Mój klient „Pershing”

Mój klient „Pershing”

Z jednej strony twardy człowiek, gangster, z drugiej, czuły ojciec, samotnie wychowujący córkę – mówi o Andrzeju K. mecenas Jacek Wasilewski, jego obrońca

Ci dwaj mężczyźni mogli się nigdy nie spotkać. Połączył ich przypadek, związany z profesją każdego z nich. Obrońca, znakomitość w swoim zawodzie, i gangster, też poniekąd “znakomity”. Z jednej strony człowiek wybitny, wykształcony, z drugiej – prostaczek, który miał w życiu dwie namiętności – hazard i córkę.

– Nic pamiętam dokładnie roku, ale było to ponad 20 lat temu. Zgłosiła się do mnie pewna prosta kobieta z prośbą, bym podjął się obrony jej syna. Zrobiła na mnie nie najlepsze wrażenie. Była lekko wstawiona. Mimo to zgodziłem się i po kilku dniach przyszedł do mnie niespełna dwudziestoletni wyrostek. Prosty, nie uczący się, źle wychowany, zaniedbany. Opowiedział mi, o co chodzi. Dziś już dokładnie nie pamiętam, ale to była jakaś drobna sprawa. Bodajże włamanie do samochodu i kradzież radia. Ten młody człowiek wydawał mi się wtedy jeszcze nie całkowicie zdemoralizowany, biedny. Sąd okazał się dla niego łaskawy, orzekł dosyć łagodną karę. Andrzej K., bo to był on, podziękował za moje starania i pożegnaliśmy się. Aż po wielu latach niespodziewanie zadzwonił do mnie mój przyjaciel, mecenas Tadeusz De Virion, i mówi: “Podjąłem się obrony pewnego niebezpiecznego człowieka, a on wyraził życzenie, żebyś włączył się do tej sprawy”. Bytem zdziwiony. Pojechałem do aresztu śledczego i nie poznałem go. Dorosły mężczyzna, w wytwornym garniturze, okularach, w niczym nie przypominał tamtego wyrostka.

To była prosta, banalna sprawa o wymuszenie rozbójnicze i paserstwo. Z tego, co wiem od klienta, wyglądało to mniej więcej tak. Towarzyszył kobiecie, pani z półświatka, która zażądała zwrotu długu od mężczyzny, bodajże właściciela stacji obsługi czy warsztatu samochodowego. On odmówił, ale zauważył, że obok niej stoi dobrze ubrany mężczyzna, a przed bramą mercedes.

Zwrócił się więc do jej towarzysza z pytaniem – po co przyjechał. Andrzej K. poprosił o zwrot długu. Padło kilka niecenzuralnych słów ze strony dłużnika i niedwuznaczna zachęta, aby obydwoje się wynosili. Mój klient nalegał jednak na zwrot należności, uzasadniając ciężką sytuacją materialną kobiety. Zdaję sobie sprawę, że miał w tym swój udział. O ile pamiętam, jedną trzecią.

Nagle padło pytanie: “Kim pan jest?”

„Moje nazwisko nic panu nie powie – stwierdził mój klient – ale nazywają mnie „Pershing”. To poskutkowało. Dłużnik oddał część sumy od razu, a resztę miał zapłacić później. Tymczasem zaraz po tym zdarzeniu złożył do prokuratury doniesienie o wymuszeniu.

Dodatkowo w grę; wchodził zarzut paserstwa. Uważam, że to nie zostało udowodnione. Jak człowiek kupuje samochód nie u dealera, to musi żądać przede wszystkim dokumentów. Wszystkie były. Po transakcji Andrzej K. pojechał zarejestrować samochód i zapłacić podatek. Cała dokumentacja została zweryfikowana przez urzędy. To, że był to samochód kradziony, wyszło na jaw po roku. Powiem szczerze – miałem wątpliwości i do dziś je mam, czy słusznie został uznany za winnego.

Mimo, że sprawa była w gruncie rzeczy drobna, ciągnęła się blisko rok. By­ło w niej kilka śmiesznostek.

Zapytał mnie kiedyś w areszcie, jak ma być ubrany na sprawę. Poniedziałek, że każdy musi się odnosić do sądu z szacunkiem, więc ma być przyzwoicie i elegancko. Opacznie zrozumiał słowo elegancko. Przyszedł w muszce, śnieżnobiałej, niemal błękitnej koszuli i garniturze o smokingowym kroju. Wyglądał śmiesznie, co mu powiedziałem. Potem przychodził już w eleganckim garniturze.

Jeździł mercedesem, miał piękną willę. “Wygrywam, gram hazardowo” – od­powiedział mój klient.

To prawda. Grał we wszystko, co by­ło można, w kasynach i na torach wy­ścigowych. Rzeczywiście, miał dużo szczęścia, najczęściej wygrywał, z re­guły znaczne sumy.

Sędzia w to nie uwierzył i zażądał z kasyna hotelu Marriott odpowie­dniego zaświadczenia. Przy­znam, że byłem przerażony, iż złapią go na kłamstwie. Nie do­ceniłem go. Przyszło zaświad­czenie, że w roku, o którym mo­wą, Andrzej K. wygrał w różne gry hazardowe blisko 2 mln dolarów.

AZYL Z DYWANEM

Mimo – moim zdaniem – nie przekonywających dowodów winy mój klient otrzymał karę czterech lat więzienia. Zwrócił się do naczelnika więzienia z prośbą o dostarczenie do celi dy­wanu i telewizora. Otrzymał ta­ką zgodę. Nie to było jednak dziwne – wspomina mecenas Ja­cek Wasilewski – ale fakt, że je­mu wcale się nie spieszyło na wolność. Więźniowie liczą dni do wyjścia albo do rozprawy apelacyjnej, która może skrócić im wyrok. On nie. Robił wraże­nie, jakby wcale nie był tym za­interesowany. Nie mogłem tego zrozumieć. Z taką postawą spo­tkałem się pierwszy raz w mojej karierze adwokackiej. Spyta­łem: “Dlaczego?”. “Jestem tu bezpieczny” – powiedział. W kontekście późniejszych wyda­rzeń nabrało to zupełnie innego znaczenia.

Pamiętam, kiedy ‘’Pershing” wyszedł z więzienia, zaprosił mnie na przyjęcie do swojego do­mu. Odmówiłem. Nie chciałem, by na­sze stosunki zmieniły charakter. On był oskarżonym, ja jego obrońcą i tak po­winno pozostać. Było mu przykro, ale nie mogłem przekroczyć tej bariery. Myślę, że odczuł, iż uważam go za ko­goś gorszego, ale nie przejmowałem się tym.

Mam różnych klientów: Nie każ­demu z nich bym odmówił. Są spra­wy, w których mam do czynienia z ludźmi godnymi najwyższego sza­cunku. Był moim klientem Bole­sław Piasecki, prezes PAX-u, jest generał Czesław Kiszczak. Oczywi­ście, że w stosunku do nich zacho­wałbym się inaczej i przyjął zapro­szenie. Ale Andrzej K. był człowie­kiem z półświatka, uważałem, że w stosunku do niego absolutnie nie mogę zmniejszyć dystansu, jaki nas dzielił. Dlaczego? Adwokat, który się fratemizuje z kimś ze świata przestępczego, robi ogromny błąd. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kie­dy mój klient klepie mnie po ramie­niu i mówi do mnie per ty, to niedopuszczalne.

‘‘Papuga gangstera”? Wiem, padają takie określenia, ale to głupi pogląd, każdy ma prawo do obrony.

SAMOTNY OJCIEC

Kiedy jeszcze Pershing siedział w więzieniu, toczyła się przeciwko nie­mu inna sprawa przed sądem w Lublinie. Gangsterzy lubelscy, chcąc dodać sobie, jak sądzę, splendoru – powiedzieli, że włączył się on do ich działań. Przeczytałem akta i uzna­łem, że jest prosta i łatwa z punktu widzenia obrońcy. Doszedłem do wniosku, że zostanie uniewinniony i tak się stało.

Wtedy, ku mojemu zdumieniu, po­wiedział, że ma trzecią sprawę. – Jeden bandyta oskarżył mnie o to, że kupiłem nielegalnie papierosy – stwierdził.

Trzeba znać rozmach Andrzeja K. Nie chodziło o jakąś drobną ilość, ale o ładunek 40-tonowego TIR-a. Ogromne pieniądze. Oskarżył go człowiek, który unikał kontaktu z wymiarem sprawie­dliwości i ukrywał się. Poza jego donie­sieniem do prokuratury nie było żadne­go innego dowodu. Dodatkowo jeszcze skarżący nie stawiał się przed sądem i sprawa ciągle spadała z wokandy.

Pa­miętam taką rozmowę niedługo po wyjściu ‘’Pershinga’’ z więzienia. Siedzieliśmy w moim gabinecie…

“Nie wnikam w to, co pan robi, nie jestem spowiednikiem, ale jest pan w niebezpieczeństwie. Niech pan wyjedzie z Warszawy, oderwie się od tego środowiska” – powiedziałem.

Posłuchał mojej rady, wyjechał do Sopotu. Kiedy w związku z ostatnią sprawą widzieliśmy się ponownie, po­wiedział że kupił kawiarnię i zakłada największą w kraju firmę, która bę­dzie się zajmowała płytami kompak­towymi.

Pamiętam, że dał mi wizytówkę, na której pod jego nazwiskiem napisano: wiceprezes zarządu. Chciał pokazać, że już nie jest gangsterem, został kimś lep­szym? Może?

Po jakimś czasie zjawił się ponow­nie. Postanowił wyjechać do Stanów Zjednoczonych i tam wyleczyć zęby. Dlaczego tam? Nie wiem? Ostrzegałem, że nie dostanie paszportu. Minę­ły może dwa miesiące, przyszedł po­nownie. Właśnie wrócił ze Stanów i opowiadał, że poznał Andrzeja Goło­tę. Wiem, prasa pisała, że znali się od lat. Mnie powiedział, że właśnie go poznał. Ta znajomość spowodowała, że zaczął jeździć do Stanów (jak my do Podkowy Leśnej) na każdą walkę Gołoty.

W dniu jego zabójstwa siedziałem w domu, nagle zadzwonił telefon: “Pana klient K. został przed chwilą zastrzelo­ny – usłyszałem. – Żadnych szczegółów”. Brzęk odkładanej słuchawki.

Myślałem, że to głupi żart, ale kiedy po godzinie zaczęli dzwonić dziennika­rze…

Jakie to na mnie wywarło wraże­nie? Cóż, powiem szczerze, przeją­łem się. To prawda, że lubię ciekawe i trudne sprawy, a te, które dotyczyły Andrzeja K., były błahe, proste. Dla­czego więc broniłem „Pershinga”? Bo był to człowiek ciekawy, choć prosty, nie wiem nawet, jaką szkołę skończył. Zawsze był dosyć swobod­ny, opanowany, miał wielu przyja­ciół. Nie interesował się niczym poza grą hazardową, ale…

Może przez sentyment – dodaje po chwili mecenas Wasilewski. – Ciągle pamiętam go jako chudego wyrostka sprzed lat.

Tak, byłem mu życzliwy: Dlaczego? Ujmował mnie jego stosunek do córki. Jego małżeństwo rozpadło się dawno temu. Żona Wyprowadziła się i zrzekła praw rodzicielskich do córki. Proszę sobie wyobrazić mężczyznę, takiego jak Andrzej K., uwzględniając wszyst­ko to, co mu przypisywano, który sam wychowywał dziewczynkę. Noce spę­dzał najczęściej na grze hazardowej, ale o córkę dbał. Poznałem ją jako panien­kę. W tej chwili jest to dojrzała, dobrze wychowana, młoda kobieta.

Kiedy siedział w więzieniu, kupił jej samochód. To był chyba pierwszy przypadek w historii sądownictwa, żeby więzień dokonał takiej trans­akcji. Wspominam o tym dla­tego, że to pokazuje jego sto­sunek do córki. Był nią zauro­czony.

DO TRZECH RAZY…

Na temat tego, co stało się w Zakopanem, nie wiem nic. Nie mam pojęcia dlaczego i kto go zabił. Czy to była zemsta, oba­wa?

Zabójstwo – to był majster­sztyk zbrodni. Zrobili to z pew­nością fachowcy i nie sądzę, że­by kiedykolwiek ich złapano. Nie, nie podjąłbym się ich obro­ny. Wykluczone.

To nie był pierwszy zamach na niego. Najpierw wyleciał w powietrze jego samochód zapar­kowany koło toru wyścigów konnych na Służewcu. Miał szczęście. Zauważył znajomego, wyjął kluczyk z zamka i pod­szedł do niego porozmawiać. Wtedy nastąpiła eksplozja. Dru­gi raz pomógł szczęściu. Wyka­zał zimną krew.

Podjechał pod dom i zatrzy­mał się, by otworzyć bramę. Zauważył, że ze stojącego nieopodal samochodu idą w jego kie­runku dwaj mężczyźni. Jeden po drodze wyjmował broń. Nie uciekał, nie krzyczał, nie zrobił nic ta­kiego. Nadchodzący mężczyzna pod­niósł broń i zaczął strzelać. Pierwszy postrzał dostał w ramię, drugi – w klat­kę piersiową. Kula przeszła tuż obok mięśnia sercowego. Andrzej K. wypadł z samochodu i udał, że nie żyje. Po odjeździe zamachowców doczołgał się do domu. Zachował się w sposób, który mu wtedy uratował życie.

Zimny drań? Być może. Sądzę, że jednak kula dosięgała go w momencie, kiedy ten groźny człowiek, być może gangster, szef mafii, starał się zmienić swoje miejsce w życiu. Z gangstera chciał zostać biznesmenem. Czy był to tylko kamuflaż? Nie wiem – zastanawia się mecenas Wasilewski.

Dzisiaj rozmawiałem z gangste­rem, który mi powiedział: – Panie mecenasie, ja nie jestem Pershing, bo on był naszym mafioso, a ja – je­stem. Cóż…”.

Kilku kolegów, prasa, zarzucili mi, że za ciepło się o nim wyrażam. Nie sądzę, moim zdaniem, był ciekawym człowiekiem. W swoim świecie, świę­cie zła, zrobił coś w rodzaju kariery Kopciuszka. Nie był inteligentny, ale był sprytny. Na swój sposób również uczciwy. Nigdy, przy żadnej sprawie nikogo nie obciążał. Sądzę, że mimo wszystko jest wart ciepłego wspo­mnienia.

 

Wydanie: 02/1999, 1999

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy