Nowy szef MON zostawił w resorcie najbardziej nie lubianego urzędnika i zapowiada dalsze zwolnienia kadry. Wojskowi zgrzytają zębami
Czy obecny minister obrony narodowej wyprorokował sobie własną porażkę, pytają na kilka dni przed Świętem Wojska Polskiego oficerowie pracujący w MON? W ten sposób komentowana jest wypowiedź Bronisława Komorowskiego jeszcze z czasów, kiedy był on jedynie parlamentarnym recenzentem działania swoich poprzedników, a według której minister obrony ma tylko jeden “miesiąc miodowy” do swojej dyspozycji. W tymi okresie, lubił powtarzać Komorowski, cywilny szef wojska, jeśli będzie zdecydowany, jest zdolny przełamać “opór kadry”, która zawsze jest przeciw wszelkim zmianom w resorcie. Potem jednak przychodzi nieuchronne uzależnienie od biurokratycznej machiny MON i praktycznie jest po reformach.
Skrupulatnie licząc, należałoby chyba powiedzieć, że “miodowy miesiąc” ministra Komorowskiego, który objął urzędowanie w czerwcu, już minął. Potrząsający wcześniej buńczucznie szabelką nowy szef MON w pierwszych tygodniach swego urzędowania na ulicy Klonowej głównie jednak “przyglądał się” nowej dla niego rzeczywistości. Pierwszą połowę sierpnia spędził na urlopie, jakby reforma MON nie była specjalnie pilnym zadaniem.
W efekcie ministerialna miotła ograniczyła się na razie do wymiany szefa własnego sekretariatu, gdzie gen. Jana Szałaja (dziś szef WSW w Olsztynie) zastąpił płk Janusz Paczkowski z Departamentu Społeczno-Wychowawczego, oraz powołania nowego szefa gabinetu politycznego. W tym drugim wypadku na miejsce powszechnie szanowanego w wojsku płk Zbigniewa Skoczylasa przyszedł cywil Andrzej Czesław Żak, z wykształcenia historyk, podobnie jak i nowy minister.
Pracownicy MON, a także wielu wyższych rangą oficerów, tych, którzy znali realia resortu za czasów Janusza Onyszkiewicza, najbardziej rozczarowani są faktem, że na swoim miejscu pozostał
“zły duch ministerstwa”,
czyli dyrektor generalny, Tadeusz Diem. “Jeśli Komorowski chciałby dać sygnał, że zależy mu, aby coś się tutaj zmieniło, wyrzuciłby w pierwszym rzędzie właśnie Diema”, mówi oficer pracujący w resorcie.
Nazywany także “psujem” były ambasador RP w Kanadzie służy na korytarzach MON jako przykład niekompetencji i bufonady. Oficerowie podśmiewają się, opowiadając, jak to Diem otoczył się w ministerstwie kolegami z Ottawy; Jakubem Pinkowskim, który dostał posadę dyrektora Departamentu Prawnego i Januszem Fotą (kieruje Departamentem Administracyjno-Gospodarczym), jak “załatwił” sobie służbową lancię, choć nawet wiceministrowie jeździli gorszymi samochodami, jak łyka tytułowanie go “panem ministrem”, albo jak wprowadził zarządzenie, że w wypadku narady w wojsku wolno wydać jedynie po l,50 zł (słownie: złoty i pięćdziesiąt groszy) na kawę i herbatę na jednego uczestnika zebrania i to pod warunkiem, że każdy rozliczy wydatek podpisem na imiennej liście.
Wobec Tadeusza Diema oficerowie wysuwają jednak i poważniejsze zarzuty. Według powszechnej opinii, jest on osobą odpowiedzialną np. za faktyczną likwidację wojskowej służby zdrowia. Jego “zasługą” – mówi się nie tylko w ministerstwie – jest, że lekarz w przeciętnym pułku (i na etacie tegoż pułku) nie leczy zawodowych żołnierzy, a już prawie zawsze ich rodzin. Z opracowanego pod kierownictwem Diema regulaminu MON wyśmiewała się cała sejmowa Komisja Obrony. Słynne jest także przetrzymywanie przez Tadeusza Diema wszystkich dokumentów, odkładanie decyzji na potem. Inny kwiatek w rejestrze dokonań dyrektora generalnego MON to sformułowanie w projekcie ustawy kompetencyjnej, że “prezydent MA PRAWO (sic!) uczestniczyć w dorocznej odprawie kadry Wojska Polskiego”.
Bronisław Komorowski, jako parlamentarzysta, znał dobrze opinie panujące w kręgach generałów i pułkowników na temat Diema. Sęk w tym, spekulują pracownicy MON, że obu panów łączy nie tylko fakt, że obaj swoją karierę zawdzięczają AWS (Diem jest na “ty” np. z Jerzym Buzkiem i Marianem Krzaklewskim), ale. też m.in. dążenie, by – jak to określił jeden z oficerów – pozbyć się z wojska całej kadry
“wypromowanej w brązowych butach”
(czyli przed 1990 rokiem), a także niechęć do obecnego Sztabu Generalnego. Jeszcze zanim obecny minister otrzymał nominację, w kilku wywiadach prasowych podkreślał, że – pomimo zmniejszenia w tym roku liczby etatów w SG aż o 23% – Sztab Generalny trzeba będzie dalej “odchudzać”. Z przecieków z ul. Klonowej wynika, że Bronisław Komorowski przymierza się, by program rozwoju armii na lata 2001- 2006 przygotować nie w Sztabie Generalnym, ale w specjalnie powołanym, niezależnym od wojskowych, zespole. “To dowód nieufności wobec nas, a także policzek dla sztabowych planistów”, komentuje takie pomysły dowódca jednego z zarządów SG.
Sekunduje tym planom Tadeusz Diem, który z kolei kilka razy miał mówić, że nie lubi armii, a oficerowie powinni przychodzić do pracy w MON po cywilnemu. “Jeśli ten duet weźmie się za wojsko, może być tak, że oficerowie już pozbawieni (w wyniku tzw. etatyzacji w wojsku – przyp. PS) pracy, jeszcze nie dostaną nowego przydziału, a następni znowu pójdą w odstawkę”, ujawnia obawy kadry jeden z oficerów.
Poczucie zagrożenia dotyczy nie tylko Sztabu Generalnego. Wojskowi żartują, że z hasła stworzenia armii mniejszej, ale za to silniejszej, bo lepiej uzbrojonej, udało się “w nowych czasach” zrealizować tylko pierwszą część tego sloganu. Z 400 tys. żołnierzy przed dziesięcioma laty zostało już niespełna 180 tys. Bronisław Komorowski często prezentuje pogląd, że powinno być ich jeszcze o 30 tys. mniej, co oznacza nową redukcję o kolejne 17 tys. etatów zawodowych. Gdyby wierzyć plotkom z korytarzy ministerstwa, nowy szef MON chciał “redukować” armię już od września tego roku, ale doradcy wyperswadowali mu ten termin – wiadomo, wybory prezydenckie, a Marian Krzaklewski potrzebuje każdego głosu – i nowe cięcia przesunięte zostały na grudzień. Już teraz widać to w drastycznych ograniczeniach – przyznawanych tradycyjnie 15 sierpnia – awansów do stopnia pułkownika, a także w limitach na awanse do stopni podpułkownika i majora.
Przy okazji komentowane są projekty awansów generalskich. Tym razem gwiazdki i lampasy mają trafić głównie do “liniowców”, a nie do oficerów ze sztabów i kwatermistrzostwa, co było powszechnie krytykowane rok temu. Nie znaczy to jednak, że Marian Krzaklewski i minister Komorowski nie pieką przy okazji własnej pieczeni. Stopień generalski 15 sierpnia odbierze np. tym razem (dwukrotnie odrzucony przez poprzedniego szefa MON, unitę, Janusza Onyszkiewicza) płk Tadeusz Rusak, szef Wojskowych Służb Informacyjnych, wyznaczony na to stanowisko z polecenia AWS i uważany za nieskrywanego sympatyka rządzącej dzisiaj w Polsce prawicy.
W samym MON trwa tymczasem powszechne
narzekanie na… tymczasowość.
Wprowadzone do ministerstwa zasady naboru do służby cywilnej, nie uwzględniające “wojskowej” specyfiki resortu, już przyniosły kilka spektakularnych wydarzeń. Jeszcze przed rokiem 2000 przy okazji konkursu na dyrektora Departamentu Prawnego publicznie mówiło się, że wojskowy prawnik praktycznie nie może go wygrać. W kolejnych konkursach mogą startować absolwenci Krajowej Szkoły Administracji Państwowej, (bez przeszkolenia wojskowego), w tym kobiety. Podobno tak jest w NATO, ale w polskich warunkach rewolucję w tej dziedzinie, powtarzają znawcy tematu, lepiej dawkować ostrożnie, bo armia i tak jest obolała po źle prowadzonych reformach. Trwa kryzys w dziedzinie koncepcji, czym ma być MON w nowych warunkach. Już teraz widać np. utratę przez pion polityki obronnej roli lidera w resorcie.
Najwięksi pesymiści mówią wprost: “Z ministrem Komorowskim, czy bez niego i ten rok jest w istocie stracony. Trzeba czekać na wybory i SLD”. Optymiści próbują wierzyć, że do grudnia jeszcze coś jednak uda się zrobić.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy