Matki rekordzistki

Matki rekordzistki

Gdyby zliczyć wszystkie ciąże, chodzą w nich po kilkanaście lat

Trudno tu zaszyć się w pustym kącie, u Szczepańskich jak w pudełku. Przy takiej liczbie domowników trzeba dobrze zagospodarować przestrzeń. Półki są dzielone po dwoje. Łóżka też. Młodsze śpią nawet w trójkę, bo jeszcze nie zajmują dużo miejsca. Marcin właśnie odsypia na jednym z tapczanów po nocnej zmianie, Robert już pojechał na drugą. Szóstka zaraz wróci z gimnazjum. Po nich trójka z podstawówki. Potem Marta, pierwsza maturzystka w domu. Asia z Radomia wróci najpóźniej… Schodzą się całe popołudnie. Czekanie na dzieci wyznacza pani Kazi porządek dnia. Chłopcy najpierw zakładają robocze ciuchy, układając te wyjściowe równiutko w kostkę na regale. Potem siadają przy kuchennym stole do lekcji. Na raty. Jedzą też na raty. Jedni odchodzą, przychodzą drudzy.
Pranie dla takiej gromady to codzienny rytuał (minimum 200 par skarpetek tygodniowo). Trzy tury trzeba zrobić musowo. Starsze już tak nie brudzą. Gorzej te młodsze, które codziennie przemierzają do szkoły 3 km przez pola. Wiosną, gdy robi się błoto, wody nie starcza, jeśli studnia podeschnie.
Na ganku do gromadki co rusz dołącza jakiś mały Szczepański, który skończył lekcje. Ktoś wrzaśnie, zagulgocze indor, stuknie garnek. Sielanka. – Gorzej by było, gdyby pan Bóg wcale nie dał – patrzy na swoje dzieci pani Kazia. Jak zachodzi w ciążę, nie złości się nic a nic. Lepiej jak jest, niż miałoby nie być i siedzieliby z mężem jak dwa Turki.

Łobuzów nie rodzę

Każdy w podradomskiej wsi Wielogóra wskaże, gdzie mieszkają Kazimiera i Andrzej Szczepańscy. – Dobry z niego majster – gromadka chłopów z uznaniem w głosie pokazuje dach w zaroślach. W nowoczesnych czasach pustych kołysek sama pani Kazimiera sprowadziła na świat już piętnaścioro Szczepańskich. Pierworodny Marcin, 23-latek, w sierpniu się żeni i idzie na swoje. Bardzo narozrabiał tylko raz. Dostał sznurem i więcej w złą stronę nie poszedł. Robert – taki oszczędny, że już jeździ maluchem. Marta – zdolna nad wyraz. Pierwsza maturzystka w domu. Asia – jak to fryzjerka. Łukasz nie jest orłem, za to kombinator. Coś zarobić, coś sprzedać. Karol powolny jak żadne. Paweł – mistrz tenisa stołowego w szkole. Dawid i Damian, niby bliźniacy, a każdy inny. Jeden po szkole tylko by spał. Drugi musi go potem podciągać w nauce. Konrad – najobrotniejszy z całej piętnastki. Krzyś najruchliwszy. Andżelika jeszcze za chłopakami nie lata. Piotruś – przylepka. Adrian, czternasty, najbardziej umęczył przy porodzie. Pani Kazia nie mogła z nim po nocach spać i on potem tak samo nie spał. Ale wtedy nie miała ochoty na fusy od kawy jak przy trzyletniej Oli. Najmłodszą dwójkę, która jest jeszcze przy maminej spódnicy, rozpieszczają wszyscy Szczepańscy.
Pani Kazia pamięta dokładnie, kiedy które przyszło na świat. Tylko chwilkę musi pomyśleć. Ale nie nastarczyłoby, żeby te wszystkie urodziny obchodzić.
46-letnia matka 15 charakterów, przy których pomieszały się geny obojga rodziców, nie musi się wstydzić za żadne dziecko. – Gdybym rodziła łobuzów, człowiek by się martwił – głaszcze białą czuprynę Adriana.
Póki są małe, Szczepańska odmierza czas czekaniem, aż pójdą do szkoły. Jak podrosną, nie zaśnie, zanim ostatnie nie przyjdzie do domu z zabawy. – A raptem było i nie ma – zamyśla się. – Odlatują jak ptaki z gniazda. Najważniejsze, żeby dorobiły się swego za młodu. Dobrze, że roboty się nie boją. Starsze miały po siedem lat i już przewijały bliźniaków.
Póki co, cała piętnastka, jeszcze przy matce, co wieczór układa się spać w dwupokojowym mieszkaniu. Dwójce rozkłada się w kuchni. Pościel z tylu łóżek pierze się dwa dni. Przed pięciu laty, gdy jeszcze nie było automatu, Szczepańska na pranie wstawała o czwartej rano. – Człowiek się tak nauczył, że co dzień zrywa się na nogi bez zegarka – mówi energicznie. – A po kolacji, gdy wszyscy się pomyją, jak człowiek usiądzie, jak oprze się na rękach, głowa sama leci.
Właśnie zajechał pod dom żuk z chlebem. Jak co dzień przed południem pani Kazia przekłada do siatki 10 bochenków. Kupuje najtaniej we wsi. Za złotówkę. Kartofle, mleko i warzywa są swoje. I indora zabije się czasem w niedzielę. Ale z jednego nie starczy kotletów dla wszystkich. Dziś dzień powszedni, więc gospodyni miesza w wielkim garze zalewajkę. Jeśli jednego dnia jest zupa, na następny zawsze coś na kształt drugiego – pyzy, kopytka z kilograma mąki, ziemniaki. Tyle, ile wejdzie do ośmiolitrowego gara. Wie na oko, ile każdy zje. Za to w niedzielę zawsze dwudaniowy obiad i parę blaszek ciasta. – Luksusu nie ma, ale żeby gorzej nie było – pani Kazia nie narzeka. Dochodu ma jakieś 1,5 tys zł i dobrego męża, który zarabia przy wywozie śmieci, co miesiąc oddając pensję z kwitkiem. Jest trochę lżej, odkąd Robert, wzorem starszego, zarabia w pobliskiej hucie szkła, ucząc się wydmuchiwać kieliszki, lampki i literatki. Też już dorzuca 100 zł do budżetu. Pani Kazia trzyma dom twardo. Rządzi nawet telewizorem, bo jeden odbiornik na 17 gustów wywołuje duże spięcia. Tak jak poranne kolejki do łazienki. Gdyby popuścić takiej gromadzie, po głowie by chodziła.
Opiece się nie naprzykrza. Dobrze, że w tym roku nie ma komunii. Ale w przyszłym Piotrek idzie. Garnitur po Krzysiu już leży. Potem znowu dwa lata odpocznie i przewietrzy się dla Adriana. Po dziewczynce sukienki tak się nie utrzyma, bo sześć lat różnicy między tą, co była, a tą, co dopiero pójdzie, to za dużo. Książki z gimnazjum też przechodzą z dziecka na dziecko. I buty. Trzeba dobrze się naoglądać przy kupnie, żeby jedno po drugim przechodziły kilka lat. Starsi już umieją sami zarobić na buty, zbierając na wysypisku makulaturę i złom. Ale tylko w soboty, jak nie ma szkoły.
Pani Kazia w rodzinne nowosądeckie, do matki, która ma trzy córki i 26 wnucząt, wyrywa się rzadko. W zeszłym roku była u kuzynów na weselu. Z mężem. Na bilety dla całej rodziny poszedłby majątek.
Za to jak w niedzielę cała szesnastka (jeden ze Szczepańskich zawsze pilnuje obejścia) pójdzie na ósmą rano do kościoła, jak staną razem, jak zaśpiewają donośnie… A ludzie? – Ludzie już tacy są, że nie swoje, ale cudze by liczyli – macha ręką pani Kazia.
Przed wieczorem jeszcze zaprzęgnie konia i wywiezie obornik. Wiosną trzeba robić za dwóch, żeby potem warzyw starczyło dla całej gromady.

Zapach człowieka

– Napiszę do Bogusława Lindy, żeby mi zwrócił za hektolitry mleka, które dziś wypijają mi dzieci – śmieje się pani Dorota Jurkiewicz, która co tydzień przywozi z hipermarketu 48 kartonów. Dziesięciomiesięcznego Aleksandra jeszcze karmi piersią. Całą siódemkę na tej piersi wychowała. Idealny materiał genetyczny na matkę, mówią lekarze.
Jurkiewiczowie prawie zdominowali przedszkole w Marysinie, o czym świadczy wielki kolorowy kubek z dziewięcioma szczoteczkami do zębów w łazience. Każde z małych Jurkiewiczów ma swój kaszkiet w przedpokoju, trampki do piłki, kalosze na chlapę… Co najmniej trzy pary butów w sezonie. Każde ma też swoje krzesełko przy stole… Na centralnym miejscu zasiada pan Czarek, który zarabia na dom. Za nim żona i dzieci według wieku: Wojtek, Staś, Franuś, Jaś, Antoś i Małgosia, jedyna okrasa. W dużym domu, odziedziczonym po przedwojennym warszawskim tramwajarzu, swój kącik ma każdy.
Pani Dorota nazywa siebie mamą siedmiu charakterów. Choć wszyscy mówią, że Jurkiewiczowie muszą dzieci kserować, bo takie podobne, z każdego wyrasta inny człowiek. Z każdym wiążą się jakieś emocje, jakieś guzy, zdarzenia. Pani Dorota lubi, jak powoli schodzą się ze szkoły z tymi swoimi zdarzeniami. Lubi też leniwe sobotnie poranki i wspólne modlitwy w niedzielę… Taka sielanka Jurkiewiczów. Czasem pięcioro w nocy wskoczy do ogromnego małżeńskiego łóżka. Wtedy łóżko robi się za małe i… za mała robi się pani Dorota, której nie starcza do przytulania. Ktoś musi więc wejść na kolano, a ktoś na głowę. No i do przytulania służy też tata. Nocą dzieci są wyciszone i łatwiej się z nimi szepcze. Wydobywa się sekrety. Noc to bomba emocjonalna. – Może nie chodzą na tenisa – ścisza głos mama, bo Aleksander usnął przy piersi. – Ale nie ma lepszych organizatorów zabaw niż dzieci, które żyją w gromadzie. Liderują nawet w przedszkolu. Są do przodu, bo starsi, których podglądają, działają jak stymulator.
Czasem Jurkiewicze liczą, ile daliby etatów. Kierowca, kucharka, pani od ciuchów, księgowa, psycholog od problemów, pomoc przy lekcjach, pani od szorowania popisanych ścian… Są chwile, że wszyscy na raz czegoś natychmiast potrzebują. Tak jak wtedy, gdy mama czekała na narodziny Antosia. Siadła na łóżku i zakomunikowała całej piątce, że już nie wstanie. Stasio wpadł na pomysł, żeby wzięła urlop, a on w tym czasie posypie czymś zielonym kurczaka…
Jedzenie kupują hurtem, hurtem posyłają też dzieci do szkoły, hurtem załatwiają wywiadówki. Kiedy cała siódemka jedzie na wakacje, wreszcie jajecznica mieści się pani Dorocie na jednej patelni. Te wyjazdy to logistyka. Do dziewięcioosobowego busa z przedłużoną paką bagażową ładuje się komplet małych Jurkiewiczów plus siedem pudełek, w których trzeba zmieścić połowę domu. Każde podpisane. Z walizkami człowiek by zwariował.
Czasem, gdy mama pcha ulicą Aleksandra w wózku, z Antosiem i Jasiem przy spódnicy, ludzie zagadują, czy „to wszystko” jej. „Nie, jeszcze czwórka w szkole”, odpowiada z zadziorną satysfakcją. Złoszczą ją uwagi w stylu „Mój ty biedny króliczku”. Tak znajoma powiedziała do męża. „Nie uważa pani?”, pytali, jak rodziła czwarte dziecko. – Nie jestem patologiczna, bezmyślna i nie mam męża alkoholika – tłumaczy. – Rodzę, bo chcę. Choć po skończeniu wymarzonej genetyki roślin na SGGW nie poszła do pracy, nic nie zmieniłaby w swoim życiu. Może nawet ktoś jeszcze jest w planach? – Bo dzieci trzeba mieć do pary – śmieje się. – Cudownie by było przeżyć jeszcze raz ten jeden moment przy porodzie, gdy czuje się zapach świeżo narodzonego dziecka. Zapach nie do opisania. Piękniusi, gładziutki zapach…
W domu Jurkiewiczów czas odmierza się dziećmi. Jak remontowali strych, jeszcze nie było Frania, jak urodził się Jaś, kupili zmywarkę. A jak mama chodziła w ciąży z Aleksandrem, Antoś rozbił sobie nos. Po rocznikach łatwiej uszeregować rodzinne historie.

Schowek na 100 par butów

„Panie, czy to jest to przedszkole w Michalinie?!”, wołał przez płot przechodzień do pana Marka, gdy na podwórku w podwarszawskim Józefowie rwetes robiły wszystkie dzieci państwa Lubańskich. Cała dziewiątka.
Odkąd urodzili się Wiktoria i Bartek, zdarza się, że pan Marek busem jeździ nielegalnie. Dziewięciu pasażerów wymaga już prawa jazdy na autobus. On wozi nawet jedenaścioro. Łucja, Ania, Szymon, Mateusz, Daniel, Maks, Agatka, Wiktoria, Bartek i żona.
Pani Małgosia poznała męża tuż po przyjeździe ze Stanów. Musiała wrócić, bo tęskniła nawet za octem na półkach. Tylko dzięki temu, że jej rodzice zostali, Lubańscy mogli kupić wielki dom wśród lasów. Poza tym pan Marek ma dobrą pensję w LOT, dzięki czemu starcza na szkoły prywatne i fakultety dla dzieci. Pomagają też przyjaciele…
W domu pachnie ciastem i pastą do podłogi. To uroczyste przygotowania do komunii Szymona. Spraw do załatwienia jest tyle, że bez grafika człowiek by nie spamiętał. Trzeba dopilnować, żeby Szymon poszedł do kościoła, Daniel na SKS, Mateusz na próbę w teatrze… Pani Małgosia uwielbia piątkowe wieczory. Nikogo wtedy nie pędzi, nie sprawdza. Każdy, zanim rozsypie się do swoich spraw, cierpliwie sprząta przed niedzielą przypisaną mu strefę, np. schowek, zwany sklepem odzieżowym, z mnóstwem kolorowych kurtek na wieszakach i butami różnych rozmiarów, fasonów, odcieni. Cały asortyment równiutko ustawiony rzędem na podłodze…
Wspólne obiady to prawdziwe przyjęcia na 13 osób, bo w domu mieszkają też dziadkowie. Niby jest 300 m, a jak podzielić to przez wszystkich, wychodzi po 27 m na każdego, czyli żaden pałac.
Wielodzietny dom Lubańskich jest namiastką społeczeństwa. Uczy solidarności i świadomości, że człowiek nie jest sam na świecie. – Duża rodzina wyrabia charakter – twierdzi pani Małgorzata. Ona jako jedynaczka nie umiała zrobić mężowi zupy. Łucję, Anię, Agatę i Wiktorię ominą te frustracje. Jej zdarzały się samotne wieczory i powroty do pustego domu. Im nie.
Pani Małgorzata dziwi się, że duże rodziny są pod prąd. Kiedyś Leszek Miller powiedział, że promocja wielodzietności napędza ubóstwo. – To niedorzeczne – irytuje się. – Ja chciałam, żeby było nas dużo…
Pierwsza poczęła się 18-letnia Łucja. Dziwacznie. Lekarz powiedział, że to albo ciąża, albo nowotwór. Była i Łucja, i operacja cysty. Poszedł jeden jajnik. Płakała. Skąd te dzieci się wezmą, pytała. Na jednym jajniku jeszcze drużynę piłkarską urodzisz dziecino, pocieszał lekarz. I urodziła. Gdy Łucja miała ponad rok, już czekała na Anię. Mama z Ameryki przysłała piękną ciążową sukienkę. Nie mogła się nacieszyć… do czasu, gdy Łucja narobiła na nowiutką sukienkę strasznie rzadką kupę. Wpakowała jej klapsa.
– Człowiek ma ideały, naczytał się podręczników o tym, jak być zrównoważoną matką. Tymczasem rzeczywistość umie wyprowadzić z równowagi. Książki nie uczą normalności, a potem matki cierpią, że są złe. Boże, ile ja przeżyłam takich frustracji sobą – zamyśla się pani Małgorzata.
W ciąży odżywa. Jest u szczytu wszystkich swoich możliwości. Taka ekscytacja oczekiwaniem. Bo każda ciąża jest inna. Jedno ułoży się wzdłuż, drugie w poprzek. Jedno wiercipięta, drugie takie spokojne. Człowiek nasłuchuje… – Nieprawda, że każdy kolejny poród przychodzi łatwiej. Na przykład Daniel. Typ naukowca. Miał dużą główkę i wcale się nie śpieszył. Jedyny urodzony w czepku. Pani Małgosia wciąż nie może się nadziwić. Rodzi się człowieczek, zginają się paluszki, powolutku otwierają powieki. Wszystko gra. Fenomenalne.
A stres? – Najtrudniejsze jest to, że nigdy nie można zrobić czegoś do końca – opowiada. – Bo człowiek ciągle się od czegoś odrywa. Czasem po prostu wołają „mamo”, choć nie wiedzą, po co. Może chcą zwrócić uwagę, może sprawdzić, czy jestem czujna? Ale wszystko mija, jak słyszę, że jeden idzie na przyjęcie do kolegi i pyta, czy może zabrać brata.
Jak podzielić jedną miłość na wszystkich? Gdyby statek tonął jak „Titanic”, nie wiedziałaby, które ratować.


– W Polsce jest 516 tys. rodzin, które mają ponad czworo dzieci. Wychowują 37% wszystkich młodych Polaków. Tylko 2% z nich to tzw. rodziny marginesu społecznego.
– Raport Fundacji „Głos dla życia” (dotyczący Poznania) wykazał, że 21% matek i ojców wielodzietnych ma wyższe wykształcenie.
– Największa liczba rodzin wielodzietnych mieszka w Słopnicach, w powiecie limanowskim. Blisko 60 ma siedmioro dzieci. Kilkadziesiąt od ośmiu do 14. Podczas gdy w kraju przyrost naturalny wynosi minus 0,02 promila, tam 16,5.
– Z badań amerykańskich psychologów wynika, że w rodzinach wielodzietnych najczęściej rodzą się rewolucjoniści. To skutek tego, że w większym stopniu są wychowywani przez starsze rodzeństwo niż przez rodziców.

Wydanie: 2003, 22/2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy