Medice, cura te ipsum*

Medice, cura te ipsum*

Jest cechą głupoty dostrzegać błędy
innych, a zapominać o swoich.
Cyceron

Polscy liberałowie, a de facto – neoliberałowie (a to jest dogmatyczny sposób myślenia o człowieku i rzeczywistości, procesach w niej zachodzących i funkcjonowaniu świata materialnego oraz duchowego, królujący niepodzielnie od ponad ćwierć wieku w świadomości rządzących u nas elit), jednak nie wyciągają żadnych wniosków z tego, co się dzieje wokoło. I to zarówno topowi politycy neoliberalnego sznytu, jak i ich adherenci medialni czy sieciowi akolici. Dla nich istnieje tylko wolność. Ona według ich sposobu myślenia wszystko załatwi. Kto się nie „załapuje” do pędzącego pociągu pod hasłem „więcej wolności” (przede wszystkim w gospodarce) – niech ginie, niech sczeźnie, niech przepadnie w niebycie, będąc nawozem pod powszechną szczęśliwość, jaka ma zapanować wedle jedynie słusznych recept ich autorstwa. A jak taki ktoś, kto przepada w owym niebycie, domaga się czegokolwiek, jeśli krytykuje i co najgorsze podaje swoje pomysły rozwiązań, inne od ich dogmatycznych metod mających urządzać ten świat, jest populistą, groźnym fanatykiem, mistyfikatorem i politycznym oszustem.

Efekty takiej polityki – zarówno w wymiarze materialnym, jak i medialnym, duchowym, codzienności funkcjonowania naszego kraju – widać na przykładzie zwycięstw PiS-u w minionych wyborach, jego niemalejącej popularności mimo poważnych uchybień popełnianych przez tę ekipę, a także w zapotrzebowaniu i zakresie działań Piotra Ikonowicza, świadczących o „tekturowości naszego państwa”. Zwłaszcza w sferze jurydycznej, organizacyjnej, pomocy i przeciwdziałania wykluczeniu, pogłębiającemu się rozwarstwieniu i stratyfikacji społecznej (w różnych wymiarach) itd. Opisuje Piotr Ikonowicz w swych publikacjach „od podszewki” polską codzienną rzeczywistość neoliberalnego chowu i takiego, medialnie modnego, kroju.

Wolność – ta oświeceniowo-rewolucyjna wartość, utożsamiana z klasycznym liberalizmem zawsze bliskim najszerzej pojętej lewicy – bez dwóch pozostałych, kompatybilnych i ściśle z nią związanych pojęć, równości i braterstwa, jest pustym hasłem. Humbugiem. Karykaturą tych haseł, za które „lud” walczył i umierał. Haseł, które niosły nadzieję masom, a strach nielicznym. Dziś, w narracji neoliberałów (którzy zdominowali i zagłuszyli liberalizm klasyczny – piszą o tym klarownie m.in. prof. Andrzej Walicki czy John Gray, nawrócony neoliberał) sama wolność, sprowadzona do niewidzialnej ręki rynku i kilku dogmatycznie podanych pseudoliberalnych wartości, budzi nadzieje nielicznych przedstawicieli elit (przede wszystkim finansowo-bankowych), a strach u „licznie wykluczanych”.

Nie ma też tym samym, bo mieć nie może, tej niezwykłej siły rażenia, jaką prezentowała w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, Wiosny Ludów i Komuny Paryskiej, Rewolucji 1905 i Październikowej w Rosji czy narodowo-wyzwoleńczych ruchów minionego stulecia. Oświeceniowo-rewolucyjna triada – liberté-fraternité-égalité – wykastrowana i sprowadzona wyłącznie do jednego hasła jest w zasadzie karykaturą, parodią i szyderstwem z rudymentów, jakie legły u podstaw narodzin tego ideału. Takie pojmowanie wolności, będące zaprzeczeniem dotychczasowego umocowania tego pojęcia w zbiorowych nadziejach i empatii, w humanizmie oraz w podstawowym sposobie pojmowania człowieczeństwa, prowadzi nie tylko na intelektualne manowce, nie tylko powoduje wzrost poparcia dla sił skrajnych, ultraprawicowych, quasi-faszystowskich, neonazistowskich ugrupowań czy środowisk, ale sprzyja politycznej, społecznej apatii, która z kolei oznacza śmierć demokracji, obywatelskości i poparcia dla swobód obywatelskich.

Neoliberalizm poraził i zainfekował swoim trującym, antyempatycznym, zdehumanizowanym duchem środowiska liberalno-progresywne tak jak stalinizm rzucił cień na marksizm, komunizm, socjalizm, lewicę en bloc. Proces karlenia ideowego i efekt w odbiorze społecznym jest analogiczny w obu przypadkach.

Śmieszy mnie (i to bardzo), kiedy zdeklarowani i twardzi liberałowie, zwolennicy neoliberalnego leseferyzmu (i to nie tylko w ekonomii, ale we wszystkich dziedzinach życia, gdyż ten sposób myślenia o człowieku zakaził wszelkie możliwe dziedziny naszego bytu), odmieniając na różne sposoby termin „wolność”, onanizując się jego brzmieniem i traktując go jak totem czy aprioryczny dogmat, troszczą się o kondycję lewicy i nawołują do złączenia się – pod ich flagą i programowymi hasłami – w walce z populizmem, narastającym szowinizmem, nacjonalizmem, ksenofobią, odradzającym się faszyzmem. Oczywiście te zagrożenie są realne, ale lewica musi pamiętać (i to winni znać też owi niepoprawni neoliberałowie i neokonserwatyści, gdyż taki sposób myślenia o wolności daje przyzwolenie dryfowi mentalnemu ku ultrareakcji) o swoich pryncypiach, o swoich źródłach, paradygmatach stanowiących o zrębach programowo-doktrynalnych. O tym, z czym się „lewicowość” zawsze kojarzyła i czym pociągała „lud” (dawniej – proletariat, dziś – prekariat, a ogólnie rzecz biorąc – pracobiorców, czyli ludzi pracy najemnej).

Musimy, ludzie lewicy, pamiętać o znalezieniu właściwych źródeł dla sukcesów tych niebezpiecznych trendów w dzisiejszej Polsce (ale dotyczy to także Europy). Nie poznamy prawdy, nie zgłębiając przyczyn (Arystoteles). Bo, drodzy liberałowie, trzeba czytać (nie tylko quasi-ekonomizujące i pseudofilozoficzne fanziny apologetów neoliberalizmu), myśleć samodzielnie i dialektycznie (nie dogmatycznie i talmudycznie); próbować wyrwać się poza krąg płaskich, zdehumanizowanych i odrealnionych argumentów umocowanych w neoliberalnych aksjomatach. Efekty takich nierzeczywistych działań w sferze polityki, które w efekcie i was porażą, was dotkną, wam zaszkodzą, opisano już przed ponad 70 laty w „Ucieczce od wolności” (Erich Fromm).

Nadchodzący 2018 r. przynosi nam dwie rocznice, nierozerwalnie kojarzące się z twórcą socjalizmu naukowego, filozofem i myślicielem, którego sposób patrzenia na człowieka, na świat wokół niego, na procesy w nim zachodzące wywarł niesłychane piętno na lewicy jako takiej, na jej dalszych dziejach, na historii świata i kierunkach rozwoju myśli ludzkiej. Chodzi o Karola Marksa, twórcę specyficznej i holistycznej filozofii, by nie rzec – swoistej nauki. W 2018 r. obchodzić się będzie w całym cywilizowanym, zwłaszcza niemieckojęzycznym świecie 200. rocznicę urodzin brodatego filozofa z Trewiru oraz 170. rocznicę opublikowania niezwykle istotnego – politycznego i doktrynalnego – dokumentu pt. „Manifest Partii Komunistycznej” (zredagowany przy udziale Fryderyka Engelsa).

Ataki na marksizm jako jedną z uniwersalnych metod filozoficznego, politologicznego, ekonomicznego i socjologicznego opisu rzeczywistości oraz wyjaśniania procesów w niej zachodzących będą się więc nasilać ze strony prawicy (bo neoliberalizm jest prawicą). I są to w zasadzie ataki na lewicowość sui generis. Oczywiście nie możemy (i nowoczesna, XXI-wieczna lewica tego nie czyni) traktować go w sposób talmudyczny, aprioryczny, jako niezmienny i stały (na sposób kościelny) dogmat. To zaprzecza zresztą samej istocie marksizmu. Trzeba go bowiem traktować z jednej stronie dialektycznie (czyli zmiennie, bo do tego obliguje nas czas, czwarty wymiar naszego bytu), z drugiej – nie możemy zapominać, iż Marks swej koncepcji nie tworzył w próżni i podlega ona, jak wszystko, deterministycznej ewolucji. Moim zdaniem należy go nierozerwalnie łączyć z dorobkiem innych gigantów myśli zachodnioeuropejskiej epoki industrialnej: Karolem Darwinem i Zygmuntem Freudem. Po trzecie – marksizm jest przede wszystkim narzędziem do opisu procesów zachodzących w wolnorynkowym, kapitalistycznym, opartym na zysku systemie społecznym, politycznym, ekonomicznym itd. Jego doktrynalność, ideologiczność jest zagadnieniem wtórnym, nie najważniejszym. I po czwarte – dziś, w globalizującym się świecie, gdy kapitał (z różnych, często obiektywnych i wynikających z określonych procesów społecznych powodów) pozbawiony jakichkolwiek kotwic i cugli wieje „kędy i jak chce” (by sparafrazować powiedzenie św. Augustyna o Duchu Świętym), widzimy jak uniwersalnymi i słusznymi były spostrzeżenia brodacza z Trewiru sformułowane ponad stulecie temu. Zauważają to tuzy światowego mainstreamu postępu, tacy jak m.in. Naomi Klein, Thomas Piketty, David Harvey (w Polsce – Rafał Woś czy Jan Sowa).

Marksizm jest dla lewicy – nolens volens – tym, czym dla katolicyzmu, Rzymu (szerzej – dla całego chrześcijaństwa) tomizm, a osoba Karola Marksa tym, czym rola i dorobek św. Tomasza z Akwinu dla Kościoła katolickiego. Chodzi o wymiar i znaczenie.

Bo jest to przede wszystkim metoda, narzędzie, aparat dla formułowania tez, wniosków, sądów o otaczającym nas świecie i zmieniających go procesach. Świecie rynkowej gospodarki, gdzie zysk jest – czy tego chcemy, czy nie, czy nam się to podoba, czy nie (o ocenie moralno-etycznej tu nie dyskutujemy) – naczelnym kanonem wszelkich działań człowieka.

Czy Alfred Nobel, wynalazca dynamitu, może odpowiadać za ofiary (zwłaszcza w czasach wojennych konfliktów), jakie nastąpiły w wyniku praktycznego użycia jego odkrycia? Czy Nielsa Bohra można obarczać odpowiedzialnością za miliony pokrzywdzonych i zabitych (Hiroszima i Nagasaki) w wyniku eksperymentów z bronią jądrową? Czy Richard Wagner winien ulec zapomnieniu i popaść w niebyt, gdyż jego dzieła stały się symbolem niemieckiego nazizmu i były hołubione (zbiorowo i prywatnie) przez zbrodniarzy III Rzeszy?

Takie myślenie, takie zideologizowanie i trywializacja spojrzenia na człowieka to przykłady antyewolucyjności i dogmatyzmu w patrzeniu na osobę ludzką i wszystko, co z nią się wiąże. Analogia z ostatnimi enuncjacjami Prezydenta RP Andrzeja Dudy o odpowiedzialności wnuków i dzieci za decyzje i wybory rodziców czy dziadków nasuwa się sama. Polska prawica tak po prostu ma, gdyż ona zawsze w naszych dziejach była „przykościelno-religiancka”, zachowawcza i przy tym peryferyjno-prowincjonalna. Zarówno w wersji light, jak i w wymiarze hard.

Sprowadzanie marksizmu wyłącznie do „walki klas” – jak czynią to często w sposób trywialny, intelektualnie wulgarny i stronniczo prymitywny polscy liberałowie (w zasadzie w naszym kraju większość z nich to zwolennicy neo-libu) – jest intelektualnym i politycznym szalbierstwem. Oszustwem, mającym zaciemnić właściwy odbiór istoty tej groźnej dla ich wizji świata metody opisu i objaśniania procesów immanentnych dla gospodarki rynkowej. Również ma to na celu minimalizację intelektualnych wartości politycznej konkurencji (przez wulgaryzację i ośmieszanie). Pomijają oni zazwyczaj fakt, że owa „walka klas”, którą wynoszą jako naczelny aspekt marksizmu, nie jest czymś wymyślonym, narzuconym przez filozofa z Trewiru pojęciem. On przecież stwierdza – mówię cały czas o metodzie i narzędziu (ideologia i doktryna są rzeczą wtórną i nie podejmuję w tekście tego wątku) – tylko ową immanentność walki klasowej, sprzeczności klasowych, antynomii interesów poszczególnych klas tworzących społeczeństwo w systemie wolnego rynku. Jest ona wypadkową zderzenia celów kapitału i pracy najemnej. Zderzenia nieuniknionego i archetypicznego w tym systemie organizacji oraz funkcjonowania społeczeństwa. Stąd wynika cała reszta.

Inne rozwiązania, w duchu np. solidaryzmu ponadklasowego, zostały przez historię skompromitowane, unaoczniając ich intelektualną i praktyczną miałkość. Pospolite „chciejstwo”. Chodzi tu przede wszystkim o katolicką koncepcję organizacji społeczeństwa, przećwiczoną już kilka razy w historii. M.in. zostało to zmaterializowane w tzw. korporacjonizmie z czasów pontyfikatów Leona XIII (encyklika Rerum novarum z 1891 r.) czy Piusa XI (encyklika Quadragesimo anno z 1931 r.). Korporacjonizm i solidaryzm według pomysłów Piusa wprowadzono we Włoszech w latach rządów faszystów. Mussolini był gorącym zwolennikiem takiej organizacji i funkcjonowania społeczeństwa.

Polska najszerzej pojęta lewica winna z intelektualną pokorą, ale i bez zbędnego posypywania głowy popiołem (było tego już nadto), podchodzić do swej bogatej i pięknej historii. Ideały niesione i utożsamiane z tą formacją są bowiem nadal aktualne i wzniosłe. Mają wartość uniwersalną. Bo jak mówi portugalski noblista (literatura) José Saramago, zdeklarowany człowiek radykalnej lewicy, jest to ruch, który w przeszłości reprezentował jedne z największych nadziei ludzkości, jednak z czasem stracił swoją progresywną rolę. Może trzeba, po krytycznej i racjonalnej refleksji, wrócić do źródeł? Może rok 2018 i wspomniane rocznice są dobrym punktem wyjścia dla takich refleksji?

A co do podszeptów liberałów, ich rad i wskazówek, należy zachować daleko idący dystans i postępować wedle sprawdzonej zasady (co prawda religijnej proweniencji): chroń nas Panie od przyjaciół, z wrogami damy sobie radę sami.

* – (łac.) lekarzu, ulecz siebie samego

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy