Moda na dystans

Moda na dystans

Ulegamy modom, podążamy za trendami – nie tylko w kwestii konfekcji damskiej i męskiej, butów czy wzornictwa. Ulegamy modom architektonicznym, modom żywnościowym, modzie na starchitektów i na muffiny, na no logo i no gluten, na dietę białkową. Meble kupujemy w Ikei, nasze osiedla, na których parkują czarne hondy, są pełne labradorów. Oczywiście wszyscy brzydzimy się modą, bo ponad wszystko chcemy być jak Nicolas Cage w filmie „Dzikość serca” – indywidualni, bo jak Jack Kerouac w książce „W drodze” – pragniemy być wolni i niepodlegli.
Moda źle się kojarzy – z konformizmem, konsumpcją, komercją. A przecież mody bywają także intelektualne i we współczesnej humanistyce znajdziemy kilka trendów: kolekcja idei sezon jesień/zima 2013. W obrębie literatury jest to nadal ironia, i to już na poziomie zdania – widzimy ją w charakterystycznych inwersjach, hiperbolach, coverach zdań, które znamy z reklam. Ale dystans dosięga także bohaterów i całych narracji, tak że trudno nam uwierzyć w ich małe dramaty, w ich teatrzyk cieni. Czujemy, że pisarz puszcza do nas oko, i nie jesteśmy pewni, czy to nadal gra, czy może raczej forma asekuracji: „Co, nie podoba się wam? Myśleliście, że ja tak na serio? Daliście się nabrać, ha, ha!”. I gdzieś nam się gubi nasze przeżywanie, zostajemy na powierzchni tych zdań, gotowi na każdy zwrot akcji, wybuch śmiechu, zmianę konwencji. Jasne, dystans to także narzędzie obrony przed grafomanią (podstawowe), w porządku. Ale staje się mechanizmem powtarzalnym, natrętnym, którego mamy już dość. To moda? Krajobraz po postmodernizmie czy naturalna obrona przed światem?
Czy te humorystyczno-ironiczne ścieżki biegną wyłącznie przez pole literatury? Po Marcelu Duchampie i jego słynnym pisuarze – ready made podpisanym „Fontanna” – nic nie było już takie samo. Żarty, happeningi, sztuka konceptualna, niektóre odmiany performance’u pozwoliły nam bliżej podejść do sztuki, wejść do świątyni i wyjąć wałówkę, bez wrażenia, że jacyś tajemniczy kapłani uznają nas za profanów. Wszystko jest dla ludzi! Ale to odciążenie, to spuszczenie powietrza i zejście z patosu było i sztukom wizualnym, i literaturze od dawna potrzebne. Oglądając kilka lat temu interaktywne, kolorowe prace japońskich artystów na biennale sztuki multimedialnej WRO, pomyślałam, że odbiorcami tej sztuki są dzieci. Takie właśnie są przyzwyczajenia myślowe Europejki. Bo było kolorowo i zabawnie, bo można było po tych hologramach, wyświetlonych pracach biegać, bo artysta zaprosił nas do współpracy.
Już na początku lat 90. powiew nowych paradygmatów i odmienionych stosunków nadawca-odbiorca wkradł się także do polskiej poezji. Piotr Sommer i Bohdan Zadura przetłumaczyli wiersze Amerykanów, m.in. Franka O’Hary i Johna Ashbery’ego. Pojawiły się zbawienne kolokwializmy, zoom przesunął się z wielkiej panoramy na prywatne podwórko, inaczej rozłożono akcenty. Nie było już słów i tematów niepoetyckich. Można było napisać o kłopotach z oddawaniem moczu i problemach z doborem bielizny. O bólu brzucha i porannym lęku. O zgubionych kluczach i o tym, że spalił się twardy dysk. Wiersz stał się bardziej kameralny i intymny. I co zaskakujące – okazało się, że nie traci przez to na uniwersalności. Cóż, wszyscy miewamy czasem gorsze dni, ból brzucha i poranny lęk. Doświadczenie indywidualne doskonale przekłada się na masowy rynek doświadczeń. Poeci zaczęli unikać słów, które myślimy wielką literą, jak Miłość, Bóg, Ojczyzna – żeby nie obciążały niepotrzebnie tekstu. Bo tekstowi trudno jest je udźwignąć, a wtedy już łatwo o patos i pretensję. Powszechnie zaczęto też robić sobie jaja: w tzw. wierszach środowiskowych szeroko omawiano całe imprezy, nie szczędząc nazwisk i szczegółów. Polskiej poezji zaczęto wkrótce zarzucać hermetyczność i „jakieś żarciki”. Niesłusznie. Nic nie robi sztuce lepiej niż dystans. Trzeba tylko utrzymać kruchą równowagę, dzięki której nie odkleimy się na dzień dobry od tekstu, obrazu czy instalacji. Bo dobrze jest, jak nas coś dotknie, jak nam wejdzie pod skórę, nie da nam spać jakiś wers, obraz, jakaś fajna muzyczka. Cóż, w naturze sztuki leży rebelia. Kiedy poeci i artyści wpadają w koleiny mód i założeń, tego, co wypada i nie wypada, kiedy zbyt mocno starają się sprostać oczekiwaniom – przychodzi awangarda – naturalna jak wiosna, odświeżająca, szalona – i ona naprawdę robi sobie jaja. Niektórzy utrzymują, że wielkie awangardy były w istocie raczej ruchami społecznymi niż przewrotami estetycznymi, że były jak support, który rozgrzewał publiczność przed gwiazdorskim występem tych naprawdę wielkich, którzy przychodzili po nich. Ale gdzie bylibyśmy bez awangard? Spetryfikowani, unieruchomieni w formach, wydmuszkach, które dawno straciły życie i sens. Sztuka czasem podąża za nami, czasem nas wyprzedza, ale musi być wolna i niepodległa, musi być separatystą w kurteczce z wężowej skórki, mówiącym: „Ta kurtka jest symbolem mojej indywidualności i wiary w wolność jednostki” – jak Nicolas Cage. Tylko tyle.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy