Mordownie z dalekiego równika

Mordownie z dalekiego równika

Tu, jeśli ktoś wejdzie komuś w drogę, zwyczajnie się go załatwia. I tyle

Korespondencja z Ekwadoru

Uciekam wzrokiem od jej ciemnych jak węgiel oczu zuchwale połykających mnie w całości. Gapię się na sztangi, poprawiam koszulkę, ale nic nie pomaga, bo nieustannie się we mnie wpatruje. Spoglądam więc na nią, choć wiem, że to nie najlepszy pomysł.
W końcu idę w drugi kąt siłowni, kładę się na ziemi i zaczynam robić brzuszki. Mija parę chwil i znów jest blisko mnie. Błękitne japonki, sprane krótkie spodenki i obcisły top odsłaniający ciemny brzuch. W uszach gigantyczne kolczyki w kształcie kół. Ma w sobie tę dumną wyniosłość, która charakteryzuje Kolumbijki. W rytmie kroków, spojrzeniu, sposobie bycia. Są zupełnie inne od Ekwadorek, a ja po kilku miesiącach przebywania w Ventanas potrafię je odróżnić.
Siłownia, w której ćwiczę, jest zdominowana przez emigrantów z Kolumbii, ale czuję się w niej pewnie, ponieważ poznałem kilkoro z nich podczas rozgrywanych wspólnie meczów piłki nożnej. Dziś jednak jestem o innej porze niż zazwyczaj i nie znam nikogo. Dziewczyna zaś z kimś przyszła, a mnie zawiodła intuicja i za późno spostrzegłem się, że to nie kolega, ale jej facet. Nie robię nic, co mogłoby go sprowokować, ona zaś robi wszystko, by narobić mi problemów. Wbija we mnie wzrok, uśmiecha się kokieteryjnie, poprawia długie loki, kręci mocnymi biodrami, wygina ciało zdecydowanie za blisko mnie. W końcu jej partner to zauważa i rzuca parę mocnych słów w jej stronę. Dziewczyna odpuszcza, ale tylko na moment. Wtedy on wybucha, wrzeszcząc na nią i wyzywając od najgorszych. Mnie zaś wskazuje palcem i mówi cicho, ale dobitnie: – Zabiję cię. Podkreśla to gestem podcinania gardła i zaczyna iść w moją stronę.
Wiem, że obojętnie, co powiem, i tak go nie powstrzymam. Wpadł w szał, a wtedy Latynosi są nieprzewidywalni. Jestem też daleko od drzwi, więc nie zdążę uciec. Mogę tylko czekać i mieć nadzieję. Czekam więc, a ratunek nadchodzi w ostatniej chwili. Do siłowni wpada, jak się zaraz okazuje, nasz wspólny znajomy. Ma dług wdzięczności wobec mnie, więc od razu przystępuje do negocjacji. Mówią tak szybko, że mimo dobrej znajomości hiszpańskiego nie jestem w stanie nic zrozumieć. Docierają do mnie strzępy słów: Polak, dzieci, pomaga, nie rób nic.
Jestem uratowany. Mogę odetchnąć, mimo to José zaleca, żebym już opuścił siłownię. Nie zamierzam dyskutować. Odchodząc, czuję na sobie czyjś wzrok. Nie odwracam się, ale wiem, że to ona wciąż na mnie patrzy…

Boisz się?

W Ventanas jest tylko kilka ulic, po których mogę swobodnie się poruszać. Cała reszta uchodzi za tak niebezpieczną, że od samego początku pobytu w Ekwadorze słyszałem, że nie mogę tam się zapuszczać, bo to dla mnie realna groźba utraty życia. Wytrzymałem ze stosowaniem się do tego zakazu przez pierwsze dwa-trzy miesiące. Później zacząłem wychodzić wieczorami, by grać w kosza i gałę. Nic mi się nie stało, choć mierzono do mnie z broni, próbowano okraść i włamać się do mojej komórki, bo tak należałoby nazywać pomieszczenie, które służyło mi za mieszkanie. Poczułem się na tyle pewnie, że mimo zaklinających mnie na wszystkie świętości zaprzyjaźnionych Ekwadorczyków postanowiłem chodzić na tutejszą siłownię.
Wybrałem tę w pobliżu targowiska, schowaną w jednej z bocznych uliczek, tuż za straganami. Powinienem skorzystać z takiej, która znajduje się przy głównej ulicy, ale natura ryzykanta wygrała z logiką.
Zarządzała nimi staruszka, której płaciło się 0,75 centa za godzinę użytkowania. Mamita z wysokości mniej więcej drugiego piętra spuszczała na sznurku wiadro, do którego wrzucało się wyliczoną kwotę. Jeśli umieszczało się tam za dużo kasy, nigdy nie zwracała reszty.
W zatęchłym pomieszczeniu było zaledwie kilkanaście sfatygowanych sprzętów do ćwiczeń, ale nie spodziewałem się luksusów, więc nie zamierzałem wybrzydzać. Polscy bokserzy dawali radę w równie obskurnych salach, a ja nie dam rady na końcu świata?
Na ścianach wisiały stare plakaty z muskularnymi siłaczami ze Stanów Zjednoczonych, a z głośników na cały regulator puszczana była latynoska muzyka. Nie żaden ostry rap, ale najczęściej zmysłowa bachata. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety przebierali się w jedynej mikroskopijnej toalecie, w której nie działało światło, a bardzo często i spłuczka…
Na salę przychodzili głównie przybysze z Kolumbii, a że w pewnym sensie sam byłem imigrantem, tym bardziej uznałem, że to miejsce dla mnie. Jako że w całym mieście były zaledwie dwie białe osoby, od samego początku wzbudzałem wielkie zainteresowanie. Co chwilę ktoś podchodził, by sprawdzić, ile dźwigam, i podpatrywał, jak sobie radzę z ciężarami. Obserwowali też uważnie każdy mój ruch, więc ani na moment nie mogłem poczuć się swobodnie, ale szybko do tego przywykłem. Szacunek zyskałem zaś tym, że kiedy jeden z Kolumbijczyków zapytał mnie, czy się go boję, odpowiedziałem krótko: „Nie” i niewzruszenie kontynuowałem trening. Dopóki kolumbijska piękność nie narobiła zamieszania, zmuszając mnie, bym przestał uczęszczać do tamtejszej mordowni…
Nie dałem za wygraną z ćwiczeniami. Do niezajętego pokoju w mojej komórce zawlokłem kilka kamieni, które służyły mi za hantle. Od dzieci pożyczyłem skakankę. W końcu zacząłem się boksować z cieniem, co przy ekwadorskiej wilgotności i temperaturze ponad 30 st. powodowało, że po kilku minutach byłem mokry. Po takiej dawce ćwiczeń zimny prysznic był przyjemnością. I nieważne, że innej wody niż zimna nie było. W ciągu półtora roku w ciepłej wodzie kąpałem się zaledwie dwa razy – poza Ventanas…

„Swój biały” do pilnowania

Trwa jedna z tych gorących nocy, kiedy zrobisz wszystko, byle nie spędzić ich w mieszkaniu. Znajduję się w Over Night i wiem, że niewielu z bawiących się tu potrafi poprawnie rozszyfrować nazwę lokalu. Ważne jest jednak to, co dzieje się na parkiecie. Tam kilka par ocierających się o siebie przy wielkim lustrze zaczyna odgrywać orgie rodem z najtańszych pornosów. Nie sposób uciec wzrokiem od tych uciech pełnych stękania, miętolenia i wypinania. Zaczynam wątpić, czy na pewno trafiłem do zwykłego klubu. Szał ciał przerwany zostaje niespodziewanym wjazdem policjantów, którzy dokładnie przeszukują „wybrańców”. Po chwili opuszczają lokal i znowu zaczyna się salsa. Wszyscy bujają się zawsze w parach – tańczący w pojedynkę zostałby tu uznany za dziwaka. Naturalnym widokiem jest więc, że dziewczyny przechodzą z rąk do rąk.
Przerywam zabawę i idę do ubikacji. Niestety, nikt nie pomyślał o zainstalowaniu tu umywalki. Bywalcy klubu wzruszają ramionami. Nie pozostaje nic innego jak wsadzić ręce do kieszeni i udawać, że wszystko jest OK.
Kiedy szaleństwo sięga zenitu, parkiet pełen jest rozgrzanych ciał, a ludzie zatracają się w muzyce, nagle dźwięki cichną i nastaje światłość. Na parkiet ponownie wkraczają policjanci i zaczynają wypraszać gości z lokalu. Równo o drugiej w nocy. Spodziewam się wybuchu złości i protestów, tak naturalnych dla ekspresyjnych Latynosów, lecz wszyscy zaczynają potulnie wychodzić z klubu.
Otóż ze względu na bezpieczeństwo tutejsze kluby zawsze zamyka się o tej godzinie. O trzeciej w nocy kończą kursować treximoto (lokalny środek transportu podobny do rikszy), a wtedy najłatwiej stać się celem złych ludzi, dlatego robi się wszystko, by mieszkańcy zdążyli skorzystać z dojazdu i bezpiecznie trafili do domów. Jak się dowiedziałem, odkąd zaczęliśmy pojawiać się w klubie, barmani i tak musieli wzmóc czujność, a każdy z nich dostał „swojego białego” do pilnowania, by nic nam się nie stało.

Cwaniaki przy karaoke

Jestem w małym barze kilkaset metrów od mojej komórki. Prowadzą go znajomi, więc mogę się czuć względnie spokojnie. Piję zimne, parszywe w smaku piwo, jem empanady i relaksuję się po długim dniu pracy. Nagle drzwi otwierają się na oścież i do lokalu wkracza grupa facetów, których kojarzę z siłowni. Wielcy, wydziarani, głośni i naprawdę groźni. Tacy, których inni omijają szerokim łukiem. Możesz się spodziewać z ich strony wszystkiego. Wszystkiego najgorszego.
Zajmują miejsce przy stoliku, kiwają na barmana. Ten niemal do nich podbiega, niosąc… małe piwo light dla każdego. Po chwili w ręce jednego z nich ląduje mikrofon, a barman włącza na rozsypującym się telewizorze karaoke. Przez bite dwie godziny wyśpiewują tęsknym głosem romantyczne ballady o utraconych kobietach i bijących mocno sercach. Popijając niskoprocentowego browara.
Tym różnią się latynoskie cwaniaki od cwaniaków z Polski. Tam nikt nie musi udawać i robić z siebie groźniejszego, niż jest w rzeczywistości. Nie muszą łypać groźnym spojrzeniem, „wozić się” po okolicy i katować słabszych. Tu jest inaczej. Tu, jeśli ktoś im wejdzie w drogę, zwyczajnie go załatwią. I tyle.

Wydanie: 2016, 41/2016

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Paweł Drąg

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy