Matka Polka na zmywaku

Matka Polka na zmywaku

Wiele emigrantek nie będzie miało prawa do emerytury. Pieniądze poszły na utrzymanie rodziny, a one często nie mają dokąd wracać

Dr Sylwia Urbańska – socjolog z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Matka Polka na odległość. Z doświadczeń migracyjnych robotnic 1989-2010”.

Wiele kobiet, które zdecydowały się wyjechać z kraju po 1989 r., by zarobić na utrzymanie, jest matkami. Bardzo często obwinia się je o rozbijanie rodziny i wyrządzanie krzywdy dzieciom. Matki Polki są tak wyrodne czy my jako społeczeństwo jesteśmy ślepi i głusi?
– Jeżeli przyjrzymy się temu, co jest treścią tych oskarżeń, zobaczymy, że przyczyny wyjazdów kobiet są prywatyzowane. Zapomina się o strukturalnym podłożu, które zmusiło kobiety do opuszczenia rodzinnego domu. A przecież problemy ekonomiczne i ubóstwo to tylko jeden punkt na długiej, czarnej liście przyczyn wyjazdów. Mało o tym się mówi, ale wiele kobiet do wyjazdu zmusił też brak jakiejkolwiek ochrony ze strony państwa przed przemocą domową czy brak wsparcia w zakresie zabezpieczenia i ściągalności alimentów. Koszty transformacji poniosły przede wszystkim zatrudnione w przemyśle i rolnictwie kobiety ze wsi, małych miasteczek i peryferyjnych regionów Polski, młode i starsze, matki, zwłaszcza samotne i wielodzietne, a także kobiety opiekujące się starszymi lub chorymi członkami rodziny. Wyjazdy były i są dla tych kobiet strategią przeżycia, przetrwania rodzin.
Dla wielu pierwszy wyjazd splata się z przebiegiem transformacji, która inaczej dotyka kobiety, bo przynosi feminizację ubóstwa.
Wszystko, co najgorsze, spotkało właśnie kobiety?
– Jeszcze w Polsce migrantki konfrontowały się ze strukturalnym bezrobociem, zwolnieniami grupowymi, zarobkami mniejszymi niż płace mężczyzn, brakiem wsparcia instytucjonalnego w opiece nad dziećmi, osobami chorymi i starszymi rodzicami, a przede wszystkim z zablokowaniem perspektyw ekonomicznych, które umożliwiłyby wyjście z ubóstwa. Te problemy dodatkowo przełożyły się na gorszą, nierówną pozycję w rodzinach i zwiększenie obowiązków kobiet, bo bieda jest czasochłonna. Te problemy strukturalne bardzo łatwo wyparowują z opinii na temat wyjazdów. Wizerunek migrantki matki jest budowany przy użyciu kategorii psychologicznych. Otrzymujemy obraz materialistki, która stawia pieniądze ponad dzieci i rodzinę.
Co te historie mówią nam o ostatnich 25 latach?
– W ubiegłym roku podsumowywaliśmy 25 lat transformacji. Moim zdaniem, w niewielkim stopniu wybrzmiał podczas tych obchodów ogromny udział kobiet z klas ludowych w procesie transformacji. Wrócił temat działalności kobiet w Solidarności, a dzięki pracy dr Renaty Hryciuk i dr Elżbiety Korolczuk poważnie powróciła do debaty kwestia zmarginalizowania problemów związanych ze sferą opieki i sytuacją kobiet w polityce państwa. Do debaty publicznej nie przedostała się jednak świadomość tego, że miliony wyjeżdżających po 1989 r. kobiet to osoby, które w dużej mierze finansowały transformację. Poprzez gigantyczne przekazy pieniężne, idące w miliardy złotych, opłacały rozwój obszarów, z których uciekło państwo. Wzięły ogromną finansową odpowiedzialność za przetrwanie dzieci i rodzin, ich edukację i zdrowie.
Globalne robotnice, jak je pani nazywa, pracowały i pracują bardzo ciężko. W debacie dominuje jednak taki ton, jakby z premedytacją odwróciły wzrok od najbliższych.
– Doświadczenie pracy za granicą kobiet, z którymi rozmawiałam, przypada na dwie pierwsze dekady transformacji ustrojowej, lata 1989-2010. To migrantki, które głównie pracowały i mieszkały w Belgii, najczęściej nielegalnie. Ich doświadczenie różni się od sytuacji Polek korzystających z dobrodziejstw pełnego otwarcia rynków pracy. Moje rozmówczynie nie miały możliwości wyboru, czy wezmą dziecko ze sobą, bo przebywały za granicą nielegalnie.
Zapomina się również o tym, że siła robocza z różnych części świata musiała zamieszkać w najtańszych gettach migracyjnych. Większość kobiet, z którymi rozmawiałam, z uwagi na ich status nielegalnych imigrantek była nieustannie narażona na przemoc, której nie można było zgłosić na policję. Ponad połowa została przynajmniej raz napadnięta i okradziona. Zabranie w takie miejsce dziecka narażałoby je na niebezpieczeństwo.
Jako główną przyczynę wyjazdów wymienia się podłoże ekonomiczne, co jest prawdą, ale w pani badaniach pojawiają się również inne powody, np. wspomniana przemoc domowa.
– Wyjazdy kobiet przez cały okres transformacji były często jedyną możliwością poradzenia sobie z nią. Polskie państwo i Kościół katolicki przez wiele lat przymykały oko na przemoc domową, negowały jej istnienie w rodzinach, nie rozwijały infrastruktury pomocowej. Wyjazd jako strategia radzenia sobie z przemocą jest wspierany przez instytucje państwowe i ich funkcjonariuszy. Kobiety, ofiary przemocy, opowiadały, że policjanci, którzy bardzo dobrze znali ich sytuację, doradzali im wyjazd jako sposób przeciwdziałania przemocy.
Nie zawsze przemoc, o której mówiły migrantki, dotyczyła wymiaru fizycznego. W wielu sytuacjach kobiety zmagały się z szantażem ekonomicznym. W opowieściach moich rozmówczyń występowali mężowie, którzy nie podejmowali pracy, a całą pracę opiekuńczą i fizyczną w gospodarstwie oraz pracę zarobkową cedowali na żony. W takich sytuacjach mówimy o pieczeniarstwie.
Kobiety wyjeżdżały też, by móc się rozwieść i w przyszłości zapewnić sobie i dzieciom własne lub wynajęte mieszkanie. Migracja dotyczyła również sytuacji, w których decyzja o separacji czy rozwodzie wiązałaby się z napiętnowaniem przez konserwatywne otoczenie.
O tym się nie mówi, za to uderza się w ton paniki moralnej.
– Ta panika moralna ma też rzeczywiste źródła. W związku z masowymi migracjami zachodzi rewolucja obyczajowa w klasie ludowej. Tradycyjny ład społeczny oparty na określonych relacjach na wsi i w małych miasteczkach już od dawna poważnie eroduje. Nie zostało to dostrzeżone w debacie politycznej i medialnej, która zakonserwowała na swoje potrzeby obraz Polski B jako tej skostniałej, konserwatywnej. Ta ucieczka kobiet i osób młodych od tradycyjnych wzorców i układów patriarchalnych spowodowała, że najbardziej konserwatywna część społeczeństwa próbuje zahamować owe zmiany za pomocą wzmocnienia kontroli. Przejawia się to tym, że migrantki odczuwają zwiększenie kontroli moralnej ze strony rodaków i przekraczanie ich osobistych granic.
Obyczajowy „Big Brother” – gdziekolwiek człowiek się ruszy, i tak rodacy mają go na radarze.
– Matki i żony, których rodziny pozostały w kraju, opowiadały, że odczuwały nieufność otoczenia w Polsce i za granicą. Pojawiały się podejrzenia: dlaczego tak naprawdę ona tam pojechała; skoro była w stanie zostawić męża i dzieci, czy przypadkiem z kimś tam się nie spotyka, czy jest wierna. Podczas pobytu badawczego w Brukseli zobaczyłam, że ta kontrola jest realna. Ładny ubiór, rozmowa z obcym mężczyzną na ulicy – wszystko może wzbudzić podejrzenie, że nie wyjechało się w celach zawodowych. W kraju elegancki wygląd nie jest źródłem podejrzeń, za granicą natomiast takie szczegóły mogą mieć duże znaczenie. Do tego stopnia, że kobiety zaczynają same siebie bardzo kontrolować. Zwracają uwagę na to, z kim rozmawiają, czy idą z mężczyzną, czy mają na sobie spódnicę długą czy krótką. Z kolei kobiety, które były w związkach z obcokrajowcami, narzekały na rasistowskie komentarze rodaków. Zdarzało się, że Polacy podchodzili do tych kobiet i zwracali im uwagę na to, z kim się zadają, jaki kolor skóry ma ich partner.
Czyli dla globalnej robotnicy powinna się liczyć tylko praca?
– Zdarzało się, że kobiety odmawiały pójścia do cukierni, do której w Brukseli je zapraszałam, by spokojnie porozmawiać, bo obawiały się opinii krewnych i znajomych. Wszystkie miejsca kojarzone z przyjemnościami i czasem wolnym, gdzie można było spotkać mężczyzn, bawiących się ludzi, były niejako zakazane. Kobiety mówiły wprost, że jeśli ktoś znajomy zobaczy je w kawiarni, to jeszcze pomyśli, że nie wyjechały, by poświęcać się dla dobra rodzin i dzieci, tylko chcą się oddawać przyjemnościom.
Gdzie w takim razie wolno im było wychodzić?
– Dla matki Polki, od której oczekuje się poświęcenia, moralna jest tylko przestrzeń związana z pracą. Dla kobiet wierzących dochodzi do tego jeszcze kościół. Na odpoczynek i przyjemność można sobie pozwolić dopiero w domu rodzinnym w Polsce. Niektóre kobiety nawet nie rozpakowywały rzeczy w wynajmowanych mieszkaniach. Udomowienie nowego miejsca świadczyłoby o zakorzenieniu, a przed tym kobiety się broniły.
Kobiety bardzo często nie mają wyjścia, wyjeżdżając do pracy. Tymczasem powszechna jest opinia, że o tym, kto jedzie, decydują na zasadzie negocjacji wszyscy członkowie rodziny.
– Myśląc o rodzinie, postrzegamy same wyjazdy i ich kulisy w sposób wyidealizowany. Mamy opowieść o zdrowej polskiej rodzinie, która umawia się i demokratycznie wybiera tego, kto jej zdaniem najlepiej sobie poradzi na emigracji. Taki obraz prezentowany jest w wielu raportach naukowych i mediach.
Co zobaczymy, gdy zajrzymy za kulisy?
– Że to nie dotyczy wszystkich rodzin. W wielu relacjach rodzinnych obecne są hierarchie ekonomiczne oparte na nierównościach płci. W przypadku rolniczek możemy niejednokrotnie powiedzieć o odtwarzaniu wzorów pańszczyźnianych. Wiele kobiet prezentowało swój los na wsi właśnie jako los gorszego chłopa pańszczyźnianego, który nie dość, że wykonuje pracę opiekuńczą nad dziećmi i starszymi rodzicami, to jeszcze musi pracować w gospodarstwie i dodatkowo dorobić np. w fabryce zniczy, a czasami spłacić długi zaciągane w parabankach przez pijącego męża. Te kobiety opowiadały o swoim życiu jak o życiu niewolnic.
Rozmawiałam kiedyś z migrantką, która wyszła za bogatego rolnika. Jego rodzice pracowali za granicą, a on sam miał dochodowe gospodarstwo. Ona jako kobieta miała w tej rodzinie najsłabszą pozycję, bo nie wniosła żadnych namacalnych dóbr do gospodarstwa domowego, pochodziła z biednej rodziny. Małżeństwo opisywała jako relację pana i parobka. Często wypominano jej biedę, wykorzystywano ją w każdy możliwy sposób. Przemoc w tych przypadkach wychodzi poza relacje mąż-żona, feudałami mogą być także rodzice i krewni męża. To przemoc systemowa, w którą zaangażowanych jest wiele osób i instytucji, zarówno aktywnie, jak i biernie.
Co się dzieje w życiu zarobionej jak chłopka pańszczyźniana matki Polki, gdy wyjeżdża na emigrację zarobkową?
– Kobiety uświadamiają sobie wzorzec matki Polki, kiedy konfrontują się z kobietami, u których pracują. Na ich tle zaczynają dostrzegać swoją inność. Pracując w domach, mogą obserwować, jak wygląda tam życie rodzinne i podział obowiązków, że inne kobiety potrafią myśleć o sobie i swoich potrzebach. Widzą swoje poświęcenie i zaczynają je kwestionować. Kobiety, które odeszły od mężów i zyskały niezależność ekonomiczną, stają się odważniejsze. Wchodzą w romantyczno-przyjacielskie relacje, zawierają związki partnerskie. Realizują wzorce, które kojarzymy z wielkomiejskimi elitami.
Tak żyją kobiety, które powszechnie uważa się za strażniczki tradycyjnego modelu. Oficjalna opowieść nie uwzględnia tych zmian, coś chyba przeoczyliśmy.
– No właśnie, historie migrantek uświadomiły mi, że rewolucja obyczajowa od dawna dokonuje się w klasie ludowej. Tymczasem w debacie publicznej wciąż buduje się skostniały obraz tradycyjnej Polski spoza metropolii. Masowa migracja bardzo zmienia wzory myślenia zarówno osób wyjeżdżających, jak i społeczności, które wysyłają migrantów. W sferze publicznej debatuje się o tym, czy wprowadzić związki partnerskie, a wiele migrantek z miasteczek i wsi już od dawna żyje w takich związkach. Przegapiliśmy tę rewolucję.
Wspomniała pani, że jedyną szansą dla kobiet z małych miejscowości i ze wsi jest migracja. Jakie są różnice między wyjazdem kobiet z klasy ludowej a kobiet z klasy średniej z dużych miast?
– Otwarcie granic było nową ścieżką dla kobiet niezamożnych, mieszkających w konserwatywnych społecznościach, wywodzących się z klas ludowych. Jednak w trakcie badań spotykałam kobiety wykonujące prestiżowe zawody, wymagające specjalistycznego wyższego wykształcenia, które mówiły, że ich sytuacja nie różni się od sytuacji innych kobiet. Wynika to z przyczyn ekonomicznych. Kobieta z klasy średniej, mieszkająca w dużym mieście z mężem i dziećmi, może mieć lepsze warunki do przeprowadzenia rozwodu, nie spotka się ze stygmatyzacją, ale boryka się z prekaryjnymi warunkami pracy. Polska ma najniższą płacę minimalną w Europie, właściwie bardzo mały odsetek ludzi jest zatrudniony na stabilnych warunkach. To buduje mur, o który rozbijają się kobiety z różnych klas społecznych.
Taki mur można by przebić z pomocą państwa.
– Zgadza się, ale państwo i jego instytucje nie wspierają rodzin i matek. W Polsce instytucje prywatyzują biedę, jeśli spojrzymy na ściągalność alimentów, widzimy, jak tragicznie to wygląda. Samotna matka wie, że wykonywanie pracy zapewniającej utrzymanie jej i dziecku uniemożliwia łączenie tego z opieką nad nim. To w Polsce niewykonalne, dlatego decyduje się na wyjazd. Wsparcie instytucjonalne, dostęp do żłobków i przedszkoli są korzystniejsze dla osób, które wyjechały i mieszkają w Europie Zachodniej.
W sytuacji, gdy instytucje społeczne i opiekuńcze abdykowały, wszystko zostało zrzucone na barki matek. Państwo wręcz wypycha poza granice kraju niezamożne kobiety.
– W Polsce odpowiedzialność za opiekę nad dziećmi i osobami starszymi została scedowana na rodziny, a w nich za obszar opieki odpowiadają kobiety. Wspomniana przez pana abdykacja instytucji utrwala te procesy. Właśnie toczy się debata o uchodźcach, politycy zastanawiają się, ilu i kogo przyjąć. Gdyby sfera gospodarstwa domowego była postrzegana jako sfera polityczna, a nie prywatna, tysiące migrantek z Polski tak naprawdę można by uznać za uchodźczynie polityczne. Polki od wielu lat uciekają z własnego państwa, a powodem tych ucieczek jest konkretna polityka – abdykacja instytucji i przyzwalanie państwa na przemoc i biedę.
Matki Polki, które wyjechały, zmieniają swoje życie na lepsze?
– Zaczynają lepiej zarabiać i korzystać ze wsparcia dla rodziny. W Belgii pracujące od świtu do nocy Polki mogą zarobić równowartość 5-8 tys. zł. To olbrzymi skok materialny w porównaniu ze skromną polską pensją w dyskoncie spożywczym, która zwykle nie przekracza 1,4 tys. zł. Trzeba jednak pamiętać, że w pierwszych dwóch dekadach transformacji kobiety w większości pracowały nielegalnie, a więc nie przysługiwały im świadczenia emerytalne. Nie mogły wrócić do Polski, wpadały w pętlę migracyjną. Musiały wydłużać pobyt, dopóki ich dzieci się nie usamodzielniły. Wydaje się, że przy relatywnie większych zarobkach można żyć w dostatku, ale gdy spojrzymy na sytuację tych kobiet, zobaczymy, że nie jest różowo.
Te matki podporządkowały życie potrzebom najbliższych, a w jakim położeniu zostały one same?
– Wiele kobiet, które pracowały w tamtym okresie, nie będzie miało prawa do emerytury. Pieniądze poszły na utrzymanie rodziny, a one często nie mają dokąd wracać, bo w ich polskich domach mieszkają już dorosłe dzieci ze swoimi rodzinami. To tysiące kobiet, które wracając do Polski, nie mają zabezpieczeń na starość. Dlatego bardzo często wydłużają pobyt za granicą, by wreszcie zarobić na własną emeryturę. Te kobiety żyją z poczuciem, że zostały okradzione ze swoich życiorysów, bliskości z dziećmi, a my jako społeczeństwo o nich zapomnieliśmy.

Przypadek Wandy*
W momencie rozmowy pracuje od 18 lat (od 1991 r.), czyli od 38. roku życia, jako przymusowa migrantka ekonomiczna w Brukseli, przez cały okres nielegalnie (legalnie dopiero od 2009 r.), bez prawa do świadczeń społecznych, urlopów i emerytury. Jest samodzielną „matką na odległość” czworga dzieci. W momencie pierwszego wyjazdu najstarsza córka ma 16 lat, najmłodsze dziecko cztery lata. W przypadku Wandy pierwsza podróż odbywa się po upływie roku od wyjazdu męża na zarobkową emigrację. Po roku oczekiwania i konieczności podjęcia pracy chałupniczej, która może być wykonywana tylko w nocy, gdyż w dzień Wanda opiekuje się czwórką dzieci (dodatkowo pomaga teściowa, oddając pół emerytury), Wanda decyduje się jechać „po męża”. Opiekę nad dziećmi przejmuje w tym okresie jej szwagierka.
W Brukseli kobieta zastaje męża w zatłoczonym mieszkaniu migrantów, żyjącego w nieoficjalnym związku.
Przez pierwsze trzy miesiące, zanim Wanda samodzielnie zdobędzie pracę i mieszkanie, doświadcza bezdomności i życia na granicy ubóstwa. W dzień poszukuje mieszkania, pracy i zdobywa jedzenie – zbiera z ziemi pozostawione po targu warzywa, w nocy pracuje jako opiekunka staruszki. Twierdzi, że wstyd nie pozwala przyznać się pracodawczyni do bezdomności. Po kilku miesiącach pracuje już na trzy etaty, również w nocy. Pieniądze z dwóch etatów w całości pochłania utrzymanie sześcioosobowej rodziny, a zarobki z nocnej zmiany są odkładane na samochód. Po roku Wanda wraca do Polski; zaczyna realizację planu powrotu na stałe. Dziewięciomiesięczny okres spędzony w Polsce, do czasu kolejnego wyjazdu, nie przyczynia się do zmiany układu pieczeniarskiego. Mąż nie szuka pracy, nieustannie naciska na ponowny zarobkowy wyjazd Wandy.

Przypadek Bożeny
W momencie rozmowy Bożena pracuje nielegalnie od ośmiu lat w Belgii (wyjechała z Polski w 2000 r.), w ciągu dnia jest zatrudniona w charakterze pomocy domowej, wieczorami zaś dorabia, czyszcząc hale chłodnicze w rzeźni. Przez cały okres migracji jest główną żywicielką rodziny i wychowuje „na odległość” troje zamieszkałych w Polsce dzieci. Nieformalna separacja z mężem zaczyna się już od pierwszych dni migracji, a formalny rozwód następuje w ciągu czterech lat od wyjazdu kobiety. Migracja umożliwia jej rozwód, jednak, tak jak w przypadku wielu innych kobiet, za cenę marginalizacji jej pozycji społeczno-ekonomicznej.
Przyczyny wyjazdu do Belgii Bożena przedstawia jako jedyną dostępną opcję radzenia sobie z problemami ekonomicznymi, o które obwinia męża („Mój mąż był niezaradny”). Mówi też o chronicznym cierpieniu z powodu niewierności męża. Jak tłumaczy, to cierpienie staje się źródłem jej problemu alkoholowego.

Przypadek Barbary
Barbara rozstała się z mężem pracującym w Belgii tuż po przyjeździe do niego w odwiedziny wraz z dziewięcioletnią córką. Po podjęciu decyzji o rozstaniu z mężczyzną wchodzi na ścieżkę stawania się samodzielną matką, co stawia ją przed problemem braku własnego mieszkania. Z dwóch dostępnych opcji, tj. powrotu na wieś do domu swojej tradycyjnej matki albo pozostania na ekonomicznej migracji (myśl ta pojawia się w momencie przyjazdu do Belgii), wybiera opcję drugą. Pierwotnym celem migracji jest zatem plan utrzymania siebie wraz z dzieckiem i zarobienia środków na własne mieszkanie. Jest rok 1989, w związku z tym, że pobyt i praca są nielegalne, Barbara decyduje się oddać córkę na wieś, pod opiekę swojej matki.

Przypadek Wiesławy
Wiesława wyemigrowała ze wsi do USA po 1990 r. i przebywa tam do dziś. Jest matką czworga dzieci i uciekła przed przemocą domową ze strony męża oraz teściowej. W momencie ucieczki najstarszy syn miał 19 lat, a najmłodszy pięć; ostatnie dziecko matka sprowadziła nielegalnie do USA po sześciu latach od wyjazdu. Wiesława ma średnie wykształcenie, mieszkała we wsi w domu męża i teściowej. Pracowała w modelu „potrójnego obciążenia”. Oznacza to, że utrzymywała finansowo rodzinę: pracowała na pełny etat w wiejskim sklepie, codziennie obrządzała gospodarstwo rolne (trzodę chlewną, ogród warzywny, często pole), a oprócz tego zajmowała się prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci. Mąż jest alkoholikiem, pracował dorywczo, ale nie partycypował w utrzymywaniu rodziny, stosował wobec niej przemoc. Teściowa natomiast nie włączała się w prace domowe, wspierała działania syna.

Przypadek Aldony
Dla Aldony, matki dwójki dzieci, 12-letnia migracja ma przyczyny społeczne. Aldona, która przed migracją pracuje jako gospodyni domowa i rolniczka w gospodarstwie męża i teściów, przyznaje, że została w 1997 r. przymusowo nominowana do wyjazdu i do przedłużania pracy za granicą. Systematyczną presję na zarobkowanie za granicą wywiera na nią przemocowy i patriarchalny układ rodzinny: mąż-teściowie.
„Ona [teściowa] powiedziała do mnie w ten sposób przez ten telefon: »Zostajesz tam! Taka matka jak ty dzieciom nie jest potrzebna. Dzieci głodne, brudne i same w domu zostawiałaś, jak byłaś w Polsce«. To są jej słowa. I później dała mi Dominika [syna], a on do mnie mówi: »Tak, to prawda, co babcia powiedziała. Nie jesteś nam potrzebna!«. (…) Dłuższy czas było dobrze, ale później ona [teściowa] zaczęła mącić mężowi, że za mało pieniędzy posyłam, że jakbym wysyłała 500 euro na tydzień, toby wystarczyło. I ktoś mi tutaj dobrze doradził: »Ty jak zajedziesz, to nie dawaj jemu [mężowi] bezpośrednio pieniędzy do ręki, tylko dzieciom wszystko pokupuj i nie dawaj jemu do ręki, bo roztrwoni«. I ja tak zrobiłam, i od tego czasu automatycznie wszystko zaczęło się psuć. On mi powiedział parę razy »bezdomna« albo »wyp… stąd, to nie twój dom!«. Wyganiał mnie, mówił, że jestem już bezdomna. Przy dzieciach…”.

* Fragmenty historii kobiet zostały zaczerpnięte z książki Sylwii Urbańskiej Matka Polka na odległość. Z doś­wiadczeń migracyjnych robotnic 1989-2010, Fundacja na rzecz Nauki Polskiej, Warszawa-Toruń 2015

Wydanie: 2015, 37/2015

Kategorie: Społeczeństwo

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy