Mój głos bezużyteczny

Mój głos bezużyteczny

Z mojego punktu widzenia pożądane byłoby, żeby w drugiej turze spotkał się Kwaśniewski z Olechowskim

W wyborach prezydenckich odda­łem głos na Piotra Ikonowicza z PPS, wiedząc, oczywiście, że nie ma żadnych w ogóle szans (i wobec tego nie musząc się zastanawiać, czy ten kandydat nadaje się w jakiejkolwiek mierze na prezydenta; prawdę mówiąc, nie nadaje się wcale). Głosowałem więc, całkiem świadomie, bezużytecz­nie, zmarnowałem mój głos. Można też powiedzieć, że zubożyłem polską demokrację o przypadającą mi jedną dwudziestodziewięciomilionową część Woli Ludu.

Hasło “Głosuj użytecznie” jest bar­dzo często głoszone w demokratycznych wyborach w Polsce i gdzie in­dziej. Służy ono, najogólniej,

umacnianiu największych stronnictw i eliminowaniu małych,

wspomagając w tym ordynacje wy­borcze z ich progami i chytrymi spo­sobami liczenia reszt. “Głosuj uży­tecznie” wpisuje się też z reguły na listę chwytów propagandowych wielkich, kosztownych kampanii, które same z siebie przytłaczają przeciętnego wyborcę potęgą i bogactwem: czyż nie jest nonsensem opierać się ich namowom?

“Głosuj użytecznie” można uznać za racjonalną strategię wówczas, gdy w polityce panuje konsensus ideowy, wspólna wizja świata i tego, jaki jest, i tego, jaki być powinien, to zresztą tautologia, bo powinien być taki, jaki jest; natomiast różnice, choćby nawet bardzo wydatne i afiszowane, doty­czą tylko spraw politycznie wtórnych i mniej istotnych. Tak na przykład, we współczesnej Polsce panuje – po­dobno! – konsensus co do demokra­cji i wolnego rynku, czyli kapitali­zmu, jak również, w drugim szeregu, co do NATO i Unii Europejskiej. Wszyscy, którzy się liczą, są “za”: SLD, UP, UW i Andrzej Olechowski, PSL i Samoobrona z Lepperem, choć z oporami, podobnie ROP i KPN. In­nymi słowy, w Polsce jest – podob­no! – tak samo jak w całym rozwinię­tym świecie. Może nawet tak samo jak w całym w ogóle świecie: polity­ka jest miejscem powszechnego konsensusu nawet pomimo przepastnych różnic poziomów. Wszyscy zmierza­ją w tę samą stronę.

W takiej sytuacji rozsądnie jest koncentrować się w aktach wybor­czych na owych wtórnych odmienno­ściach, zwłaszcza że sama ta koncen­tracja przydaje mi uczuciowego cięża­ru. Tak właśnie w Ameryce “twardy” wyborca Demokratów wręcz nienawi­dzi Republikanów i podobnie w drugą stronę. To samo w Anglii konserwaty­ści i laburzyści. W Polsce wyborca AWS szczerze nie znosi Kwaśniew­skiego, a znów po drugiej stronie lu­dzie wprost chorują, patrząc na Krza­klewskiego (ja zresztą też go nie lubię, choć nie mógłbym mu przypisać żad­nej z moich licznych chorób).

Zwolennicy niemarnowania głosów chętnie mówią o wyczyszczonej,

uporządkowanej scenie politycznej,

na której nawet chimeryczne emocje wyborców układają się w obliczalne wzory. Analitycy-politolodzy mają tam łatwy chleb i zawsze rację.

Tak się jednak składa, że polska scena daleka jest jeszcze od uporząd­kowania, a ów konsensus jest w dużej mierze iluzoryczny, przypomina gładką ta­flę lodu, po której przy świetle i muzyce rado­śnie hasają nasi polity­cy, ale która od spodu topnieje i grozi załama­niem. – Kiedy jest nieporządek? – pytał Brecht. I odpowiadał: – Kiedy nic nie leży na miejscu. – A kiedy jest porządek? – Kiedy na miejscu nie leży nic… Cieszmy się więc ra­czej, że nie jesteśmy jeszcze całkiem upo­rządkowani, bo pełny porządek oznacza koniec polityki, i a fortiori wszelkiej demokracji.

Z mojego punktu wi­dzenia, człowieka lewicy nie przypisanego par­tyjnie, pożądany byłby taki wynik wyborów, żeby w drugiej turze spotkał się Kwaśniew­ski z Olechowskim. Wtedy skończyłoby się żałosne ple, ple, które bez reszty niemal wy­pełniało pierwszą turę; jedynym “ostrym” te­matem tej “demokra­tycznej debaty” był Si­wiec w Kaliszu z akom­paniamentem chórku Eminencyj, w teatrzyku pana Walendziaka. W tej ewentualnej drugiej turze Aleksander Kwaśniewski, który sam się nazywa socjalliberałem, spotkałby autentycz­nego liberała i musiał udowodnić, czym się od niego różni. Wtedy może na gładkiej tafli konsensusu liberałów wszelkiej maści ukazałaby się rysa, autentyczne rozgraniczenie, i ja, jako niezależny człowiek le­wicy, mógłbym zagłoso­wać użytecznie. Dodam, że o tym, iż Marian Krzaklewski nie będzie się w ogóle liczył w pre­zydenckim wyścigu, wiadomo było od daw­na, sam pisałem o tym w ś.p. “Kulturze” jesz­cze w kwietniu.

Powyższe wyjaśnia chyba, dlaczego 8 paź­dziernika miałem wolną rękę i dlaczego byłem zdecydowany nie głosować użytecznie. Mo­głem, oczywiście, nie głosować wcale. Ale tak się złożyło, że prze­mówił do mnie auten­tyczny ton wyborczych programów Piotra Iko­nowicza. Powtarzam: nie o to chodziło, czy Ikonowicz ma jakiekol­wiek szanse i czy w ja­kikolwiek sposób nada­je się na

wybrańca narodu.

Na pewno nie chodziło o to, czy nie jest dema­gogiem, bo, oczywiście, jest demagogiem, głosząc takie poglądy, musi być demagogiem. Chodziło mi o to, żeby mój bezużyteczny głos mógł się w tej znikomej dwudziestodziewięciomilionowej części przyczynić do przetrwania niezgody.

Wydanie: 2000, 43/2000

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy