Mój wielki brat

Mój wielki brat

Jerry Lewart, brat Bronisława Geremka, nowojorski przedsiębiorca

Mógł zrobić karierę wszędzie na świecie, ale taka opcja nigdy nawet przez myśl mu nie przeszła.
Polska była dla niego wszystkim

– Proszę przyjąć najgłębsze wyrazy współczucia z powodu śmierci Bronisława Geremka, pańskiego ukochanego brata.
– Dziękuję. To cios zwalający z nóg. Nigdy nie przypuszczałem, że Bronek odejdzie z tego świata przede mną. Mam 83 lata i jestem chory. Niedawno dowiedziałem się, że mam raka. Wtedy mnie odwiedził w Nowym Jorku. Wyglądało to jak pożegnanie. Ale to nie miało być tak, że on będzie pierwszy.

– O tym, że Bronisław Geremek miał brata, w Polsce nie ma powszechnej wiedzy.
– Bronek zawsze był dyskretny. Nie mieszał życia prywatnego z działalnością polityczną. Może obawiał się, że źli ludzie będą wykorzystywać np. to, że wielki polski mąż stanu ma w Ameryce żydowskiego brata.

Historia rodu

– Czy mógłby pan coś powiedzieć o waszej rodzinie?
– Nazwisko rodzinne brzmi Lewertow. Rodzice nosili imiona Boruch i Szarca. Mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Mławskiej 3. Ja urodziłem się w 1926 r. Po dziadku, który był magidem*, dostałem imię Israel, ale powszechnie nazywano mnie Izio. Brat, urodzony w 1932 r., miał na imię Benjamin, wołano go Benek. Potem losy potoczyły się tak, że ja zostałem Jerrym Lewartem, a on Bronisławem Geremkiem.
Nasza rodzina była dość zamożna. Utrzymywała się z prowadzonej przez ojca wytwórni futer, które cieszyły się dużym powodzeniem nie tylko w Warszawie, lecz przede wszystkim na Śląsku, gdzie ojciec często jeździł w interesach.
Mimo że cała nasza bliższa i dalsza rodzina była ortodoksyjna, bardzo religijna i pobożna, ojciec był syjonistą. Jego marzeniem było powstanie Izraela. Próbowali nawet tam się osiedlić. Tam przyszedłem na świat. Po paru latach wrócili do Warszawy, gdzie już urodził się Bronek.

– Jak pan wspomina lata przedwojenne?
– Bardzo dobrze. Były szczęśliwe i beztroskie.

– Wojna to zmieniła.
– To chyba jasne. Celem stało się przetrwanie, przeżycie. Najpierw byliśmy w getcie, ale tam warunki pogarszały się dramatycznie. Całe szczęście ojciec miał zgromadzone na czarną godzinę oszczędności, które trzymał w dolarach. Dzięki nim jakoś przeżywaliśmy. W 1942 r. wszyscy trafiliśmy na Umschlagplatz. Ojciec natychmiast postanowił nas stamtąd wyrwać. Przez Niemca, którego znał z Katowic, udało mu się najpierw wykupić Bronka, bo był najmłodszy. Potem nas wszystkich kolejno. To był jednak sygnał, że trzeba się ratować, wychodząc poza getto, bo następnym razem może się nie udać.

– Poszliście na aryjską stronę?
– Tak. Trzeba było jednak się rozdzielić. Pierwszy poszedł Bronek, który przez miesiąc ukrywał się w Warszawie u naszego znajomego Polaka. Okazało się jednak, że Warszawa staje się ekstremalnie niebezpieczna, bo nie tylko Niemcy szaleją z wyłapywaniem Żydów, lecz także staje się to zajęciem wielu szmalcowników. Ojciec postanowił więc umieścić matkę i Bronka w Zawichoście.
Z taką propozycją przyszedł do niego Stefan Geremek, który zawiadywał tam sklepem wielobranżowym. Potrzebował kogoś do prowadzenie tego interesu. Zaproponował, aby robiła to nasza matka. Pojechała tam wkrótce wraz z Bronkiem i już została.

Kierunek Auschwitz

– Co się działo z panem i ojcem?
– Ukrywaliśmy się w Warszawie. Pojedynczo, dla większego bezpieczeństwa. Wtedy, pod koniec 1942 r., dowiedziałem się o Hotelu Polskim, przez który można było wyjechać z Polski.

– Jak?
– W 1942 r. żydowska organizacja ze Szwajcarii wpadła na pomysł, że można wydostawać Żydów z okupowanej Polski, organizując im paszporty południowoamerykańskie. Chodziło o to, że obywatele krajów, z którymi Niemcy nie prowadziły wojny, nawet Żydzi, byli traktowani inaczej. Czasami udawało im się wyjechać za granicę, czasem wymieniano ich na niemieckich jeńców. Organizacji ze Szwajcarii udało się zdobyć paszporty m.in. Boliwii, Ekwadoru, Gwatemali, Hondurasu, Panamy, Pargwaju, Peru, Urugwaju, Wenezueli i paru innych państw, które potem były przerzucane do Warszawy. Wystawiano je na Żydów. Oni zgłaszali się z nimi do Hotelu Polskiego i tam zostawali… internowani. Czekali na cud. Na wyjazd z Polski. Taki paszport i pobyt w Hotelu Polskim to było oczywiście coś lepszego niż kryjówka po aryjskiej stronie. Wielu ukrywających się Żydów płaciło za takie papiery wielkie pieniądze. Ja za tysiąc dolarów kupiłem wtedy papiery ekwadorskie dla ojca. Dla siebie palestyńskie. Uważałem, że tak będzie lepiej, bo tam się urodziłem. Nadzieję budził fakt, że zaczęły przychodzić listy od tych, którzy byli w Hotelu Polskim, Niemcy ich gdzieś wywieźli, ale w końcu wydostali się z okupowanej Europy.

– Pana z ojcem Niemcy też ostatecznie wywieźli.
– Wiosną 1943 r. zabrali nas do obozu Bergen-Belsen w grupie ok. 1,8 tys. innych. Tam zaczęło się sprawdzanie papierów. Po jakichś trzech miesiącach Niemcy szybko doszli, że są lipne. Większość ludzi zaraz zabrali do KL Auschwitz, w tym także mego ojca. Widziałem go wtedy po raz ostatni. Chyba wiedział, że jedzie na śmierć. Z jakichś powodów Niemcy zostawili tych z papierami palestyńskimi i z jakichś dwóch państw latynoskich. Ostatecznie nas także zabrali do Auschwitz późną jesienią 1944 r. Tam dowiedziałem się o śmierci ojca. Mnie jakoś udało się przeżyć. W styczniu 1945 r. zostaliśmy pognani do Terezina. Po drodze oswobodzili nas Amerykanie.

– W obozie poznał pan podobno Elie Wiesela?
– Nie. On był w grupie więźniów z Węgier. Poznałem go po wojnie, we Francji. On zdecydował się tam zostać, ja, pierwszym transportem żydowskich dzieci i młodzieży, na pokładzie statku „Matalua”, popłynąłem do Hajfy.

– Wiedział pan, co się stało z matką i bratem w Polsce?
– Nie miałem bladego pojęcia. Wierzyłem, że może jakimś cudem przetrwali.

– Co pan robił w Izraelu?
– Trafiłem do kibucu niedaleko Tel Awiwu. Tam mieszkałem, pracowałem, uczyłem się języka hebrajskiego. Przeżywałem radość, że Żydzi wreszcie mają swoje państwo. W 1949 r. zostałem powołany do wojska.

List z Warszawy

– Tam odnalazł pan list od matki?
– Tak. Wiosną 1950 r. zawołał mnie do siebie mój dowódca i wręczył list z Warszawy. Myślałem, że oszaleję z radości. I matka, i Bronek przeżyli. Matka wyszła za mąż za Geremka, gdy dowiedziała się, że ojciec został zamordowany.

– Postanowił pan do nich jechać?
– Oczywiście. Jak tylko skończyłem służbę, zaraz złożyłem podanie o polską wizę. Podobno dostałem ją jako jeden z pierwszych obywateli Izraela udający się do rodziny w Polsce. Zresztą omal byłbym jej nie dostał.

– Dlaczego?
– Bronka, kiedy dostawał dowód osobisty, ubecy przepytywali, czy nie ma rodziny za granicą. Powiedział, że nie ma, bo nie wiedział, czy żyję. Kiedy mama mnie odnalazła i wysłała zaproszenie, Bronek zaraz pobiegł, żeby skorygować wcześniejsze oświadczenie. Jakoś uwierzyli, że ich świadomie nie okłamywał. Gdyby nie uwierzyli, wizy nigdy bym nie dostał.

– Jak pan przeżył spotkanie z rodziną?
– To był chyba najpiękniejszy moment w moim życiu. Okazało się, że nie jestem sam jak palec na świecie. Cieszyłem się ogromnie. Rodzina mieszkała wtedy na Pradze. Bronek poszedł na studia. Był pełen entuzjazmu. Przekonany, że Polska jest jego wielką szansą.

– A pan?
– Odwrotnie. Czułem się tu już obco. Poza tym zaraz po przybyciu miałem bardzo przykre przejścia, o których nie chcę wspominać. Po prostu zrozumiałem, że muszę szukać miejsca na ziemi gdzie indziej.

– I?
– Uznałem, że moje miejsce jest w Ameryce. Po trzech miesiącach pożegnałem rodzinę i pojechałem do Niemiec. Tam zgłosiłem się na emigrację do USA. Po pół roku dostałem papiery. Do Nowego Jorku dopłynąłem w ostatnich dniach 1951 r.

– Do ziemi obiecanej?
– Do ciężkiej pracy i walki o swoje miejsce. Najpierw w Ohio pracowałem w piekarni. Potem byłem spawaczem. Po pół roku ruszyłem do Nowego Jorku. Tam znalazłem robotę w budownictwie. Wyspecjalizowałem się w kładzeniu elewacji budowlanych wszelkiego typu. Od piętrowego domu jednorodzinnego po stupiętrowe wieżowce. W 1968 r. założyłem swoją pierwszą i jedyną w życiu firmę, którą prowadzę do dziś.

– Podobno z wielkim sukcesem.
– Nie przeczę, na bardzo trudnym i konkurencyjnym rynku nowojorskim przez wiele lat radziliśmy sobie całkiem dobrze. Dziś firma jest już o wiele mniejsza niż w latach 80. i 90. Po prostu ja też jestem już mocno starszym panem. Do tego chorym na raka.

– Sukcesem jest też pańska rodzina.
– W 1954 r. poślubiłem moją ukochaną żonę Eleonor. Amerykankę od pokoleń, ale żydowskiego pochodzenia. Nasz syn Bradley ma 54 lata. Pomaga mi prowadzić firmę. Córka Lean jest o dwa lata młodsza. Jest dobrą adwokatką. Mam też trójkę wspaniałych wnuków.

Loty do Polski

– Podobno przez cały czas utrzymywał pan kontakty z bratem.
– Oczywiście. Cały czas korespondowałem z mamą i bratem. W 1954 r. Bronek odwiedził nas po raz pierwszy. Był wtedy na stypendium Smithsonian Institute, zbierając materiały do swej książki. Później jeszcze wielokrotnie, w różnych dla siebie rolach. Naukowca, opozycjonisty, wreszcie znanego polityka wolnej Polski. Pozostajemy w bliskim kontakcie z jego rodziną. Synami Marcinem i Maciejem, którzy obaj są znanymi lekarzami. Odwiedzali nas parokrotnie. Żona i moje dzieci też latały do Polski.

– A pan?
– Byłem w Polsce tylko trzykrotnie. Ostatnio w 1990 r. Wszystko to były krótkie, parodniowe wizyty.

– Jak pan przeżywał karierę brata?
– Z wielką dumą i radością. Po tym wszystkim, co przeszła nasza rodzina, pasja i poświęcenie Bronka dla Polski były czymś wyjątkowym. Mógł zrobić karierę wszędzie na świecie, ale taka opcja nigdy nawet przez myśl mu nie przeszła. Polska była dla niego wszystkim.

– Rozmawialiście o polityce?
– O tak. Brat chętnie opowiadał o swoich spotkaniach z największymi ludźmi tego świata. Królową Elżbietą, Reaganem, Bushem, Clintonem, Mitterandem, Havlem. Przede wszystkim zaś z Janem Pawłem II. Podziwiał go jak nikogo innego. Myślę, że chyba papież w jakiś sposób uczucia te odwzajemniał. Wiem, że zwracał się do brata z prośbą opinię w wielu sprawach.

– A Wałęsa?
– To jasne. Przecież to Wałęsa poprosił brata o pomoc w tworzeniu „Solidarności” i potem przez wiele lat z nim współpracował. Znali się dobrze. Różnie się między nimi układało. Bronek zawsze jednak zachował wobec niego lojalność.

– Inni politycy?
– Myślę, że było dwóch takich, których Bronek zawsze stawiał przed innymi. Tadeusz Mazowiecki i Zbigniew Brzeziński. Oni byli stale w jego rozmowach obecni jako wspaniali ludzie, świetni politycy i najlepsi przyjaciele.

– Kaczyńscy?
– Oni prowadzili z Bronkiem wojnę. Chcieli go rzucić na kolana. Chcieli, aby znowu składał oświadczenie lustracyjne, choć robił to parę razy. Dobrze wiedzieli, że on jest dumny i tego nie zrobi, a wtedy wyrzucą go z Parlamentu Europejskiego, gdzie był postacią pierwszoplanową. Wtedy wydawało się, że go pokonają, że będzie musiał wyjść z Brukseli. Jednak Europa powiedziała: No way! Nie ma mowy. Wara wam od Parlamentu Europejskiego. Brat wygrał. Wiem jednak, ile zdrowia go to kosztowało.
Powiem jeszcze coś zabawnego. Bronek nigdy nie umiał rozróżniać, który Kaczyński jest który. Nauczył się zupełnie niedawno i radośnie mi to zakomunikował.

Obok Kuronia

– Czy brat chciał pozostać w Parlamencie Europejskim na następną kadencję?
– On chciał. Nie wiedział jednak, jak sprawy się ułożą. Czy go zgłoszą, czy go wybiorą, jaką jeszcze kampanię przeciw niemu rozpętają. Mówił mi: „Najwyżej będę pisał książki. Mam jeszcze do napisania dwie. Potem mogę zabrać swój kapelusz”.

– Podobno nawet panu nie rozmawiało się z bratem łatwo?
– Wie pan, myśmy byli z innych światów. On pracował politycznie, ja… ręcznie. Często mu to mówiłem. Kiedy się spotykaliśmy, zawsze musiało minąć jakieś 20 minut, nim się Bronek przestawił. U niego każde słowo było przemyślane, przeanalizowane, rozważone. Musiał minąć czas, nim się otwierał i był spontaniczny.

– Jak się pan dowiedział o jego śmierci?
– Rano, w niedzielę 13 lipca, zatelefonował z Warszawy bratanek. Zaraz potem rozdzwonił się telefon. Żona pobiegła do internetu. Niebawem powiadomiła o tym telewizja.

– Jedzie pan na pogrzeb?
– Ja jestem dopiero co po wyjściu ze szpitala. Sam pan widzi, że nie wyglądam na siłacza. Do tego nie wiem, jakbym to wszystko zniósł. Bratankowie doktorzy mówią mi, żebym został i nie ryzykował. Jedna śmierć w rodzinie wystarczy. Poza tym, ostrzegają mnie, że media są jak hieny i pewnie urządziłyby na mnie polowanie. Dlatego pewnie zostanę. Żegnać Bronka będą syn z żoną i córka z mężem.

– Wiem, że toczyła się dyskusja, gdzie brat ma być pochowany. W rodzinnym grobowcu z matką czy w Alei Zasłużonych, obok Jacka Kuronia.
– Po ludzku, powinien leżeć koło matki. Wiem jednak, że Bronek należał przede wszystkim do Polski. Więc niech go uhonoruje, jak uważa. Dotyczy to także mszy w katedrze św. Jana w Warszawie. Brat nie był katolikiem, choć w młodości miał okres, kiedy chciał zostać księdzem. Katolikami są jednak jego synowie i ich rodziny. Jeżeli najwyższe władze Kościoła też chcą go tak godnie pożegnać, trzeba to uszanować.

– Gdyby to jednak zależało od pana?
– Mój brat zostałby pochowany przed upływem doby od śmierci, jak nakazuje religia i tradycja, w której się urodził. Ja zaś zmawiałbym kadysz.

*Magid – charyzmatyczny rabin, biegły interpretator Tory, przywódca społeczności żydowskiej, często o przypisywanych zdolnościach wizjonerskich.

 

Wydanie: 2008, 30/2008

Kategorie: Wywiady

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy