Matka Boska Oborska płacze

Matka Boska Oborska płacze

Komu naprawdę zależy na Domu Pracy Twórczej w Oborach – były kierownik polemizuje z tekstem Heleny Kowalik

Porośnięty rzęsą staw. Z wody wystają pnie i konary połamanych dawno drzew. Drewniany mostek prowadzący na wysepkę za pałacem, który budowaliśmy z pracownikami zaledwie kilka lat temu – teraz w ruinie. Butwiejące tralki walają się w trawie dokoła.
Obory. Miejsce moich 11 lat pracy wygląda jak pozbawione gospodarza.
Piękny gazon przed zabytkowym dworem Potulickich (słynne miejsce spacerów wielu literatów) nowe kierownictwo zeszpeciło okropnymi czarnymi lampami. Przypomina to lądowisko dla helikopterów i nie ma nic wspólnego z sielską atmosferą oborskiej posiadłości.
W samym pałacu nie jest lepiej. Choć to już środek tygodnia, na ścianach wciąż kwiatowe dekoracje – najwyraźniej pozostałość sobotniego wesela. Nikt nie kwapi się usunąć zwisających z kinkietów suchych badyli.
Nawet Matka Boska, która przycupnęła w ustronnym kącie parku, załamała nad Oborami ręce. Dosłownie. O tę figurę dbaliśmy wszyscy – personel i goście – dziś sterczą z niej kikuty rąk, twarz jest okaleczona, nos odłupany.
Gdy w 1989 r. zostałem kierownikiem Domu Pracy Twórczej imienia Bolesława Prusa, wielu mówiło, że zastałem nie Obory, ale… oborę. Mieli rację. W jednej z sal ekipa budowlana zostawiła na środku drabinę, wiadro zaschniętej farby i niedokończony remont. Kilka lat później z wypracowanych samodzielnie pieniędzy urządziliśmy tam drugą jadalnię.
*
W 1989 r. dachy pałacu i oficyny (budynku z pokojami gościnnymi) waliły się. Zastawa (wielkie słowo) stołowa była wyszczerbiona, niekompletna i bardziej pasowała do prowincjonalnego baru mlecznego niż historycznego pałacu, siedziby polskich twórców. Brakowało mebli, pościeli, podstawowego wyposażenia pokoi. Przez park wędrowały tłumy okolicznej ludności, rujnując, co się jeszcze dało.
Gdy opuszczałem Obory prawie dwa lata temu, zostawiałem samofinansującą się, dochodową placówkę. Każdy pokój był odremontowany, całkowicie na nowo wyposażony (pościel, meble, elektryczny czajnik). Odremontowaliśmy łazienki pałacowe i w oficynie. Część pokoi przerobiliśmy (piszę tu wciąż w liczbie mnogiej, bo nie sposób przecenić zaangażowania i oddania mojego ówczesnego zespołu pracowników) na apartamenty z własnymi łazienkami. Wybudowaliśmy nowy, czteroapartamentowy budynek. Pałac i oficyna miały nowe dachy, a oficyna także okna. Park odzyskał swój pierwotny styl angielski. Stawy były zarybione – nasi goście często tam wędkowali, a ich połowy trafiały potem na oborski stół. Notabene, kuchnia w Oborach była dobrze znana, nasze kucharki po każdym posiłku zbierały zasłużone pochwały. Pewnie dlatego, tuż po mnie, pani Alicja Zach – dyrektor Fundacji Domu Literatury i Domów Pracy Twórczej – wręczyła też wymówienie szefowej kuchni. Potem zwolniła księgową i kierowcę. Wszystkie te etaty objęli jej znajomi. No cóż, niektórym całe życie będzie się dwór mylić z własnym folwarkiem.
Po 11 latach pracy w Oborach mogę powiedzieć: zostawiłem tam serce i kawał zdrowia. I faktycznie w jednej sprawie pani Zach ma rację: czułem się właścicielem pałacu. To znaczy, że znałem każdą dziurę, którą trzeba było załatać i byłem na usługach tego domu przez 24 godziny na dobę. Tak jak to robi każdy dobry właściciel, dobry gospodarz. Rozumiem, że obecna ekipa nie radzi sobie z prowadzeniem Obór i stąd zwykła kryptoreklama w 25. numerze „Przeglądu” – tłustą czcionką informacja: dom dysponuje tyloma to miejscami, pobyt kosztuje tyle i tyle.
Rozumiem też, że publiczne oczernianie mnie po dwóch latach mojej nieobecności w Oborach ma usprawiedliwić niekompetencję obecnej ekipy.
Ale nie rozumiem, że ani autorka tekstu o Domu Pracy Twórczej, pani redaktor H. Kowalik, ani nikt inny z „Przeglądu” nie dotarł do mnie. Wszak w dziennikarstwie, jak i w prawie obowiązuje stara zasada: „Wysłuchajcie i drugiej strony”.
*
Jestem dumny, że w mojej sprawie nigdy nie musiałem bronić się sam. Głos zabierało wiele największych postaci polskiej literatury (i to pozostaje moją jedyną nagrodą po latach pracy w Oborach). Pozwolę sobie ich słowa zacytować, by jednocześnie sprostować kłamstwa z teksu „Pisane w Oborach” („Przegląd” nr 25).
Otóż po kolei:
1. Za moich czasów – przez całe 11 lat – dom był jednostką samofinansującą się i dochodową. Z ciężko zarobionych przez nas pieniędzy utrzymywaliśmy również deficytowy dom Astoria w Zakopanem, a także fundację prowadzoną przez panią Zach (z naszych pieniędzy płaciła ona m.in. pensje swoim pracownikom). Zarabialiśmy, organizując konferencje, zjazdy rodzinne, wesela, bale sylwestrowe. Na tych ostatnich, notabene zawsze za symboliczną cenę, bawili się do rana liczni literaci. Teraz nie mają prawa wstępu do pałacu w czasie zabaw sylwestrowych.
Dla pań Kowalik i Zach ja otwierałem „podwoje dla różnych kursantów i weselników, choćby z orkiestrą w stylu disco. Żeby wpadło trochę grosza”. Powinienem zapytać, czy teraz weselnicy bawią się przy muzyce poważnej?
Organizowane przeze mnie oborskie wesela opisał w swoich wspomnieniach pt. „Zapamiętane” nieżyjący już Kazimierz Brandys: „Kierownik jest wzorowym gospodarzem. Obory utrzymują się same – po części ze składek, opłat za pobyty, głównie jednak ze składek weselnych” – pisał wielki pisarz. Podobnie jego brat – Marian, którego powrót do Obór po dziewięciu latach nieobecności opisuje Krystyna Kolińska w książce „Parnas w Oborach”: „Marian Brandys (…) rozejrzał się wokół i stwierdził na piśmie »Nigdy nie było tu tak pięknie jak za rządów obecnego kierownika, pana Artura Czestyńskiego«”.
2. Pani Alicja Zach – od początku swojego dyrektorowania w fundacji – kłamie w sprawie finansów Obór. Posuwa się nawet do manipulowania danymi z księgowości. W 1999 r. pani Zach zażądała od naszego domu pożyczki w wysokości 94 tys. zł. Potem zaksięgowała ją jako nasz wydatek, by udowodnić rzekome straty finansowe Obór. Zwalniając mnie, pani Zach szafowała argumentem, że w domu potrzebny jest menedżer (ja, w jej oczach, takim nie byłem), który będzie w stanie więcej zarobić. Dziś Obory mają, według sprawozdania samej fundacji, co najmniej 300 tys. zł strat. To dane za I półrocze ubiegłego roku. Są one znane ministrowi kultury z listu datowanego 12.02.2002 r. i podpisanego przez Tadeusza Konwickiego, Lecha Budreckiego, Marię Janion, Alinę Witkowską, Marię Łopatkową i Marka Nowakowskiego. Jego sygnatariusze informują też pana ministra: „Dom odwiedza znacznie mniej gości, zrażonych niekorzystnymi zmianami oraz atmosferą intryg i pomówień. Zniszczeniu uległy niektóre zabytkowe wnętrza oraz meble, niejasny jest los księgozbioru, w I kwartale 2001 r. dom był czasowo zamknięty dla gości ze względu na niewydolność finansową, (…) wraz z odejściem pana Czestyńskiego przerwane zostały niezbędne prace remontowe i konserwatorskie wymagające kontynuacji (elewacje, dachy, zadrzewienie, stawy). Ich zaniechanie grozi dewastacją zabytkowemu obiektowi i jego otoczeniu”.
3. Pani redaktor Kowalik aroganckim tonem sugeruje, że „Maria Łopatkowa zagroziła, że wypisze się z ZLP”. Otóż informuję, że pani Łopatkowa na znak protestu przeciwko zwolnieniu mnie z funkcji kierownika wystąpiła ze Związku Literatów Polskich. Podobnie zrobił Tadeusz Konwicki, składając legitymację członkowską Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Zamiast mętnie sugerować, wystarczyło rzetelnie sprawdzić u źródła.
4. Pomówienia pani Zach o moim manipulowaniu bywalcami pałacu i kurczowym trzymaniu się posady uważam za żenujące i niegodne osoby reprezentującej przecież środowisko literackie.
5. Zabawnym nazwałbym natomiast akapit o zasługach obecnej kierowniczki Obór. Ta pani, według redaktor Kowalik, „jest pierwszą w dziejach domu, która nie dzieli gości na bardziej i mniej uprzywilejowanych pod względem miejsc przy stole”. Nawet protokół dyplomatyczny zna takie „lepsze” i „gorsze” miejsca, nie mówiąc już o tym, że zwykły savoir-vivre mówi dużo o zajmowaniu miejsc za stołem. Dziś już nawet na wczasach pracowniczych można siedzieć, z kim się chce, a nie z kim nam kazano. Całe 50 lat było to świętą tradycją Obór, której nikt nie próbował zmieniać (tak jak zwyczaj przynoszenia śniadań do pokoi, by długo pracujący w nocy twórcy nie musieli kłopotać się porannym wstawaniem).
I na koniec dla redaktor Kowalik – skrzętnej kolekcjonerki anegdot o byłych kierownikach Obór – jeszcze jedna, również opisana w liście do ministra kultury: „Jako niesubordynację potraktowała pani Zach odmowę pana Czestyńskiego oddania na jej polecenie w komis, bez wyceny muzealników, stu sztuk zabytkowej miśnieńskiej porcelany za śmiesznie niską cenę 7.600 zł, będącej z darowizny własnością Obór”.
Rozumiem, że na tym właśnie polegają dla pani dyrektor fundacji „finansowe uwarunkowania nowej rzeczywistości”. Rzeczywistości, w której najmniej liczy się komfort bywalców oborskiego domu.

Odpowiedź autorki za tydzień.

Wydanie: 2002, 28/2002

Kategorie: Polemika

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy