Melancholia, posępnica, smutnodur

Melancholia, posępnica, smutnodur

Bliżej nam do kolektywnej melancholii niż do zbiorowej histerii, czyli wspólnego okazywania lęku


Dr Mira Marcinów – psycholożka, filozofka i pisarka, zajmująca się m.in. teorią szaleństwa, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego dziedzictwa


Co wspólnego z depresją mają takie określenia jak melancholia, zaduma, smutnodur czy posępnica?|
– To terminy, którymi posługiwali się XIX-wieczni polscy psychiatrzy na określenie stanów melancholijnych. Bardzo istotnym, a często zapominanym fragmentem historii melancholii jest fakt, że wyszliśmy z punktu, w którym była ona synonimem szaleństwa – stanu, w którym pojawiały się różnego rodzaju złudzenia oraz zaburzona była percepcja rzeczywistości. Krok milowy w odejściu od takiego rozumowania nastąpił wraz z początkiem psychiatrii pod koniec XVIII w. A dokładniej z wprowadzeniem przez Jeana-Étienne’a Esquirola pojęcia pomostowego lypémanie – „mania smutku”. Termin ten bardzo krótko funkcjonował w psychiatrii, ale był o tyle istotny, że mogliśmy przejść ze sfery tego, co nazwano obłędem, do tego, co jest bliższe naszemu obecnemu wyobrażeniu na temat depresji. Właśnie po tym przełomie pojawiły się określenia smutnodur, posępnica, ponurowatość czy wybuchy zadumowe, które przez lata były pomocne w opisywaniu stanu melancholii.

Czym XIX-wieczni melancholicy różnią się od osób współcześnie określanych jako cierpiące na depresję?
– W opisach melancholii więcej jest kwestii związanych ze sferą poznawczą człowieka, czyli tego, jak postrzega on rzeczywistość. A także czegoś, co w psychologii nazywamy ruminacjami, czyli nawracającymi obsesyjnymi myślami, od których nie możemy się oderwać, co z kolei wprowadza nas w obniżone samopoczucie. Natomiast depresja jest zaburzeniem nastroju, czyli dotyka bardziej kwestii emocjonalnej.

Jak doszło do medykalizacji tego melancholijnego czy depresyjnego stanu?
– Najważniejsze rzeczy wydarzyły się w latach 80. XX w. W 1980 r. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne ustaliło, żeby diagnozować depresję na podstawie występowania przez minimum dwa tygodnie jednego z trzech objawów: obniżonego nastroju, zmęczenia oraz utraty apetytu. Czyli żeby mówić o depresji, wystarczyło wyłącznie 14 dni! Uznano, że tak jest, bez opisania wyjątków od tej reguły. A wcześniej depresja – rozumiana jako pewnego rodzaju obniżenie – traktowana była jako naturalna konsekwencja różnych życiowych wydarzeń czy objaw wielu chorób. Nowe podejście do depresji spowodowało, że rzeczywiście była ona bardzo często rozpoznawana. Wtedy też zaczęły się pojawiać kolejne publikacje twierdzące, że mamy do czynienia z epidemią depresji, że jest to choroba cywilizacyjna. W mojej opinii takie postawienie sprawy już przed 40 laty wydaje się dość pośpiesznym ruchem.

Czy coś jeszcze przysłużyło się medykalizacji?
– Znamiona coraz szerszego rozpoznawania u ludzi zaburzeń depresyjnych miało również wprowadzenie w 1988 r. fluoksetyny, czyli leku znanego pod nazwą handlową Prozac. Na rynku pojawiła się książka „Wsłuchując się w Prozac” Petera Kramera, która stała się bestsellerem. Mówiła ona o tym, że żyjemy w erze psychofarmakologii kosmetycznej, bo za pomocą prozacu możemy udoskonalać funkcjonowanie ludzi, którzy wcale nie znajdują się w jednoznacznie patologicznym stanie, ale chcą być w lepszym. Autor porównywał to do medycyny estetycznej, gdzie mamy do czynienia z dobrze funkcjonującą jednostką, która poprawia sobie dobrze działający, ale wyglądający nieidealnie nos. Analogicznie stwierdzono, że dzięki prozacowi możemy funkcjonować jako bardziej produktywni, przebojowi, a w konsekwencji bardziej pożądani na rynku pracy obywatele.

Ta medykalizacja ma zalety, np. mniejszą społeczną stygmatyzację osób borykających się z depresją. Jednak wrzucanie tego głębokiego ludzkiego doświadczenia do jednego worka z grypą czy nowotworem wydaje się zubażające.
– Oczywiście. Stan uważany za część ludzkiej kondycji, który jest bardziej autorefleksyjny i polega na przyglądaniu się swoim negatywnym emocjom, dziś redukowany jest do stanu psychopatologicznego, czyli do depresji. Nie podważam faktu, że są osoby, które znajdują się w sytuacji jednoznacznie wymagającej pomocy, czyli w depresji klinicznej, ani że istnieje coś takiego jak dystymia, czyli przewlekłe obniżenie nastroju o łagodniejszym przebiegu. Bardzo ważne jest zachowanie świadomości cierpienia psychicznego, które może być stanem klinicznym, ale należy jednocześnie pamiętać o całym spektrum stanów mentalnych, które dają możliwość zbliżenia się do siebie samego, głębokich przemyśleń czy doświadczania rzeczy, na które często społecznie nie ma przyzwolenia. Innymi słowy, szukam takiego języka na mówienie o melancholii (termin ten jest mi bliższy niż słowo depresja), w którym znajdzie się miejsce i na jednostkę psychiatryczną, i na to, żeby konfrontować się z ludzkimi trudnościami bez wpadania w pułapkę medykalizacji.

Jak psychoterapeuci czy psychiatrzy sobie z tym radzą?
– W każdym przypadku trzeba indywidualnie zmierzyć się z pytaniem, co jest w tym momencie bardziej niebezpieczne. Z jednej strony, mamy nadmierne leczenie stanu, który może doprowadzić do przewartościowania. Bo przeżywane cierpienie może sprawić, że ostatecznie wejdziemy na bardziej satysfakcjonujący dla nas poziom życia, odkryjemy, co jest dla nas naprawdę ważne. Z drugiej, pojawia się pytanie, czy bardziej niebezpieczne jest nadmierne leczenie normalnego stanu, czy niedoszacowanie ryzyka depresji klinicznej, co może się skończyć tym, że dana osoba popełni samobójstwo. Myślę, że obawa przed niedoszacowaniem jest zwykle dużo silniejsza.

Czy można potraktować depresję jako zamrożenie, które jest odpowiedzią adaptacyjną na kulturę stale wymagającą od nas młodości, szczęścia, przebojowości, ambicji, sukcesu i przekraczania własnych granic?
– Ostatnio ukazuje się coraz więcej publikacji na ten temat. Ważną książką mówiącą o tym problemie jest „Społeczeństwo zmęczenia” koreańskiego filozofa Byung-Chul Hana. Autor pisze w niej o depresji przyjemności – w jaki sposób coś, co społecznie uznajemy za atrakcyjne, czyli np. samodoskonalenie, powoduje, że jesteśmy dla siebie pewnego rodzaju tyranami. Nieustanne zmuszanie się do tego, żeby więcej przeżywać, więcej osiągać, doprowadza nas do stanu, w którym nie możemy już chcieć więcej.

Takie myślenie o depresji jest nowatorskie?
– Mówi się o tym dłużej, niż nam się wydaje. Takie diagnozy społeczne padały już pod koniec XIX w. Zawsze mnie dziwi, że chociaż temat ten jest coraz bardziej współczesny, wciąż nie może dojść do głosu. Niby wszyscy wiedzą, że mamy do czynienia z „kulturą zapieprzu” – mówimy o tym w coraz bardziej dosadnych słowach – ale to nadal nie jest słyszane. Już przed 15 laty, gdy wnikliwie rozpatrywana była kultura korporacji, podkreślano, że należy zmienić warunki pracy, a nie zmieniać człowieka, który nie nadąża. Jednak w tej dziedzinie tak naprawdę niewiele się zmieniło. Dziś coraz głośniej mówi się o tym, że właściwie dajemy ludziom jakieś sposoby lepszego przystosowania się do systemu, w którym produktywność nabrała wymiaru przekraczającego ludzkie zdolności i jest czymś nie do udźwignięcia. Zauważamy to, ale wciąż nie zmienia się środowiska pracy.

Obecnie pokutuje przekonanie, że możesz robić właściwie wszystko, pod warunkiem że odpowiednio nastroisz swój umysł.
– W XX w. francuski filozof Michel Foucault pisał o metodach dyscyplinowania społeczeństwa przez władzę. Dziś coraz silniej podkreśla się, że ta dyscyplinująca siła nie jest już w kręgach systemowych, tylko została skierowana do wewnątrz. Na przykład w korporacjach to już nie jest kwestia szefa, który nas dyscyplinuje, każe nam więcej i więcej pracować, a jak nam nie wychodzi, to brać

więcej leków i narkotyków. Teraz pojawił się autoterror, w którym chodzi o to, żebyśmy sami od siebie wymagali więcej i mieli poczucie winy, gdy nie robimy tyle, ile czujemy, że powinniśmy. To tzw. motywacja hubrystyczna, pozornie bardziej szlachetna, bo skierowana do siebie, żeby przekraczać własne granice.

Dlaczego poddajemy się temu autoterrorowi?
– Kiedyś porównywaliśmy się z dużo mniejszą grupą osób, czyli z tymi, z którymi mieliśmy bezpośrednio do czynienia. Dziś za sprawą internetu, mediów społecznościowych możemy się porównywać właściwie z wszystkimi.Mówimy o przebojowości, produktywności, samorealizacji, o tym, żeby być coraz lepszymi, ale zauważmy też, że narzucamy sobie bardzo dużą powinność bycia szczęśliwymi. Rodzice mówią: „Chcę tylko, żeby moje dziecko było szczęśliwe”. Ale to z pozoru bardzo minimalistyczne oczekiwanie, które brzmi superprzyjemnie, to jest jednak strasznie dużo. Pragnienie bycia szczęśliwym w obecnych okolicznościach: wojny w Ukrainie czy trwającej jeszcze pandemii, to strasznie dużo. Ten przymus bycia szczęśliwym jest kolejną pułapką, z której bardzo trudno nam się wyzwolić.

Obecnie depresja często jest diagnozowana u ludzi młodych. Może, zamiast faszerować ich lekami, należałoby na nią spojrzeć jak na zjawisko, u którego podstaw leży typowe dla nastolatków poszukiwanie odrębności od wspólnoty?
– W żaden sposób nie chciałabym bagatelizować problemu depresji u nastolatków. Statystyki samobójstw dzieci i młodzieży są przerażające, a w Polsce mamy największy kryzys psychiatrii właśnie na tym polu. Jednak gdy tylko jako matka dwójki dzieci uspokoję swoje lęki i spróbuję spojrzeć na tę kwestię jako filozofka, pamiętam o tym, że melancholia nastolatków traktowana jest jako część pewnego wizerunku młodzieńca. Zwłaszcza w różnych subkulturach, takich jak emo czy goth, albo w środowiskach artystycznych, to wciąż uchodzi za coś atrakcyjnego społecznie. I dobrze. Moim zdaniem nie należy tego zgniatać.

Zupełnie naturalne jest, że młody człowiek ma okres, kiedy chodzi przygnębiony, czyta bardzo smutne książki, wchodzi w lęki egzystencjalne, zastanawia się, jaki jest sens życia, jest zaniepokojony tym, co się dzieje na świecie. I ten rodzaj melancholijności zwykle nas zachwyca, tę melancholię chcemy chronić, żeby pozostała częścią ludzkiej egzystencji. Ale jest to rodzaj romantyzacji melancholii czy po prostu idealizacji. Grupa, w której najczęściej stwierdza się zaburzenia depresyjne, czyli mężczyźni powyżej 60. roku życia, niespecjalnie jest romantyzowana. Taką melancholię się medykalizuje, ujmuje w terminach psychiatrycznych. I nie ma się wątpliwości, czy ten stan leczyć.

Czy my, Polacy, jesteśmy z natury melancholikami?
– W autostereotypie Polaka jest postać, która ma dostęp do własnego smutku. Jest też wieczna tęsknota. Polak melancholik, który tęskni nie wiadomo za czym. W XIX w. nazywano ten stan tęsknicą. Niektórzy twierdzą, że chodzi o tęsknotę za Polską sprzed rozbiorów, mówi się również o komunonostalgikach, którzy ciągle twierdzą, że za komuny było lepiej. Słoweński filozof Slavoj Žižek pisał o tym, że melancholik myli brak z utratą. Czyli wszędzie tam, gdzie czegoś nie ma, uczuciowo wydaje mu się, że coś stracił. Ten rodzaj melancholijnego błędu przypisałabym właśnie polskiej zadumie. Że pod to, czego nie ma, podkładamy poczucie, jakbyśmy to kiedyś posiadali i utracili. I to poczucie straty jest przez nas gloryfikowane. W tym wszystkim jest bardzo dużo romantyzowania oraz poczucia wyższości. Przekonania, że my nie będziemy tymi z przyklejonym uśmiechem, jak Amerykanie.

Z drugiej strony mamy kulturę sukcesu i produktywności, którą skopiowaliśmy z Zachodu. To wywołuje pewien zgrzyt.
– W Polsce nawet bardziej niż o produktywność chodzi o kulturę materializmu, czyli o to, żeby dużo posiadać, żeby swój status kształtować na podstawie statusu ekonomicznego. Pojawia się chęć bycia lepszym, ciągłego samorozwoju. Jesteśmy przekonani, że jeżeli naprawdę dużo będziemy nad sobą pracować i się rozwijać, odnajdziemy poczucie szczęścia. Zarazem doświadczamy cierpienia, które z różnych względów – naszej historii czy religii – wpisane jest w polską mentalność. Połączenie tych dwóch zjawisk, z których trudno nam się wyplątać, z pewnością powoduje pewne pomieszanie.

Czy kryzysy, które nas dotykają – pandemia, wojna u sąsiadów, drożyzna  – kierują nas bardziej w stronę melancholii?
– W tym czasie nasze melancholijne zabarwienie jest bardzo silnie naznaczone lękiem przed tym, co może nas spotkać i co możemy stracić. Wciąż jednak mamy motyw Polaka, który doświadcza cierpienia. Można więc powiedzieć, że jesteśmy w swoim żywiole, chociaż to żywioł katastroficzny, żywioł zagłady. Z pewnością pozytywem jest to, że społecznie mamy przyzwolenie na zamartwianie się i swego rodzaju zbiorowy pesymizm. Dzięki temu bliżej nam do kolektywnej melancholii niż do innego zjawiska – zbiorowej histerii, czyli wspólnego okazywania lęku. Tę narodową melancholię może po prostu warto spróbować zaakceptować.

Fot. Lech Zych

Wydanie: 2022, 46/2022

Kategorie: Psychologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy