Mekintosze poszły w kąt

Mekintosze poszły w kąt

Córka na wydaniu badylarza spod Grójca nie jest już bogatą partią. Teraz 20-kilogramowa skrzynka jabłek kosztuje w skupie złotówkę

Wójt gminy Belsk, Andrzej Małachowski, absolwent Wydziału Mechanicznego Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie, miał dziadka i ojca sadowników. Takich na dużą skalę. W PRL sadownik, zwany badylarzem, to był pan: handlował, zarabiał pieniądze, cieszył się względną swobodą. Wójt ma dziś hektar sadu. W skali gminy – uważanej za jabłkowe centrum Polski – to niewiele. Duże gospodarstwo liczy się tu od 20 ha wzwyż.
– Ale nawet ten hektar daje mi frajdę – mówi Małachowski. – Sad wciąga jak narkotyk.
W Belsku Dużym jabłonie rosną nawet na cmentarzu. Ale to jedynie dziennikarska ciekawostka wobec prawdziwej potęgi areału, którą widać, kiedy jedzie się szosą z Grójca do Mogielnicy. Belsk i Błędów to dwie gminy stanowiące centrum największego sadu Europy, a tutejsze jabłka najbardziej chwalą Litwini. Przyjeżdżają wielkimi ciężarówkami i mówią, że nasze owoce są jak szampan z Szampanii. Podkreślają to również Niemcy i Holendrzy, którzy szkolą polskich sadowników.
Litwa, Ukraina, Rosja… Wschód ciągle jest dla grójeckiego zagłębia owocowego poważnym odbiorcą, choć złote czasy dawno minęły. Kiedyś spółdzielnia sadownicza w Grójcu liczyła ok. 10 tys. członków, a do Sojuza sunął z jabłkami pociąg za pociągiem. Teraz sprzedażą owoców zajmują się dziesiątki spółek, a konkurencja ściera cenniki do minimum. Najgorzej wygląda sprzedaż jabłek produkcyjnych, z których robi się koncentraty. 20-kilogramowa skrzynka kosztuje w skupie złotówkę.

Zjadamy własny ogon

Sad gęstnieje. W latach 50. i 60. na jeden hektar przypadało 100 drzewek. Dziś upycha się ich tysiące. Brat wójta Małachowskiego miał kwaterę, w której na jednym hektarze zmieściło się 11 tys. jabłonek. Dobre do Księgi Guinnessa, ale nie zdało egzaminu w praktyce. 3,3 tys. drzewek na hektar to wynik optymalny.
Kiedyś drzewka sadzono jak leci. Antonówki korzeniły się potężnie i obywały się bez słupków. Teraz, przy tysiącach jabłonek na hektar, bez rusztowań, palików i drutów ani rusz. Samo drzewko też nie rośnie jak trawa. Trzeba je zbudować. Najpierw idzie podkładka, na nią wstawka skarlająca, potem szczep właściwej jabłonki. Hodowlą takich drzewek zajmują się wyspecjalizowane szkółki. Prowadzą je również co więksi sadownicy.
To wszystko oznacza koszt. Za jedno drzewko trzeba zapłacić 3-10 zł. Do tego ogrodzenie, energia i środki ochrony roślin. W latach 60. w Grójcu najsłynniejszym opryskiwaczem był huragan złożony z beczki, wiatraka i silnika. Potem wprowadzono do użytku ślęzę (niektóre, 30-letnie ślęzy jeszcze pracują). Przed „epoką mechaniczną” sad opryskiwano trzy razy do roku. Dziś robi się to sześciokrotnie częściej. I z dużą znajomością rzeczy. Przy niewłaściwym oprysku nowe odmiany jabłek mogą ulec poparzeniu.
– Ceny się cofają, koszty rosną – mówią ogrodnicy z Belska. – W sadownictwie nie ma dziś dochodu. O swoim bogactwie najczęściej rozpowiadają ci, którzy mają na wydaniu córki.
Kiedyś sadownik spod Grójca sprzedawał jabłka na pniu. Jechał z transportem do Katowic, a jeśli nie wrócił przed południem, mówiono, że interes się nie kręci. Dziś człowiek siedzi na Śląsku tydzień i wraca ze stertą jabłek, których nikt nie kupił. Większość owoców idzie na eksport, czyli koncentraty. W Łęczeszycach i Kozietułach pracują potężne zachodnie przetwórnie. Kolejne budują się w Białobrzegach i Grójcu. Ciosem poniżej pasa była likwidacja wielkiej giełdy owocowo-warzywnej na Okęciu, która stanowiła konkurencję dla podobnej giełdy w Broniszach – zorganizowanej na styl zachodni i dotowanej przez rząd. Trzymają się tam mocno jedynie hurtownie zachodnie, krajowego sadownika wykańczają opłaty. Ci, którzy lekkomyślnie wykupili hale, nie są w stanie utrzymać ich przez cały rok. Dlatego Bronisze są dla Belska i Błędowa przekleństwem.
Jabłka biorą supermarkety. – Płacą, kiedy chcą – żalą się sadownicy. Tradycyjnie jeździ się z owocem do Wrocławia, Katowic, Poznania, a nawet Szczecina i Gdańska. Jabłka są tanie, opłacalność żadna. Bierze się kredyt, pakuje w sad i tak na okrągło. Kiedyś na pięć lat, trzy bywały dostatnie. Dzięki temu spłacało się długi i wychodziło na swoje. Dziś to niemożliwe.
– Zjadamy własny ogon – mówią sadownicy.
Wójt Małachowski ma dwóch synów. Żaden z nich nie zawraca sobie głowy sadem. Obaj wybrali SGH i bardziej zyskowną karierę w biznesie.

Warzywniak zamiast sadu?

Po wschodniej stronie drogi nr 7 sady ciągną się aż za Warkę. W podwareckim Wichradzu na 60 hektarach gospodaruje Zofia Jagielińska-Przybylska. 15 lat temu była współzałożycielką pierwszej grupy producenckiej – Zrzeszenia Sadowników „Zdrowy Owoc”. Grupa skupia obecnie 12 gospodarstw i stanowi lokalną potęgę. Dzięki wspólnej kasie możliwy jest zakup urządzeń godnych unijnej perspektywy tego regionu. Pani Zofia prowadzi do hali i pokazuje maszynę do sortowania jabłek. Steruje nią komputer, owoce są dzielone ze względu na wielkość, a nawet kolor.
Grupy producenckie to początek lepszego. Jagielińska-Przybylska mówi o sadowniczym lobby, którego powstanie za dwa, trzy lata wymusi dyktat supermarketów. Eksport i supermarkety to dwa główne kierunki zbytu jabłek. To, co robią z sadownikami zachodnie domy handlowe, właścicielka gospodarstwa w Wichradzu określa krótko: bandytyzm. Najgorsi są Francuzi, którzy potrafią rozliczać się po czterech miesiącach. Lepiej wygląda eksport: w tutejszych jabłkach – oprócz Rosjan, Litwinów, Czechów i Słowaków – zaczynają gustować Szwedzi, którym smakuje również warecka kapusta.
– Bronili się przed tą kapustą długo… Nie wierzyli w jakość. Teraz biorą ją na pniu – zapewnia Zofia Jagielińska-Przybylska.
Na 60 ha gospodarstwa w Wichradzu jedna dziesiąta przeznaczona jest pod uprawę warzyw. Taka jest tendencja – i kto wie? – czy za kilkanaście lat największy sad Europy nie zamieni się w największy warzywniak?
– To nie moda, ale kalkulacja – mówi pani Zofia. – Użycie kombajnu do zbioru porzeczek pochłania 30% wartości zbioru. A gdzie opryski, siła robocza? Nikt z gospodarzy nawet nie ubezpiecza pracownika. Zatrudnia się człowieka na trzy dni, a potem wyrzuca.
Pod stacją PKP w Warce od kilkunastu lat działa nieformalna giełda pracy. Najwytrwalsi koczują tu nawet zimą. Są Polacy i „Ruscy”. Polacy są na „Ruskich” źli za zaniżanie cennika. Ale jedni i drudzy wyrażają solidarność klasową; są przekonani, że podgrójeccy sadownicy to ludzie niezmiernie bogaci.

Plecy Zachodu

Jerzy Jasiorowski urwał się na chwilę ze spotkania z holenderskim doradcą, który przyjechał na zaproszenie władz powiatu. W Grójcu działa Związek Sadowników Rzeczypospolitej (w Belsku jest jego filia), jest doradztwo rolnicze. Ludzie chcę się szkolić, nastała wprost moda na edukację. Sadownicy lokują nadzieje w swoich dzieciach, w gminnych szkołach obowiązuje nauka angielskiego i rosyjskiego. Wschód i zachód (w przyszłości) to dwa podstawowe kierunki ekspansji tutejszego jabłka.
Stare odmiany jabłoni wymieniono na nowe – takie są wymogi Zachodu. Poczciwe kortlandy i lobo zostały wyparte przez: elstary, glostery, ligole, elisy i gale – odmiany, które daje się sortować mechanicznie i długo przechowywać.
Jerzy Jasiorowski prowadzi 37-hektarowe gospodarstwo, w którym jest 20 ha sadu. W gminie Belsk należy do potentatów. Gospodaruje nowocześnie, z rozmachem, w ciągu dziesięciu lat zainwestował w sady milion złotych. Jasiorowski widzi kryzys w sadownictwie w różnych jego aspektach.
– Po zmianie technologii prowadzenia sadów udało się zwiększyć wydajność z hektara jabłek konsumpcyjnych. Mimo to wciąż 40% produkcji przypada na jabłka przemysłowe (robi się z nich koncentrat, soki i wino). To nieszczęście, bo przemysłowe się nie opłacają. Powinno ich być najwyżej 10%.
Słowo o doradztwie: krajowe leży na łopatkach. Dlatego ściąga się ekspertów z Zachodu i płaci im ciężkie pieniądze.
O roli państwa: dotychczasowe ekipy resortowe działały bez wizji. Rolnik potrzebuje zdrowego kredytu i decyzji, które zablokują nieuczciwą konkurencję. Co poradzisz, jeśli konkurent puszcza jednego tira z cłem, a pięć bez cła? We Francji państwo dopłaca do siatek przeciwgradowych. Na Węgrzech do chłodnictwa. W Polsce nie dopłaca. Polski sadownik nie boi się konkurencji jakościowej. Boi się braku równych szans i szykan biurokracji.
– Rynek zachodni dla nas nie istnieje – mówi Jerzy Jasiorowski. – To my jesteśmy rynkiem dla nich. Ciągle ich gonimy.
Dla Zachodu liczą się duże partie i jakość. Dlatego grupy producenckie to wymóg czasu. Poważni odbiorcy jabłek rozpoczynają rozmowę od 5 tys. ton wzwyż.
Pogoda: dwa lata temu, podczas wiosennego kwitnienia sady ściął mróz. Skutki finansowe odczuwa się dopiero teraz. Nie ma roku bez gradobicia – choć wcześniej było to rzadkością – toteż pod Belskiem i Błędowem wciąż obowiązuje powiedzenie: „Od gradu i pijaka w rodzinie strzeż nas Panie”.


Z pańskiego na chłopski stół
Podgrójeckie zagłębie owocowo-warzywne powstało dzięki benedyktynom (sadzili warzywa w Przybyszewie) i królowej Bonie (miała majątek pod Goszczynem). Z początku jabłka były przysmakiem na pański stół: rosły w sąsiedztwie szlacheckich dworów, pałaców, a także klasztorów i plebanii. Na przełomie XIX i XX w. pojawili się promotorzy osadnictwa włościańskiego, Witalis Urbanowicz i Włodzimierz Gorjaczkowski. Sadownictwo stało się dźwignią emancypacji: światli chłopi organizowali kółka rolniczo-ogrodnicze, propagowali samokształcenie. W latach międzywojennych Grójeckie określano mianem polskiej Kalifornii. W sektorze rodzimej wsi region należał do najbardziej cywilizowanych.
Pomogła też natura – te strony mają swoisty mikroklimat. Jednak jeszcze 40 lat temu jabłkowy sad był tylko częścią chłopskich gospodarstw. Prawdziwa rewolucja zaczęła się, gdy weszły ciągniki i opryskiwacze. Wówczas sad zatriumfował.

 

Wydanie: 2002, 35/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy