Miejskie łąki zamiast klepiska

Miejskie łąki zamiast klepiska

Kosić czy nie kosić? Oto jest pytanie

Pamiętacie państwo tę scenę z „Dnia świra”, w której Adaś Miauczyński, nie mogąc znieść hałasu kosiarki, idzie się kłócić z jej operatorem? Współcześni Miauczyńscy odetchną. Miejscy decydenci w sprawach zieleni widzą bezsens regularnego koszenia trawników.

– Obserwujemy taki trend od pewnego czasu – mówi Barbara Jędrzejczyk z warszawskiego stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. – Trudno dokładnie określić, gdzie to się dzieje, ponieważ grunty są zarządzane przez różne podmioty. Część należy do miasta, inne do poszczególnych spółdzielni czy wspólnot mieszkaniowych, samodzielnie decydujących o wyglądzie zieleni. Jeśli chodzi o duże miasta, zmiany widoczne są we Wrocławiu, w Krakowie i częściowo w Warszawie.

Dzielnice z rezerwatem

Barbara Jędrzejczyk wyjaśnia, że pomysł zakładania łąk kwietnych w miastach staje się coraz popularniejszy głównie dzięki wysiłkom Fundacji Łąka. – To właśnie jej aktywiści zaczęli zwracać uwagę na to, że nie wszystkie trawniki muszą wyglądać jak te w angielskich ogrodach czy parkach – mówi. – Łąki kwietne zdecydowanie bardziej cieszą oko niż wysuszony trawnik. Częste koszenie powoduje bowiem, że jeśli przez dłuższy czas nie pada, trawniki łysieją, tworzą się z nich klepiska. W Warszawie już w czerwcu widać takie miejsca, gdzie trawa jest wyschnięta. Teraz zaś standardowo w miastach zaleca się nawet około sześciu-ośmiu koszeń. My chcielibyśmy, by ich liczba była niższa i uzależniona od warunków atmosferycznych. Jeżeli są upały, lepiej w ogóle nie kosić albo tylko podkaszać część terenu, by udostępnić go mieszkańcom chcącym np. posiedzieć na trawie – dodaje.

Łąkowi lobbyści cieszą się więc, że sprawę trawników coraz częściej biorą w swoje ręce mieszkańcy. – Wiele zgłoszeń w tegorocznych budżetach obywatelskich to właśnie projekty dotyczące tworzenia łąk kwietnych – mówi Barbara Jędrzejczyk. – Potrzebne jest to szczególnie tam, gdzie wcześniej nie było łąk i trzeba wspomóc ich wzrost za pomocą specjalnej mieszanki nasion różnych gatunków roślin, które korzystnie na siebie oddziałują – wyjaśnia.

Jako przykład tego rodzaju obywatelskiej inicjatywy wskazuje łąkę przy ruchliwym skrzyżowaniu ul. Modlińskiej z ul. Kowalczyka na warszawskiej Białołęce. – Już kolejny rok z rzędu tworzona jest tam łąka kwietna. Niedawno siali ją sami mieszkańcy. Nie jest to przecież szczególnie trudne. Ten pomysł nadzwyczajnie się przyjął, bo jest bardzo prosty w realizacji – mówi działaczka stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. – Niezwykle ważne jest również to, że dwa lata temu powstał Zarząd Zieleni m. st. Warszawy (ZZW). To znak, że zieleń została uznana za niezwykle ważny temat, otoczona kompleksową opieką, choć na pewno jest jeszcze wiele do zrobienia w sytuacji upałów, suszy i zmian klimatycznych w ogóle – stwierdza.

Efekty prac ZZW są widoczne nie tylko w postaci nowych kwietnych skwerów czy lepiej chronionych drzew, ale również w działaniach służących ochronie trawników przed zbyt częstym koszeniem. W wydanym przez urząd poradniku „Standardy kształtowania zieleni” temu zagadnieniu poświęcono cały rozdział. Znajdziemy tam m.in. zalecenia dotyczące częstotliwości koszenia oraz punkt o trawnikach łąkowych, które są „cennym elementem przyrodniczym wzbogacającym ubogi układ ekologiczny miasta” i powinny być koszone najwyżej raz lub dwa razy w roku.

Barbara Jędrzejczyk: – Ten dokument to na pewno krok naprzód. Dotyczy on jednak tylko zieleni miejskiej, a więc zarządzanej przez miasto. Nie obowiązuje spółdzielni czy wspólnot mieszkaniowych. W tym przypadku miasto może najwyżej rekomendować pewne rozwiązania. Dlatego nasze stowarzyszenie wspólnie z firmą Pszczelarium oprócz publikacji w internecie wydało kodeks dobrych praktyk „Zieleń miejska przyjazna zapylaczom“. To bezpłatna broszura, którą wysyłamy drogą elektroniczną (jest też dostępna na stronie stowarzyszenia Miasto Jest Nasze) do wspólnot i spółdzielni mieszkaniowych, by proponować rozwiązania sprzyjające zapylaczom, zwłaszcza pszczołom i innym dziko żyjącym owadom.

Przedstawiciele fundacji i ruchów miejskich nie chcą poprzestać na łąkach. Warto tworzyć w miastach tzw. mikrorezerwaty czy rezerwaty kieszonkowe, które konserwowane będą na zasadach odpowiadającym ścisłym rezerwatom albo biernym sposobom ochrony przyrody.

– Idealnym miejscem dla takiego kieszonkowego rezerwatu jest część skweru nieopodal muzeum POLIN – mówi Barbara Jędrzejczyk. – Jest tam teraz wielka polana. Zagajnik byłby cudownym miejscem dla okolicznych mieszkańców oraz dzieci, by mogły również w mieście zobaczyć coś dzikiego, przypominającego przyrodę, którą można dziś spotkać tylko z dala od miejskich ulic. Miejskie mikrorezerwaty mogłyby też pełnić funkcje edukacyjne ze względu na bioróżnorodność. Miałyby przecież zupełnie inne walory niż wysuszona krótka trawa.

Skoszone dwa miliardy

Zwolennicy kwietnych łąk w miastach twierdzą, że nadgorliwość w koszeniu to efekt wieloletnich nawyków. Nieskoszona trawa kojarzy się nam z zaniedbaniem. Gdy widzimy łąkę pełną chwastów na osiedlu, zaczynamy też często się zastanawiać, jak spółdzielnia lub wspólnota mieszkaniowa czy włodarze miasta wydają pieniądze podatników.

Skoro mowa o pieniądzach – według Barbary Jędrzejczyk poważną przeszkodą w zerwaniu ze szkodliwym dla środowiska nawykiem nadmiernego koszenia są często długoterminowe umowy z firmami świadczącymi tę usługę. Jeśli dokument z góry określa liczbę koszeń w ciągu roku, trudno to potem zmienić. Firma inwestuje przecież w sprzęt i ludzi, a budżet wspólnot czy miast, co ma znaczenie w przypadku gruntów miejskich, planowany jest z wyprzedzeniem. Nie może być więc tak, że z góry płaci się za usługi, które potem nie zostaną wykonane. Groziłoby to zarzutami o niegospodarność.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 28/2019, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2019, 28/2019

Kategorie: Ekologia

Komentarze

  1. belaburyl
    belaburyl 25 lipca, 2019, 18:14

    Jestem przeciwna koszeniu, zwłaszcza tak często, tak nisko i przy pomocy sprzętu, który emituje taki hałas i tyle spalin. Ląki kwietne są OK, ale często te naturalne są jeszcze ładniejsze. Byłam niedawno w Anglii pod Londynem. Tam w eleganckiej restauracji w ogrodzie wszyscy podziwiali pokrzywy i inne „chwasty” rosnące naturalnie. Były naprawdę piękne. Ale u nas wszystko się kosi, pieli, karczuje albo polewa jakimiś substancjami, byle tylko nie rosło. Kiedy doczekamy się prawdziwie ekologicznego podejścia do zieleni?

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy