Relacja profesora Tadeusza Kowalika z tworzenia zespołu doradców strajkujących w Stoczni Gdańskiej
Będzie to z natury rzeczy relacja subiektywna. Spisana w końcu 1981 r. (znalazłem się wówczas w Waszyngtonie). Opiszę pracę grupy ekspertów przy Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym w Gdańsku, w dniach od 24 do 31 sierpnia 1980 r., czyli w czasie negocjacji z Komisją Rządową. Relację poprzedzę jednak wspomnieniem, jak do tego doszło, w jaki sposób zrodził się w tej grupie pomysł pomocy strajkującym w Stoczni Gdańskiej.
Powstanie tzw. Komisji Ekspertów MKS wiąże się z “Apelem sześćdziesięciu czterech”, który sumował zapewne kilka niezależnych pomysłów. Jednym z projektodawców był projekt odezwy programowej, dyskutowany w gronie bezpartyjnej części seminarium, zwanego żartobliwie “czerwoną kanapą”. Było to kilkunastoosobowe seminarium, w którym brało udział kilku dawniej wysoko postawionych osobistości, jak Jerzy Albrecht czy Władysław Matwin. Projektodawcą odezwy był Ryszard Bugaj, który od dawna uważał, że nie ma co czekać na reformatorskie inicjatywy władzy, lecz trzeba przygotować zbiorowy dokument o charakterze programowym. Chodziło mu zwłaszcza o program wyjścia z kryzysu gospodarczego. Do bardziej konkretnych rozmów o tym skłonił nas lubelski strajk kolejarzy, a następnie pierwsze odgłosy strajku gdańskiego. W czasie gdy dyskutowaliśmy o tym w kilkuosobowym gronie (oprócz Bugaja pamiętam Szymona Jakubowicza, Cezarego Józefiaka, A. Hajnicza, Bronisława Geremka), Adam Michnik zasugerował ostatniemu z wymienionych, by intelektualiści jakoś pomogli strajkującym robotnikom, poparli ich żądania.
Już całkiem konkretnie rozmawialiśmy o apelu we trzech – J. Jedlicki i B. Geremek – podczas spaceru w okolicach mego mieszkania, w sobotę, 16 sierpnia, a w poniedziałek, 18 sierpnia dyskutowaliśmy już w mieszkaniu Geremka pierwszą wersję Apelu. Był to tekst napisany przez Jedlickiego. Wieczorem poszedłem z propozycją podpisu do Tadeusza Mazowieckiego. Ten chociaż mocno przeziębiony i miał gości, zgłosił dość istotne uwagi i obiecał wnieść poprawki do następnego rana. We wtorek i środę zbieraliśmy podpisy.
Krąg sygnatariuszy
przedyskutowaliśmy (w lokalu mojej Pracowni w Instytucie). Z uczestników zapamiętałem: Stefana Amsterdamskiego, S. Jakubowicza, A. Hajnicza, Waldemara Kuczyńskiego, Andrzeja Celińskiego i Geremka, który chyba prowadził zebranie. Głównie dyskutowany problem to kwestia uczestnictwa ludzi z KOR-u. Wszyscy byli zgodni co do tego, żeby nie zwracać się do najbardziej eksponowanych politycznie. Zastrzeżenia dotyczyły w pierwszym rzędzie najbardziej eksponowanych politycznie Michnika i Kuronia. Były natomiast podzielone opinie na temat profesorów J. Kielanowskiego i E. Lipińskiego. Ja uważałem, że w każdym przypadku powinien podpisać A. Celiński, tak silnie związany ze środowiskiem akademickim. Celiński jednak odmówił, podkreślając, że nie może być wyjątkiem. Stanęło ostatecznie na tym, że nie podpisuje nikt z KOR-u. Sprawy uczestnictwa ludzi z ROPCiO i KPN nawet nie dyskutowaliśmy, gdyż w naszym środowisku oceniano ich działalność i poglądy wysoce krytycznie.
Ponieważ później niektórzy z członków KOR-u wyrażali z powodu ich pominięcia żal, spróbuję we własnym imieniu wyjawić nasze motywy. Najwyraźniej podnosiliśmy argument taktyczny. Nazwiskami dysydentów nie chcieliśmy odstraszać ludzi, którzy rzadko przekraczali próg czynów przez władze dozwolonych lub tolerowanych. Nie ukrywam jednak, że przynajmniej u niektórych z nas (u mnie z pewnością) działał argument merytoryczny. Przygotowywaliśmy apel o kompromis, o nawiązanie dialogu między strajkującymi i władzą, o polityczne rozwiązanie z gwałtownością narastającego konfliktu. Uważaliśmy, że w szukaniu dróg wyjścia z kryzysu niezbędne jest współdziałanie społeczeństwa z władzą. Domagając się od rządzących przeprowadzenia niezbędnych reform politycznych, kładliśmy nacisk na potrzebę umiaru i rozwagi ze strony społeczeństwa, które byłoby gotowe liczyć się w swych żądaniach z trudną sytuacją kraju. (…)
Powodzenie w zbieraniu podpisów ocenialiśmy początkowo dość pesymistycznie. Za sukces uznalibyśmy zebranie 25-30 podpisów, ale pamiętam, że wymienialiśmy także jako spodziewaną liczbę 15 sygnatariuszy. Szybko jednak miało się okazać, że Apel doskonale trafił w nastrój opinii publicznej, czego widomym dowodem była nie tylko zaskakująca liczba sygnatariuszy, lecz również późniejsze liczne pretensje osób pominiętych (głównie z braku czasu). Odmowy należały do wyjątków. Zaskoczeniem była odmowa prof. Czesława Bobrowskiego. Odwiedził go w tej sprawie W. Kuczyński, którego Bobrowski lubił, a jego książkę “Po wielkim skoku” ocenił tak wysoko, że ufundował dla autora sporą osobistą nagrodę (10 tysięcy złotych!). Jego odpowiedź była kategoryczna: z obiema stronami się nie zgadza, ani z rządem, ani ze strajkującymi robotnikami. Robimy gruby błąd, udzielając poparcia MZK. Wytrawny polityk gospodarczy bał się po prostu, że cała rzecz skończy się nakręceniem spirali inflacyjnej. A już wyjazd nasz i zaangażowanie się po stronie strajkujących uważał za błąd niewybaczalny. (…)
Podczas przygotowania Apelu nie było rozmów zapowiadających nasze przyszłe współdziałanie ze strajkującymi. Być może pierwszy taki pomysł zrodził się we czwartek rano, w rozmowie z Heleną Łuczywo, w mieszkaniu Kielanowskiego i przy jego współudziale. Osamotniona ze względu
na liczne aresztowania,
zwłaszcza pośród współpracowników “Robotnika”, ukrywała się od kilku dni. Właśnie wróciła ze Stoczni Gdańskiej pełna niepokojów. Mówiła o niebezpieczeństwie katastrofy ze względu na niechęć władzy do kompromisu, z jednej strony, oraz widoczną radykalizację robotników, z drugiej. Od niej wówczas po raz pierwszy usłyszałem o Wałęsie skłonnym do kompromisu i o radykalnym Gwieździe. Helena przekonywała nas, że należy coś robić, by zapobiec katastrofie. Zacząłem głośno rozważać celowość wyjazdu do Gdańska paru spośród najwybitniejszych sygnatariuszy Apelu. Pamiętam, że wymieniłem nazwisko Gieysztora, W. Kieniewicza, W. Bieńkowskiego i T. Mazowieckiego. Może także A. Wajdy. Helenie ta myśl się spodobała. Kielanowski zaś był raczej powściągliwy.
Zapaliłem się do pomysłu i zacząłem natychmiast działać. Byłem akurat umówiony przed moim domem z panią F. Lange. Nie pamiętam, o co chodziło. Chyba o jakąś zbiórkę pieniędzy. Poprosiłem, by mnie podwiozła do Bronka Geremka, który miałby rozmawiać z Gieysztorem i Kieniewiczem. Na siebie wziąłem rozmowę z Mazowieckim i Bieńkowskim. Możliwe jednak, że po drodze zmieniłem nieco koncepcję grupy, gdyż chyba już za pierwszym razem powiedziałem, że Bronek też powinien jechać. U Geremka zastałem Karola Modzelewskiego. W sposób jednak dla mnie typowy, gdy jestem czymś mocno zaabsorbowany, pomyliłem go z kimś, kto miał nie najlepszą opinię w środowisku. Nie chcąc omawiać pomysłu z Bronkiem w czyjejkolwiek obecności, poprosiłem Bronka do innego pokoju. Wzbudziło to, zdaje się, w Modzelewskim daleko idące podejrzenia o moje czy nasze konszachty z ludźmi establishmentu.
Geremek natychmiast zaakceptował projekt i propozycję rozmowy z Gieysztorem i Kieniewiczem. Mazowieckiego nie zastałem w “Więzi”, ale gdy stamtąd wychodziłem, spotkałem go na dole, przy wejściu. Tadeusz po chwili wahania zgodził się na proponowaną mu misję, miał jednak zastrzeżenia do składu grupy. Podkreślał, że powinien to być zespół ludzi dobrze się rozumiejących i zdolnych do współpracy. (“Jeśli mam kierować zespołem, to powinien być w miarę jednolity”). Wyraził wątpliwość, czy Bieńkowski nadaje się do tego ze względu na zdecydowane poglądy i kategoryczny sposób dyskutowania. Być może Mazowiecki pierwszy widział perspektywę dłuższego współdziałania ze strajkującymi. Do tej chwili wyobrażałem sobie ową misję raczej jako akt mniej lub więcej jednorazowy – doprowadzenie do dialogu, nie uczestniczenie w nim. Z moich poprzednich propozycji pozostawił tylko Geremka. Zapytał także, dlaczego ja miałbym nie jechać i sprzeciwił się memu przekonaniu, że powinny to być nazwiska najbardziej znaczące.
Zmieniła się więc koncepcja grupy na tyle, że zrezygnowałem z wizyty u Bieńkowskiego i powróciłem do Geremka, by zapobiec jego rozmowie, z wymienionymi wyżej wybitnymi historykami. Gdy wszedłem do mieszkania, Bronek już przy drzwiach powiedział, że jest w przymusowym towarzystwie “tych panów”.
W mieszkaniu było – obok Karola Modzelewskiego czynnego jako świadek – trzech cywilów ze służby bezpieczeństwa, zajętych segregowaniem papierów. A więc rewizja w takim momencie! Prawdopodobnie była to tymczasem jedyna reakcja władz na nasz Apel. (…)
W piątek, 22 sierpnia około pierwszej w południe wyjeżdżają Mazowiecki i Geremek1 jego samochodem. Do Gdańska dotarli pod wieczór. Z opowiadań obu wiadomo, że przyjęto ich tam nadzwyczaj serdecznie. Nie tylko podziękowano za poparcie udzielone w Apelu, lecz z miejsca zaproponowano utworzenie grupy ekspertów MKS.
W sobotę wczesnym popołudniem zadzwonił do mnie Geremek z telefonu dyrekcji Stoczni Gdańskiej, by zawiadomić, że MKS powierzył im zadanie utworzenia komisji ekspertów. Prosi, by przekonać autorów: “Po wielkim skoku”, “Rodowodów niepokornych” oraz “Przed Trzecim Przyspieszeniem”, czyli, kolejno – Waldemara Kuczyńskiego, Bohdana Cywińskiego i Andrzeja Wielowieyskiego. Także Jadwigę Staniszkis oraz “jakiegoś dobrego prawnika”. Zaakceptował propozycje Leszka Kubickiego z Instytutu Państwa i Prawa PAN. Dodał, że
mamy lecieć samolotem:
na moje nazwisko ma być zarezerwowanych sześć miejsc, w niedzielę o siódmej rano. Powiedział także coś o gwarancjach bezpieczeństwa, rozumiałem, że to obietnica wojewody Kołodziejskiego. Stworzyło to wrażenie, że jesteśmy chciani przez obie strony, co zrodziło nieporozumienia.
Bronek rozpoczął rozmowę od uwagi, że tam, w Stoczni Gdańskiej, atmosfera zupełnie inna, w świetle której nasze warszawskie wątpliwości okazały się śmieszne. (…)
Rano na Okęciu niespodzianka za niespodzianką. Wierząc, że mamy zarezerwowane miejsca w samolocie, szukam potwierdzenia najpierw w kasie, a potem u kierownika. Nic o tym nie wiedzą. Na szczęście, możemy normalnie kupić bilety, gdyż jeszcze były wolne miejsca. Dopiero w Gdańsku dowiemy się, że wojewoda obiecał coś podobnego, ale potem zapomniał. Już przy wejściu do hali zauważyliśmy znaczną i szybko rosnącą liczbę funkcjonariuszy bezpieczeństwa nie spuszczających nas z oczu. Było ich, jak obliczaliśmy, około dwudziestu pięciu. Gdy zaś zaczęliśmy wychodzić przez przejście kontrolne z zasłonami na rewizję, z każdym z nas postępowano podobnie. Sprawdzenie biletu i dowodu osobistego, zaproszenie do kabiny, gdzie sprawdzano zawartość bagażu. Po chwili pojawia się wysoki funkcjonariusz MSW i, przepraszając, informuje, iż władze zmuszone są przerwać naszą podróż. Po wyjściu z kabiny każdy zostawał oddany strażnikowi, który odprowadzał nas do milicyjnej poczekalni.
Niektórzy z. nas, a może wszyscy z osobna – nie pytałem o to kolegów – myśleli początkowo, że tylko oni zostali wyłączeni z grupy jadących. Gdy szedłem ze strażnikiem, zobaczyłem przez szybę Kerstena i Wielowieyską i krzyknąłem do nich, że jestem zatrzymany. Na co strażnik: “Dlaczego pan się tak denerwuje?”. W pokoju milicyjnym pozostawiono nas pod nadzorem mundurowego sierżanta MO, rubasznego, starszego pana po pięćdziesiątce. Siedzieliśmy tak przez dwie godziny. Znaczną część tego czasu spędziliśmy na wyśmiewaniu się z nas samych. Głównym bohaterem ironii byłem, oczywiście, ja i moja łatwowierność. Zrozumiałe, że Kubicki, urzędujący wicedyrektor Instytutu Prawa, legalista z krwi i kości, czuł się w roli zatrzymanego najgorzej. Zrozumiałe też, że on właśnie moją naiwność oceniał najostrzej, co usprawiedliwiała nasza ponadtrzydziestoletnia znajomość i dawna przyjaźń. Cóż mogłem odpowiedzieć na pytania jego i innych, na jakiej podstawie oczekiwałem rezerwacji miejsc, a nawet gwarancji bezpieczeństwa. Właśnie owe gwarancje bezpieczeństwa wywołały raz po raz wybuchy sarkastycznej wesołości. Pod strażą istotnie czuliśmy się bezpieczni. (…)
Na lotnisku gdańskim już ze słabszą pewnością siebie zapytaliśmy kasjerki, czy przypadkiem nie czeka na nas samochód ze Stoczni. Wiedzieliśmy bowiem, że transport miejscowy strajkuje. Już z rozmowy z kasjerką wyczuwaliśmy odmienny, świąteczny i pogodny nastrój tutejszej ludności. Z pomocą kasjerki dodzwoniliśmy się do MKS, skąd szybko przysłano dwie dyżurujące dla potrzeb strajkujących taksówki.
Jakieś dwieście metrów przed Stocznią czekał na nas na ulicy Geremek, który poradził nam wysiąść i wejść pieszo na teren Stoczni. Nie chciał, by wzięto nas za przedstawicieli władzy i potraktowano podobnie jak poprzedniego dnia wicepremiera Jagielskiego. Chodziło o jego pierwsze wejście, kiedy spotkał go nieufny,
wręcz wrogi tłum.
Walono pięściami po szybach samochodu i wznoszono nieprzyjazne okrzyki.
Za bramą rozpoczęliśmy nowy tryb życia. Tydzień najbardziej intensywnego i najbardziej chyba interesującego dla nas wszystkich życia w nadziei i zagrożeniu. Nadziei na wielką przemianę, decydującej o kierunku działania, rozmowach, treści pracy. W zagrożeniu wyczuwalnym, lecz rzadko poruszanym w rozmowach. Temat ten powracał najczęściej dopiero w chwilach relaksu – podczas posiłków lub nocnych spacerów do miejsca noclegowego. Na przykład, gdy któregoś wieczoru szliśmy spać do zakonu paulinów, pociąg towarowy oddawał głosy przypominające czołgi. Zapytałem Bronka: “Jak myślisz – piętnaście (lat)?”. Bronek był bardziej pesymistyczny – jak klasyczny łacinnik powiedział “capita” (czyli “w czapę”). To był zresztą fatalny wieczór. Naprzeciwko mnie siedział wojewoda gdański, prof. Jerzy Kołodziejski. Gdy jakiś urzędnik podszedł do niego i coś cicho powiedział, Kołodziejski zbladł i natychmiast sięgnął do kieszeni po lekarstwo (chyba nitroglicerynę, bo sercowy).
1 Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek wyjechali do Gdańska 20 sierpnia 1980 r. (przyp. red.).
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy