowiedniej akcji propagandowej”, meldował członek Biura Informacji i Propagandy KG AK.
Wkrótce nie było jednak wśród kogo podnosić nastrojów ani prowadzić akcji propagandowej, a ci, którzy przeżyli, marzyli tylko, by walka jak najszybciej się skończyła.
Część mieszkańców, widząc, że mordowani są ludzie z okolicznych domów, uciekała do Śródmieścia. „Główna fala uchodźców z Woli spływała ul. Elektoralną i Lesznem. O brzasku uderzyła w nas. Najpierw pojedynczo, w potarganym odzieniu, w obłędnym strachu, ślepo środkiem ulicy, osmoleni sadzami mężczyźni i kobiety, którzy samotnie wyrwali się z piekła na Młynarskiej, Płockiej czy placu Kercelego. Potem rodziny z tobołami, z dobytkiem zagarniętym w koce i prześcieradła, z niemowlętami na rękach”, relacjonował Wacław Zagórski Władysławowi Bartoszewskiemu. Czekała ich głodowa wegetacja w piwnicach i na podwórkach, w potwornym ścisku i fatalnych warunkach sanitarnych, pod stałą groźbą śmierci od bomb, przy nieuniknionych konfliktach spowodowanych olbrzymim przepełnieniem.
Uspokojeniu nastrojów nie sprzyjały relacje z powstańcami. W meldunkach do dowództwa powtarzają się informacje o tym, że ludność jest traktowana przez powstańców „zbyt rygorystycznie”, i o rabunkach popełnianych przez żołnierzy AK. „Wyjaśnienia ze strony okradanych, że mężowie i synowie ich znajdują się w szeregach AK, nie pomagały”, stwierdza raport ppor. Bończewskiego. W mieście panowało zamieszanie. „Każda grupa na własną rękę prowadzi operacje wojskowe, organizuje zaopatrzenie, prowadzi rekwizycje, aresztowania, likwidowanie dywersantów, volksdeutschów, Ukraińców itp. elementów”.
Bardzo rozbudowane wewnętrzne oddziały bezpieczeństwa (w Warszawie rywalizowały ze sobą Korpus Bezpieczeństwa, Państwowy Korpus Bezpieczeństwa, Żandarmeria Polowa AK, Wojskowa Służba Ochrony Powstania) nadużywały siły wobec mieszkańców. „Żandarmeria zachowuje się wyzywająco i grubiańsko nawet do żołnierzy AK będących na służbie. (…) W miarę przedłużania się powstania głosy krytyczne wobec kierownictwa powstania są coraz liczniejsze również i w wojsku”, meldowała już 8 sierpnia placówka informacyjna „Anna” z BIP KG AK.

Ulica straceń

Gdy idzie się Wolską, co chwila mija się pomniki masowych egzekucji. Przy tej jednej ulicy jest ich 24, choć przecież nie wszystkie miejsca straceń zostały upamiętnione. Na ulicach Woli w pierwszych dniach sierpnia wymordowano tak wielu ludzi, że zalegające zwłoki groziły wybuchem epidemii. Niemcy zarządzili więc zmianę sposobu zabijania i stworzyli kilkadziesiąt dużych punktów egzekucyjnych. System eksterminacji zorganizowano w taki sposób, że kolejne grupy wstępowały na zwłoki. Powstawały uporządkowane stosy ciał o rozmiarach nawet 20 na 35 m, sięgające do wysokości prawie 2 m (wyższe były niepraktyczne, bo trudno się na nie wchodziło). Zwłoki podpalano, ludzi rannych lub chorych dowożono wózkami i wrzucano w płomienie. Ze względu na przyjętą technologię mordowania jednym z chętniej wykorzystywanych przez Niemców miejsc straceń były Miejskie Zakłady Opałowe przy fabryce Pfeiffera, gdzie zabito i spalono ponad 5 tys. osób. Dokładnie opisał to podoficer Willie Fiedler, stacjonujący na terenie zakładów. Ludzie wchodzili na leżące zwłoki, opornych, zwłaszcza kobiety, wciągano za włosy, dzieci nieumiejące jeszcze chodzić były wnoszone przez rodziców. Wszyscy kładli się twarzami w dół, zabijano ich strzałami w tył głowy, na trupach układano suche polana, po czym natychmiast przyprowadzano następną grupę. Gdy było już dziewięć-dziesięć warstw ciał, polewano je łatwopalnym płynem i podpalano.
Oprócz mieszkańców Niemcy masowo mordowali też personel i pacjentów wolskich szpitali. W szpitalu przy Płockiej 26, w gabinecie zabito dyrektora oraz wezwanych tam zastępcę i kapelana. Rozstrzelano następnie lekarzy i pielęgniarki (ok. 60 osób) oraz pacjentów (prawie 300 osób). Większą część personelu i pacjentów zamordowano także w szpitalach św. Łazarza oraz Karola i Marii na Lesznie, kilkanaście osób zginęło w szpitalu zakaźnym na Wolskiej 37. Rozstrzeliwaniu towarzyszyło gwałcenie kobiet.
– Widziałem, jak mordowano ludzi w szpitalu na Karolkowej (róg ulicy Leszno 17). Niemcy strzelali, podpalali kolejne sale, zabitych wyrzucali przez okna. My niestety musieliśmy się wycofać – wspomina Tadeusz Roman „Kowalski”, który 11 sierpnia z całą grupą „Radosława” rozpoczął odwrót na Stawki.
Odejście „Radosława” oznaczało, że cała Wola dostała się w ręce niemieckie, co stanowiło także zakończenie masowych mordów. Dzielnica stopniowo opustoszała. Ci, którzy przeżyli, przez kościół św. Wojciecha trafili do Pruszkowa i do innych miejscowości wokół Warszawy. Prof. Witold Kieżun, „Wypad”, walczący w Śródmieściu, mówi, że wiedziano, iż na Woli ludzie mordowani są w straszny sposób, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, jak wielka jest skala zbrodni. – Gdyby Anglicy i Amerykanie już 3 sierpnia ogłosili, że powstańcy są kombatantami polskich sił zbrojnych, a winni zbrodni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności (co uczynili 30 sierpnia), nie byłoby rzezi Woli. Niemcy nie mogliby wtedy traktować wystąpień zbrojnych na Woli jako terroryzmu ze strony ludności cywilnej – podkreśla prof. Kieżun.

Jest nadzieja?

Ci, którzy są odpowiedzialni za zbrodnie na Woli, ponieśli tylko częściową odpowiedzialność. Himmler popełnił samobójstwo po kapitulacji Rzeszy. Dirlewanger, gdy go rozpoznano, został zabity przez strażników. Stahel zmarł w 1952 r. w rosyjskiej niewoli. Frołowa stracono po procesie w Moskwie w 1946 r. Von dem Bach został ostatecznie skazany na dożywocie (za czyny niezwiązane z powstaniem) i zmarł w 1972 r. w szpitalu więziennym. Spilker przepadł w nieznanych okolicznościach (prawdopodobnie zginął w 1945 r.). A Reinefarth był szanowanym obywatelem RFN, burmistrzem Westerlandu na wyspie Sylt, posłem do landtagu i do końca życia (zmarł w 1979 r.) pobierał rentę generalską.
Choć drobna część tej renty przydałaby się Wandzie Lurie, polskiej Niobe, której postać jest symbolem tragedii ludności Woli. 33-letnia Wanda Lurie, w zaawansowanej ciąży, wraz z trójką dzieci została 5 sierpnia wyprowadzona na rozstrzelanie w fabryce Ursus przy Wolskiej 55. Jej dzieci zginęły, ona trafiona w głowę cudem przeżyła.
20 sierpnia urodziła syna Mścisława. Po wojnie, choć ciągle cierpiała w wyniku postrzału, wiele lat pracowała dorywczo, by utrzymać rodzinę. – Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek się uśmiechnęła. Była sucha, zamknięta w sobie, mało opiekuńcza – wspomina syn.
On sam też w jakimś stopniu jest ofiarą rzezi Woli. Zaczął mówić dopiero w wieku pięciu lat, do dziś w nocy w jego pokoju musi palić się światło. I stracił dwójkę własnych dzieci: syn zmarł, mając niespełna trzy miesiące, córka rok później, dzień po narodzinach. – Pytałem dlaczego. Wie pan, może z boskiego punktu widzenia był w tym jakiś plan i cel. Ale patrząc po ludzku, nie jestem w stanie pojąć, dlaczego mnie to spotkało – mówi Mścisław Lurie. Potem jemu i żonie urodziła się córka, dziś ma 25 lat, skończyła SGH. Ojciec nazywa ją swoją perłą z Ewangelii. Może więc nadzieja jednak zwycięża zło…


TNS OBOP na zlecenie agencji ComPress, lipiec 2011:

Z czym kojarzy się Panu/Pani data 1 sierpnia 1944 roku?

59% – Nie mam żadnych skojarzeń związanych z tą datą.
36% – Z wybuchem powstania warszawskiego.

W jaki sposób upamiętnia Pan/Pani rocznicę
wybuchu powstania warszawskiego?

71% – Nic nie robię w celu upamiętnienia wydarzenia.
18% – Oglądam relację telewizyjną upamiętniającą wydarzenie.

Jakie zna Pan/Pani argumenty za wybuchem
powstania lub przeciw niemu?

Za wybuchem powstania:
11% – Jest ważne, żeby walczyć o swój kraj, zachowywać się patriotycznie.
9% – Powstanie podtrzymywało ducha narodu polskiego.

Przeciw wybuchowi powstania:
10% – Zginęło wielu cywilów, Niemcy wymordowali ludność Warszawy.
7% – W konsekwencji została zniszczona Warszawa.


Wydanie: 2011, 31/2011

Kategorie: Historia

Komentarze

  1. Iwona
    Iwona 8 sierpnia, 2011, 16:54

    Znakomity artykuł, bardzo dużo cennych szczegółowych informacji.
    Mieszkam na Woli od urodzenia, wiem, że były dramatyczne zdarzenia podczas Powstania. Jest wiele miejsc pamięci. Ten artykuł zachowam w archiwum domowym. Warto przekazać ten artykuł do zasobów Dzielnicy Wola.
    Gratuluję autorowi.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Mirek
    Mirek 2 października, 2011, 10:08

    Wydaje mi się że to był drugi „KATYŃ” w wydaniu niemieckim.Bestialstwo
    Niemców spowodowało mordowanie ludności cywilnej na nie spotykaną skalę
    w całej histori Polski. Jako harcerz i łącznik w Powstaniu mam mieszane
    uczucia co do oceny celowości wybuchu tego Powstania i mam poważne
    zastrzeżenia do całego dowództwa w odniesieniu do ludności cywilnej,że
    wobec takiej masakry na Woli i beznadziejnej sytuacji militarnej AK nie
    podjęło dużo wcześniej rozmów kapitulacyjnych z Niemcami aby ocalic choc częśc tej ludności Warszawy.

    Odpowiedz na ten komentarz
  3. Anonim
    Anonim 3 listopada, 2017, 19:13

    I really admire the Warszawa 1944 insurgents. Sadly, I can’t read the Polish language. Couldn’t you provide an English version of this article, a lot of people would be interested! Thank you.

    Luca Banche Niclot, Turin, Italy

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy