Mężczyzna wadliwy i z usterkami

Mężczyzna wadliwy i z usterkami

Umiał się sprzedać. Obgadał, zdiagnozował swoją literaturę, picie, kobiety i rodzinę do trzeciego pokolenia. I wyszło na to, że miał co wystawiać na sprzedaż

Jerzy Pilch 1952-2020

Z którejkolwiek strony wziąć tego Pilcha pod światło, sypią się obrazki, anegdotki, powiedzonka. I to od dzieciństwa. Zezowaty mańkut w okularach idealnie nadawał się na wyrzutka w zborze ciasno sformatowanych ewangelików z Wisły. Najchętniej przywiązaliby mu lewą rękę do krzesła, żeby dzieciaka wyciągnąć z tej hańbiącej leworęczności. Na domiar złego ręce zaczynają mu się trząść, co zrazu ustępuje, ale przez całe życie będzie atakować z doskoku. Parkinson albo poalkoholowa trzęsawka (koledzy nazywają to „Marek i Wacek”), albo „drżenie samoistne”. Po sześćdziesiątce nasili się i już nie ustąpi. W Wigilię 2013 r. sztućców do rąk już nie weźmie, a barszczyk wypije przez słomkę. Popiołu z papierosa już nie strzepuje, lecz rozsiewa, o sznurowaniu butów ani mowy. Gazety nie utrzyma przed oczami, żeby przeczytać, rozkłada ją na pulpicie do nut. O to jednak mniejsza, gorzej, że palce coraz rzadziej wystukują właściwe litery na klawiaturze laptopa. Więc operacja. Rażenie prądem obszaru mózgu odpowiedzialnego za chorobę, co przynosi poprawę niewielką i okresową. Tyle że pisarz Pilch wie już, co z tej ułomności wynika. Z parkinsona przecież także da się robić literaturę. „Zawsze byłem mężczyzną wadliwym i z usterkami i – co gorsza – nie pragnąłem poprawy”, powie w wywiadzie. I będzie stukał do końca.

Ni ma, ni ma…

Poskrobmy Pilcha od strony Krakowa. Na polonistyce (1971-1976) najbliżej mu do Bronisława Maja (poezja) i do Mariana Stali (krytyka literacka). Stala miał zresztą Pilcha na stałym podglądzie. Kiedy redaktorzy z „Tygodnika Powszechnego” szukali swojego pracownika, jeden Stala namierzał go natychmiast i precyzyjnie. Na całą epokę przed telefonem komórkowym i GPS. Marianem Stalą lubił Pilch się wyręczać w drobnych sprawach towarzyskich i publicystycznych. Czego piszący te słowa zaznał osobiście.

W połowie lat 90. jadę z Poznania do Krakowa na umówiony wywiad i zastaję pisarza w redakcji „Tygodnika Powszechnego” w stanie daleko posuniętej dekompresji alkoholowej. A przecież wywiad trzeba zrobić, szpalty „Wprost” same się nie wypełnią. Czytam przygotowane pytania, a dyktafon rejestruje niejasne pomruki, długie pauzy, powtarzające się słowa „ni ma, ni ma”, wreszcie ultymatywne zaproszenie na wódkę. Bardzo chętnie, ale potem. „Jechałem do pana 500 km, niechżesz pan co powie!”, wkurzam się nie na żarty. „Ni ma – słyszę w odpowiedzi. – Zresztą Stala to załatwi”. Stala załatwił, dosłał tekst, który pewnie sam napisał, wywiad się ukazał. Nie miałem wówczas pojęcia, że w podobnych scenkach Jerzy Pilch obsadza dziesiątki moich kolegów dziennikarzy, a także rodzinę, przyjaciół, koleżeństwo, redaktorów i rozmaity personel.

Magister Pilch rzuca legitymacją

A przecież zdarzały się incydenty, których nie rozumiał nawet Marian Stala. W roku 1977 magister Jerzy Pilch, asystent na polonistyce na UJ, zapisuje się do partii. Legitymację odbiera tego samego 15 maja 1977 r., kiedy w pogrzebie-manifestacji chowają Staszka Pyjasa. Gdy przez Kraków ciągnie kondukt jak z dramatów Wyspiańskiego, Pilch udaje się na miejsce zbiórki, celem włączenia się do „czynu partyjnego”. „Ja zapisałem się dla wygody, bo mówili, że partyjnych z uniwersytetu nie wyrzucają”, wyjaśniał po latach. Z czasem ten epizod zanikał gdzieś na horyzoncie biografii, choć epilog miał jak z Mrożka. Oto 14 grudnia 1981 r. wysztywniony świeżym stanem wojennym Pilch udaje się (naturalnie z Marianem Stalą) do komitetu, by rzucić legitymacją. Trwa to trochę, ponieważ odnośny towarzysz formalnie nie może przyjąć oddawanej legitymacji – sam jest w trakcie oddawania. Na odczepnego ktoś z personelu wysuwa spod stołu kosz przygotowany specjalnie na legitymacje i Pilch po prostu ciska swoją na i tak już pokaźną stertę.

Baw się żabką do bielizny

Z legitymacją czy bez magister Pilch wchodzi w koleiny życia akademickiego (zaczyna doktorat ze współczesnej literatury łotrzykowskiej u prof. Jana Błońskiego), które go nudzą i uwierają. Nudzą go konferencje naukowe. Marian Stala: „Konferencja miała standardowy przebieg: rano i po południu referaty, a wieczorem picie w podgrupach”. Pilch na konferencjach się wywiązuje, ale głównie podgląda ten akademicki folklor. Na łamach „Studenta” formułuje nawet rodzaj instrukcji na potrzeby młodych wilczków nauki polskiej: „Przez cały okres sesji, a zwłaszcza w czasie posiłków i spotkań towarzyskich, baw się kolorową żabką do wieszania bielizny. Z pewnością ktoś w końcu zwróci uwagę na przedmiot, a wtedy zapytany odpowiedz, że używasz tych żabek do spinania maszynopisów, ponieważ jest to wygodniejsze od spinaczy. Doskonałość i równoczesna ekstrawagancja Twojego warsztatu zbulwersuje wszystkich”.

Pozostaje jeszcze dydaktyka. Tu magister Pilch wdraża własną metodę – na zajęcia z grupą przybywa tylko dwa razy. Na pierwszych formułuje swoje oczekiwania intelektualne oraz warunki zaliczenia przedmiotu, a na ostatnich stawia się, by postawić podpis w indeksie bez żadnych warunków. Zgodnie z przekonaniem, że akademicki Kraków oferuje młodym, chłonnym umysłom tak wiele form dokształtu, że przynudzanie wykładowcy byłoby nieludzkim marnowaniem ich cennego czasu. Ale to, co nieźle brzmi w felietonie czy anegdocie szlifowanej przy kawiarnianym stoliku, fatalnie wypada w dydaktycznych bilansach. I magister Pilch zmuszony będzie pożegnać się z Alma Mater, sprawiwszy ostateczny zawód swojemu promotorowi.

Afrykanka dla laureata

Opukujemy Pilcha od strony męsko-damskiej. Kobiety Jerzego Pilcha to niemożliwy do ogarnięcia katalog epizodów. „Na Jurka babskie szarże czasem przykro było patrzeć. To był rodzaj napalenia poza kontrolą”, powie po latach Piotr Mucharski, kolega Jerzego z „Tygodnika”. A i w mojej pamięci odsłania się ten nieszczęsny wywiad nie wywiad w Krakowie. Pisarz Pilch coś tam bełkocze, a prawa ręka raz po raz zahacza mu o kolano mojej młodszej koleżanki redakcyjnej. Wtedy pomyślałem: „Pijany, to i łapa mu opada”, ale teraz to już nie jestem pewien. Zdarzało się, że koledzy próbowali Jerzemu tę chuć jakoś zorganizować i dosmaczyć. Michał Cichy, który sekretarzował Nagrodzie Nike, kiedy Pilch dostał ją za „Pod Mocnym Aniołem”, zdecydował się zafundować mu seans z Afrykanką z agencji towarzyskiej. Nie udało się, bo reklamujące się na szpaltach ogłoszeniowych „Afrykanki” były Słowiankami, najwyżej „strzaskanymi na maksa na solarce”.

Jako podrywacz i łowca miał wypracowany patent – kusił kolejne panie perspektywą, że to właśnie ona, a nie żadna inna, będzie tą opatrznościową damą, która wyciągnie pisarza z odmętów alkoholizmu. Mawiał, że co jak co, ale tę nadzieję to kobieta zainwestuje najchętniej. A poza wszystkim odczuwał potrzebę, by w jego zasięgu pozostawały kobiety w roli – excusez le mot – pudeł rezonansowych. Ich zachwyty, komplementy, korekty, szlochy, wyrzuty i sceny prostowały mu azymut. Te kobiety „kojarzone z pisarzem” były obfotografowywane przez kolorowe magazyny co sezon. Prezenterki telewizyjne, aktorki serialowe, aktualne miss, reżyserki teatralne, wykładowczynie… I wszystkie one poległy w zmaganiu z paradoksem sformułowanym przez samego pisarza amanta: „Nie bardzo mogę być z kimś, kiedy pracuję, a pracuję codziennie, więc jest pewien problem”. Puenta też była nieunikniona: „No i jestem, kurwa, sam jak palec. Moje doświadczenia to głównie doświadczenia rozstań. Wszystko się rozlatywało”.

Felietonowy darwinizm

Cóż, pisarstwo to orka od rana. Z tym że Pilch lubił ten dreszczyk o świcie, kiedy siadał przed białą kartką albo gdy śledził kursor pulsujący na ekranie komputera. Reaktywacja czy – jak mawiał – „przywrócenie” po wczorajszej alkoholizacji nie trwały zazwyczaj dłużej niż to absolutnie konieczne. Z czasem choroby, które nakładały się na siebie i sprawiały, że jako pisarz i jednostka biologiczna zanikał, stały się dla niego utrapieniem nie do zniesienia. Pisał w 2012 r. w „Tygodniku”: „Teoretycznie w dobrej formie wstaję o szóstej, ale z niejasnych powodów nie wiem, co robię do dziesiątej. (…) O dziesiątej na ogół jest już moment, kiedy jestem w stanie poprawiać tekst. Muszę się jakoś pobratać z nowym czasem”.

Wcześniej bywało bez porównania łatwiej. Pilch wychodził, bywał, rozmawiał, obserwował, karbował sobie w pamięci. A to potem rektyfikowało się w felietony: od „Studenta”, przez „Tygodnik Powszechny”, „NaGłos”, po „Politykę”. Skondensowane, zjadliwe, sarkastyczne. Żądlił na prawo i lewo. O filmie „Kontrakt” Krzysztofa Zanussiego: „Obiegowa opinia głosi, iż film Zanussiego trafia w sytuację. (…) Okazuje się, że obecnie łatwiej trafić w sytuację niż w cokolwiek innego”. O reportażowym zapisie życia we współczesnej Rosji „Wilczy notes” pióra Mariusza Wilka: „Jeśli autor z własnego nazwiska czyni element tytułu swej książki, kiepsko to wróży; samego siebie – znaczy się – mu brakuje, sam sobą jest nienasycony, sam siebie nieustannie chce podziwiać, sam musi być w opowiadaniu nieustannie obecny, na okładce podwójnie i potem na każdej stronie wielokrotnie”. O Andrzeju Horubale, publicyście prawicowym, wówczas pracowniku TVP: „Był młodym, klepiącym biedę dziennikarzem, przez korytarze na Woronicza kroczył ukradkowym i zarazem desperackim krokiem wiecznie gotowego zarówno do walki, jak i do ucieczki ojca wielodzietnej rodziny”.

Lista tych kombatantów poranionych w publicystycznych bataliach z Pilchem felietonistą ma grubość książki telefonicznej. Ale on sam tłumaczył, że takie są po prostu prawa przyrody: „Agresywny felieton zawsze w połowie przekracza granicę, takie są prawa gatunku. Do połowy jest ostro, ale sprawiedliwie. Druga połowa nie może być łagodniejsza. Napięcie musi rosnąć. Dlatego zawsze jest niesprawiedliwa. Agresywny felieton musi się kończyć ciosem”.

Pilch pracujący pilnie od świtu obrastał w felietony, obrastał w prozę. Ale dbał, by do każdego kolejnego tomu przyklejała się jakaś felietonowa anegdota. Powieść „Inne rozkosze” powstawała w Stanach w trakcie trzymiesięcznego stypendium w Iowa City: „(…) tam praktycznie cały czas pisałem albo piłem z przerwami na zwiedzanie fabryki traktorów. Poeci i prozaicy z całego świata zjechali się do fabryki traktorów – każdy dostał miniaturowy traktorek i czapkę z wizerunkiem jelenia. (…) Co jakiś czas przyjeżdżała inspekcja i badała, czy stypendium ma sens. Nie miało sensu oczywiście, ale wytypowano cztery osoby, w tym mnie, do odpytania z tego, co zrobili. Przede mną zademonstrowała się jakaś Japonka – usłyszałem wtedy, że jest w tym międzynarodowym towarzystwie ktoś, kto mówi po angielsku gorzej ode mnie. W grudniu wróciłem do Polski z gotową książką”.

Kłótnia głuchoniemych

I temat koronny, rewers wszystkich jego potyczek z życiem i literaturą – alkohol. Od czasów Stachury (by nie sięgać do Broniewskiego) nie ujawnił się w naszej literaturze nikt tak wybitny, tak wybitnie uzależniony i tak dobitnie rozreklamowany. Po linii literackiej i alkoholowej. Kiedy grono wypiło, otwierał się przed nim inny Kraków, trochę jak ten z wierszy Gałczyńskiego o zaczarowanej dorożce. Siedzą sobie nieźle już podkręceni koledzy, co do których jest domniemanie, że zajmą liczące się stanowiska w kulturze polskiej, dajmy na to w kawiarni Śnieżka. Ulubiony lokal miejscowych głuchoniemych. Na sali zapada cisza, w kuchni pobrzękują filiżanki, głuchoniemi kłócą się i dyskutują. Gesty zamaszyste, dobitne, omal oczu sobie nie wydrapią. A luminarze in spe siedzą nasączeni przy sąsiednim stoliku, chłoną tę pantomimę i zastanawiają się, co z tego widoku przyjdzie przyszłej kulturze polskiej.

Żebyż to jeszcze było popijanie na angielskiego lorda – whisky w szklance na dwa palce, do tego kostka lodu. I wyważona konwersacja. Ale to picie z doskoku, samobójcze, bo na umór. Kilkudniowe ciągi, mozolne wylizywanie się z kaców. Wreszcie próby zawrócenia: mityngi AA (za namową Janusza Gajosa, który tak przejmująco zagra alkoholika w „Żółtym szaliku” do scenariusza Pilcha), detoksy, zamknięte odwykówki, wreszcie Tworki. Pilch zapisywał swoje uniesienia i upadki po gorzkiej żołądkowej, ale one mocno skracały mu perspektywę od strony i literackiej, i czysto biologicznej. Ratunek przyszedł z całkiem niespodziewanego kierunku. Na kilka lat przed śmiercią tłumaczył swojej biografce Katarzynie Kubisiowskiej: „I nie da się wykluczyć, iż PB, przyjrzawszy się sytuacji, rzekł: cudów tu już nie zrobimy, ale jak ześlemy mu parkinsona, to będzie żył dłużej. Z parkinsonem, ale dłużej”.

I zesłał. Nie na długo, ale zesłał.

Fot. Basso Cannarsa/Opale/Leemage/East News

Wydanie: 2020, 24/2020

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy