Mundial spadających gwiazd

Mundial spadających gwiazd

Francja, Włochy i Anglia na minusie zespołowo, duet Ro-Roo solowo

Finały 19. Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej nabrały tempa do tego stopnia, że ja ten tekst do druku oddaję przed ćwierćfinałami, a Państwo doskonale znają nie tylko ich wyniki, ale także pikantne szczegóły bojów o zakwalifikowanie się do najlepszej czwórki globu.
Jest jednak o czym pisać, gdyż jedną ósmą finału od wspomnianej fazy ćwierćfinałowej oddziela głęboki rów. Najlepsza ósemka turnieju, czyli ćwierćfinaliści, to już najwyższa półka – zespoły, które na pewno nie zawiodły. A że cztery z nich w jednej czwartej musiały odpaść? Taki już urok systemu pucharowego.

Anglia i Portugalia? Same tego chciały!

Jeśli natomiast idzie o 24 zespoły, z których 16 przepadło już w zmaganiach grupowych, a dalszych osiem w jednej ósmej finału, są to na ogół przegrani tego World Cup. Z zastrzeżeniem, że Australia i Nowa Zelandia, choć nie wyszły poza pierwszą rundę, zasługują na wyrazy uznania. Tak samo jak dzielne Chile, Korea Południowa, Meksyk czy Słowacja, które nie dały rady na samym początku fazy pucharowej. Cóż jednak powiedzieć o Francji, Włochach i Serbii, ośmieszonych już na szczeblu grupowym, a także o Anglii i Portugalii, wyrzuconych za turniejową burtę w jednej ósmej?
To w końcu trzy (Anglia, Francja, Włochy) nacje z legendarnej siódemki mistrzów świata oraz dwie (Portugalia, Serbia) od lat pretendujące do miejsca na najwyższym podium. Ktoś zauważy, że przecież w jednej ósmej Anglia trafiła na szalenie silne Niemcy, a Portugalia na mocną Hiszpanię. Dobrze, owszem, ale nie wtedy zaczął się odwrót. Bo kto bronił Anglikom zajęcia pierwszego miejsca w grupie C? Woleli jednak wkurzać swych sympatyków zaledwie zremisowanymi meczami ze Stanami Zjednoczonymi i Algierią. No to trafili na Niemców, a nie na Ghańczyków.
A Portugalczycy? Skoro na zakończenie batalii w grupie G woleli w starciu z Brazylijczykami odegrać bezbramkową farsę, zamiast walczyć o pierwsze miejsce, to ich wybór. Brazylię ten remis 0:0 urządzał, Portugalię delegował w jednej ósmej do meczu z Hiszpanią, a nie z Chile. Nie widziały i nie wiedziały gały, co brały i chciały?! A później płakały…

Piłkarze kompletni

Historia futbolu w polskim i globalnym wymiarze ma wielkich bohaterów. Włodzimierz Lubański rewelacyjnie spisywał się w reprezentacji, ale zarazem był architektem najwyższego europejskiego poziomu Górnika Zabrze. To samo Kazimierz Deyna w sekwencji reprezentacja i Legia Warszawa. Stal Mielec furory na międzynarodowej arenie raczej nie zrobiła, ale jak na drużynę z małego miasteczka osiągnęła na krajowym podwórku niesamowicie dużo. A przecież jej lider i symbol, Grzegorz Lato, potrafił przy okazji zadbać o dwa medale mistrzostw świata dla Polski, dodatkowo rozsławiając ją zdobyciem tytułu króla strzelców tychże mistrzostw!
A kiedy już nasi wybijający się piłkarze mogli do zagranicznych klubów wyjeżdżać w najlepszym sportowo wieku, a nie emerytalnym, Zbigniew Boniek natychmiast dowiódł, że dobremu emigrantowi z Polski niestraszna gra nawet w najlepszych zespołach świata, że można temu podołać. Po wyprowadzeniu Widzewa Łódź z naszego ligowego zaścianka na szersze wody pozbawiony kompleksów Boniek mocno przyczynił się do polskiego medalu mistrzostw świata 1982, a następnie stał się istotnym współtwórcą okresu największej świetności Juventusu Turyn, równoznacznego z mianem najlepszego klubu pierwszej połowy lat 80.
Celowo dałem te właśnie przykłady, bo futbolista kompletny to taki, który błyszczy na froncie zarówno klubowym, jak i reprezentacyjnym. To zrównoważenie mieli też prawie wszyscy najwięksi w dziejach futbolu, jeśli chodzi o skalę światową. Pele – wiadomo, Brazylia, ale i genialny za jego czasów Santos FC. Diego Maradona – najlepsza epoka zespołu Argentyny, a przy tym zdecydowanie najlepsza klubu SSC Napoli. Przed przybyciem „Boskiego” w barwnym mieście u stóp Wezuwiusza nie bardzo wiedzieli, co to mistrzostwo Włoch, a tym bardziej triumf w Pucharze UEFA. Dzięki Maradonie dowiedzieli się!
I dalej: Franz Beckenbauer i Gerd Müller – świetna ekipa RFN i świetna Bayernu Monachium, Johan Cruyff – rewelacyjna Holandia i jeszcze lepszy Ajax Amsterdam, Michel Platini – Francja i Juventus, Marco van Basten – Holandia i Milan. A Ferenc Puskas? Złota jedenastka Węgier i złota epoka Realu Madryt. A Eusebio? Najlepsza w swych dziejach Portugalia i takaż Benfica Lizbona. Z kolei Bobby Charlton to lider najlepszej reprezentacji Anglii i najlepszego teamu w dziejach Manchester United. Wreszcie Zinedine Zidane, czyli Francja jako jedyna mistrzowska drużyna świata i zaraz potem Europy, a dwa lata później autor niezapomnianego woleja dającego Realowi ostatni na razie triumf w Lidze Mistrzów.

Warzycha i… Di Stéfano nie do końca spełnieni

Oni spełnieni na boisku w obu koszulkach – klubowej i reprezentacyjnej. Na drugim biegunie plasuje się kategoria piłkarzy „klubowych”. Sztandarowy przykład na polskiej scenie to rzecz jasna Krzysztof Warzycha. Świetny snajper w Ruchu Chorzów, snajper wszech czasów w Panathinaikosie Ateny, a zupełny brak powodzenia w drużynie narodowej, mimo aż 50 prób. Na najlepszej niestety drodze do pójścia w ślady Warzychy znajduje się obecnie Ireneusz Jeleń, niemal niezawodny, ale tylko w koszulce AJ Auxerre, zespołu z francuskiej elity.
Na obczyźnie natomiast najbardziej bodaj wyrazistym symbolem braku balansu między klubem a reprezentacją niespodziewanie jest Alfredo Di Stéfano. Największa legenda Realu Madryt, dziś jego honorowy prezydent, zanim trafił do Hiszpanii i przyjął jej obywatelstwo, w reprezentacji ojczystej Argentyny grał dobrze, ale… krótko. Okoliczności sprawiły, że znalazł się w Kolumbii, tam jednak z kadrą kontakt miał śladowy. Natomiast pod flagą Hiszpanii zadebiutował, będąc już po trzydziestce. Niemniej jednak zdążył zagrać wiele dobrych meczów i wybić się na najlepszego strzelca La selección, brakowało jednak wymiernych sukcesów. Kiedy Hiszpania jak burza podążała po triumf w Euro 1960,
gen. Franco wycofał ją z ćwierćfinałowych bojów z ZSRR. Później Don Alfredo pojechał wprawdzie do Chile na mundial w 1962 r., ale wskutek kontuzji nie zagrał. Taki fenomen, a nawet jednego dotknięcia piłki w finałach mistrzostw świata i Europy!

Wielki blamaż zamiast wielkiej furory

Tak doszliśmy do najbardziej dziś znanych spośród tych, którym ostatnio nie udaje się sukcesów klubowych łączyć z reprezentacyjnymi. O ile w ogóle do tych pierwszych można jeszcze stosować czas teraźniejszy.
W trakcie Euro 2004 zapowiadali się wspaniale. Piękni 19-letni. Ronaldo wbił dwa gole, w tym Holandii na wagę awansu Portugalii do finału. Rooney też dwa, stając się nawet na jakiś czas najmłodszym strzelcem w historii mistrzostw kontynentu. Ze sobą starli się w ćwierćfinale, Portugalia pokonała Anglię karnymi, a turniej skończyła na ładnym drugim miejscu.
Niebawem, jako dwie wielkie nadzieje światowego futbolu, zostali klubowymi kolegami w Manchester United. Szło nieźle, trzy z rzędu tytuły mistrza Anglii, w roku 2008 duo Ro-Roo świętowało triumf w Lidze Mistrzów. Jednak na reprezentacyjnym szczeblu coś się zaczęło zacinać.
W 2006 r. na mistrzostwa świata młody wciąż Anglik jechał nie w pełni sprawny, po kontuzji przeciążeniowej, i ani razu nie trafił do siatki. Wyżelowany do przesady idol Portugalii celnie strzelił tylko raz, a jego wkład w czwarte miejsce nie był jakiś znaczący. To czwarte miejsce stało się zaś możliwe dzięki zwycięstwu nad… Anglią. Znowu w ćwierćfinale, znowu karnymi. W ich konkursie
Rooney już nie uczestniczył, ponieważ w 62. minucie wyleciał z boiska. A wyleciał, gdyż do sędziego został podkablowany przez swego ponoć druha z United, Ronalda rzecz jasna…
Finały Euro 2008 odbyły się bez Anglii, mający coraz mocniejszą pozycję w drużynie „Wazza” nie potrafił jakoś pociągnąć partnerów w kwalifikacjach. A Portugalia z drugim „artystą”? Ten zagrał trzy mecze, zdobył jedną bramkę, jego drużyna odpadła w ćwierćfinale. Musiał się poddać jakiejś kuracji, zaczęło się bicie piany na temat przejścia z MU do Realu Madryt.
Już wtedy wydawał się przereklamowany. W prestiżowym plebiscycie „France Football” na najlepszych piłkarzy świata rok 2007 zakończył na drugim miejscu, a 2008 – na pierwszym! Zdecydowanie na wyrost, za bardzo decydowały wątki marketingowe i otoczka medialna. W podsumowaniu roku 2009 znowu był drugi na globie, ale już jako zawodnik wymarzonego przez siebie Realu. To jednak śmiech na sali, że suma transferu wyniosła prawie sto milionów euro. O tyle więcej od poprzedniego rekordu, jakby Anita Włodarczyk w rzucie młotem poprawiła nagle swój najlepszy na świecie wynik z 78,30 m na, powiedzmy, 98,58.
I szybko z najdroższego piłkarza globu „Cronaldo” stał się najbardziej przepłaconym. Z Realem sezon 2009-2010 zamknął z gorzkim wspomnieniem szybkiego odpadnięcia z Pucharu Hiszpanii i Ligi Mistrzów, bez powrotu na tron mistrza Hiszpanii.
Rooney we wzmiankowanych plebiscytach plasował się niżej, ale właśnie w roku 2010 miał zrobić ten decydujący wielki skok. Dopóki miał siły, grał w MU dobrze, ale to nie jest typ futbolisty pełnego finezji, umiejętnie gospodarującego siłami, lecz wojownik walczący do utraty tchu. I na parę tygodni przed mundialem posypał się. Piłkarze Manchester United metę klubowego sezonu osiągnęli bez udziału w kluczowej fazie Ligi Mistrzów, bez triumfu w Pucharze Anglii, stracili mistrzostwo Anglii. Zdobycie Pucharu Ligi to o wiele za mało.
Jednak w Portugalii się nie martwiono. Fachowcy i kibice liczyli, że sportowa złość po madryckiej serii blamaży pozytywnie ukierunkuje ich ukochanego Ronalda na boiskach RPA. Nie płakał też selekcjoner angielskiej kadry, Włoch Fabio Capello. Rozumował: kontuzja kontuzją, kuracja kuracją, ale Wayne troszkę odpocznie od piłki, dzięki czemu łatwiej odzyska szalenie niezbędną podczas mistrzostw świata świeżość.
Dwaj panowie R. do Afryki na World Cup 2010 jechali jako europejska przeciwwaga dla Argentyńczyka Lionela Messiego w walce o miano pierwszego bohatera turnieju. Tymczasem obaj odpadli już w jednej ósmej finału, niczym nie olśniewając. Raczej przeciwnie. Portugalczykowi ze świetnie kiedyś zapowiadającego się dryblera zostało manieryczne machanie nogami nad piłką i wywracanie się przy najdelikatniejszym nawet kontakcie z rywalem. Na boisku przypominał obrażoną na wszystkich primadonnę. Strzelił tylko jednego gola, ale w toczącym się do jednej bramki meczu z KRLD, wygranym aż 7:0.
Jeszcze gorzej w RPA wypadł Rooney. Nie tylko nie trafił do siatki, nie tylko nie porwał rodaków do boju, do gry z błyskiem, dynamicznej, ale przede wszystkim nie dawał choćby cienia dobrego przykładu. Był chyba najsłabszy w słabej drużynie Anglii.
Na dodatek u obu dostrzegało się głupie gesty, słyszało dziwne wypowiedzi, jedno i drugie z pogranicza chamstwa tudzież arogancji.
Mieli walczyć z Messim o tytuł lidera 19. mistrzostw świata, tymczasem toczą korespondencyjny pojedynek o miano największego rozczarowania. Wielki blamaż zamiast wielkiej furory.
Nie przeszli bardzo ważnej weryfikacji umiejętności i klasy nie tylko w sensie piłkarskim. Dwie spadające gwiazdy z hukiem rozbiły się w zderzeniu z mundialową rzeczywistością. Mają po 25 lat. Już czy dopiero? A czy potrafią podnieść się po bolesnym upadku?

Wydanie: 2010, 27/2010

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy