Muzyka cerkwi

Muzyka cerkwi

Terespol stał się sercem słowiańskich kolęd. Rzewnych jak Wschód

„Spy Isuse Spy”, „Luli serdeńko luli”, w korytarzach Miejskiego Domu Kultury wibruje przenikliwie zaciąganie. To ostatnie próby. Z kątów, przez szczeliny drzwi dochodzą ojczyste rymy. Za każdym razem inne. Różniące się lokalnym przyciskiem, świętym językiem kantyczek, gwarą domowych zagród, ale swojskie, tutejsze, z Gródka, Kodnia, Łosinki, Supraśla, Horostyty. Zjechało się Podlasie, żeby pokazać, jak u nich, po wiejskich parafiach, gminnych domach kultury, szkolnych zespołach ojcowie i dziady chwalili Boga w kolędach.
Jeszcze dojeżdżają autokary. – Jak dojść do tego śpiewania? – pyta zawstydzona „żeńszczyna” w strojnym czepcu, która pogubiła się w miastowych labiryntach. Odarta z mistycznej otoczki hala, jakby wyrwana z kontekstu, coraz gęściej wypełnia się melodią i kolorami z rubieży. Już się przebierają prawosławne Kostomłoty, przyśpiewują po katolicku Przegaliny Duże. Głosy szykują się do misterium pogranicza.
Już cieniutkie świece zrobiły na scenie pomarańczowy nastrój. Pierwsze nuty rozsadzają wysokie ściany ściszonym mormorando… Międzynarodowy Festiwal Kolęd Wschodniosłowiańskich ruszył w Terespolu po raz dziewiąty. W nowoczesnej współczesności nazwa brzmi jak efemeryda, choć mówi się ostatnio, że cerkiewna muzyka jest w modzie. To nie jest dobre określenie. Jest po prostu potrzebna.

Nuty są wszędzie te same. Jak Bóg

Pan Tadeusz Sójka w zawadiackim kapeluszu i przyciasnym garniturze reprezentuje gminę Drelów. Jakby wyjęty z dawnego, ale żaden z niego muzealny eksponat. – Dźwięczym, czyli żyjem – mówi o swojej harmonijkowej kapeli. Jak się zejdą we czterech, to zagrają wszystko. I „Polesia czar” na gminnych zjazdach, i kankana na weselu, „Barkę” dla papieża i „Tichuju noć” dla władyki Abla. – Ojciec Święty przecież ogłosił ekumenizm – wzrusza ramionami na znak oczywistości Sójka, rozśpiewany równie mocno jak wierzący. Katolik i organista w kościele nie ma rozterek, że po wschodniosłowiańsku kolęduje w Terespolu. – Nuty na całym świecie są jednakowe. Bóg też – wznosi oczy ku niebu. Sam nawet się wzrusza nad „ichnią” kolędą, choć nie wszystko rozumie. Mowy nauczyli się w kapeli na pamięć specjalnie na występ. Żarliwie kilka wieczorów siedzieli nad zeszytami. A ponieważ język podobny, można rozpoznać pojedyncze słowa i dostosować granie do nastroju: a to o nowinie, o Maryi, Wiflijemie. Może się czasem Sójka na akordeonie zatnie, bo trudno razem grać i śpiewać to, do czego nie nawykł, ale przecież mądry wybaczy, a głupi nie zauważy. – Bo tu chodzi nie o konkurs, ale śpiew chrystusowego Kościoła – rozumnie konkluduje.
Już zawodzą Ziemianki, które w wykrochmalonych kryzach na galowo przyjechały pokazać Komarówkę Podlaską. Głos Zofii, szefowej wiejskiego koła gospodyń, leci aż gdzieś z wnętrzności, odbijając się od sklepienia. Głos łamie się czasem z przejęcia, ale bez patosu. Prosto. Od serca. Nuty do tego niepotrzebne. Ziemianki same na tej scenie są jak ikona. Ze świętością stykają się przez ten wysiłek, przez rozszerzone oczy w wysokich tonach, zmarszczone czoła, szeroko uśmiechnięte czerwone usta.
Koniec. Oklaski. Ziemianki niewiele mają do powiedzenia, co w tych wschodnich kolędach jest takiego, że łza się kręci. Nie są lekkie w mowie. Ot, dużo osób z ich rodzonej ziemi najpierw poszło w świat, a teraz wraca do korzeni, to dlaczego one mają nie wracać, oderwać się od gospodarskiej krzątaniny choć na dwa dni prób w tygodniu? No to się skrzyknęły i znalazły starowinkę w Terespolu, żeby katolickie parafianki nauczyła po „ichniemu”. Nawet dwa podlotki w kokardach nie wstydzą się tych „ruskich” zapasek i starodawnego przeciągania w śpiewie. Potrafią odburknąć w klasie, gdy ktoś powie o Ziemiankach kartoflanki. Małe gospodynie mają jeszcze trochę żalu do nauczycielki, że powiedziała o śpiewaniu: to nie są obowiązkowe zajęcia. – A czy to nie obowiązek nie dać kultury zatępić? – pyta Zofia, która tak pięknie umie się różnić od innej wiary i tak pięknie się wzbogacać. Zofia to rozśpiewany ekumenizm. Realnie, w Terespolu, nie w deklaracjach, soborach i konwentach.

Instynkt korzeni

Kościółkowe kożuszki zapachniały w sali naftaliną. Odświętnie przybrane okoliczne wioseczki zjeżdżają się posłuchać koncertu: Kodeń, Sławatycze, Małaszewicze, Wólka Dobrzyńska. Prawosławna pani Wiera z Zabłocia w swojej najładniejszej chustce z frędzlami wita katolickich kuzynów w piątym rzędzie. Wyczytała na tablicy przy gminnym domu kultury, że będą w Terespolu śpiewać kolędy. – Oj, to przyszedł człowiek zobaczyć. Przecież nie wypada w telewizor patrzeć w taki dzień. Pan Mikołaj w twardych rękach ściska futrzaną czapę. Co roku tu zasiada na krzesełku i duma aż go rozpiera, gdy widzi, że za sprawą pana Boga tyle szumu się zrobiło wokół miasteczka. – Przyjemne słuchanie! – pani Jadwiga, miejscowa, przyprowadziła ze sobą wnuczka. – Przyzwyczaja mieszkańców do niezwykłego – wzdycha. Nawet ci jeszcze nie nawykli wstydzą się stanąć w te dni pod budką z piwem. Zakładają odprasowane spodnie i szukają krzesełek w ostatnich rzędach. Popatrzeć na swoje dzieci, wnuki, kuzynów i sąsiadów. Bo wstęp jest wolny. Tu na żadne koncertowe bilety ludzi nie stać.
– Jak u was? – Ech, dola. A wam jak? – pograniczni poklepują się przyjaźnie z zespołami z tamtej strony Bugu: z Łucka, Lwowa, Brześcia, Solina.
Nikt nikogo nie zmuszał. Zrzucili się ludzie, żeby to kolędowanie popchnąć, żeby poszedł w świat rozgłos. Każdy dał, co mógł, by ze świeckiej hali ulepić kąt na miarę świętej muzyki. Wszystko tu społeczne. Sosny, co tak pachną, dał Arkadiusz Krasa, nadleśniczy Nadleśnictwa Chotyłów, a pani Danusia, plastyk z domu kultury, na scenie udrapowała materię, którą kupili sponsorzy. Samouk z Bielska Podlaskiego napisał farbkami ikonę do dekoracji. W czasach, gdy masową ikoną jest MTV, na starodawny cel łatwiej skrzyknąć ludzi niż finanse.
Andrzeja Boubleja też nie trzeba było prosić, żeby wziął na siebie muzyczną opiekę nad kolędowaniem. Artysta i dyrygent 14 lat spędził za granicą. Sława, blaski, sale koncertowe. Ale jak miał nie wrócić? – Tu jest mój dom i tyle do zrobienia – wysoki mężczyzna z muchą nie ma czasu na wzruszające opowieści o patriotyzmie.
– Trzymajcie głosy! Jest was niewiele i trzeba pilnować każdego fałszu! W małej grupce dysonansu nie zatuszujesz – Boublej jest już w drugim końcu sali.
Ryszard Korneluk, dyrektor miejskiego ośrodka kultury, biegając zdyszany po schodach, zaprasza zespoły na poczęstunek po występie, bo babuszki krępują się jeść. Przecież przyjechali z daleka. Jest mróz. Wzruszony Korneluk jeszcze sam się rozwija wraz z tym, co się dzieje na jego oczach, jeszcze nie wie, gdzie wszyscy dojdą razem z tym śpiewaniem. Ale nie wyobraża sobie Podlasia bez Terespola, a Terespola bez kolęd: – Już nawet Ministerstwo Kultury się zainteresowało. Niech pani tylko pomyśli, że zaczynaliśmy w odrapanej szkole, łatając dziury styropianem. Żeby tylko móc zaprosić w przyszłym roku te ubogie chórki zaszyte gdzieś w swoich cerkiewkach po tamtej stronie Bugu, żeby świat o nich usłyszał.
Ojcu Aleksemu Andrejukowi, dawniej proboszczowi terespolskiej parafii, a dziś dziekanowi Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej, sumienie kazało dziewięć lat temu to zacząć: – Człowiek ma zobowiązania względem pamięci. Może nawet się urodził, żeby to nie umarło? Ojciec nie zapomni, jak trzy lata temu wyszły na scenę babuszki z Holeszowa. Powyciągały z szafy najładniejsze zapaski, przykrywające kalosze do kolan. Po sali szedł szloch, jak zanuciły autentykiem. Albo żeński monaster z Horodka na Ukrainie. Każdy jeszcze słyszy ichumenię Michaiłę śpiewającą o matce, która wysyła syna do wojska…
– Nie ma prikazu – zaprzecza Mikołaj Żuk, dyrektor rozwoju rynków wschodnich SGS Polska, który też dał na festiwal parę groszy. Białorusin, co latami jest dziś tam i tu dokładnie po połowie, mówi o sobie „przyklejony Polak”. – Taki odruch rodzi się w człowieku. Cerkiew jest ubożutka. Na tacy przecież nie przyniesie.
Mikołaj to symboliczny melanż: sercem prawosławny, a w papierach katolik. – Człowiek zrobił to dla dzieci. Żeby porządek był w domu. Bo przychodziły święta i jakoś rwało się wszystko. Jeszcze 20 lat temu, gdy tu budowałem dom, katolicki ksiądz nie chciał wyświęcić, bo niby żyję w grzechu. Nie było takiej wyrozumiałości jak dzisiaj. Zresztą my tu wszyscy pomieszani. Niech pani pójdzie na klatkę schodową: Konratiuki, Tarasiuki, Klebaniuki… Daje grosz, kto może.
Już przyjechali studenci Wyższej Szkoły Pedagogicznej z Warszawy. Będą na wideo zapisywać to, co ginie. Posłuży jako materiał dydaktyczny.

Czerwone korale są dla Dzieciątka

Marzenka, bibliotekarka z Lublina, czuje, że nie wyda z siebie żadnego dźwięku. Już serce podeszło jej pod gardło. Zaraz wyskoczy. – Oj siano, siano – wchodzi słodkim sopranem w pierwsze tony. Za nią baryton pana Kazimierza, profesora akademii rolniczej. Aż dudni parkiet. Jakby oglądać wielogłosowy chór z filmów o starej Rusi. Lubelskich nauczycieli w haftowanych kołnierzykach też nikt nie szkolił w głosie. – Ale głos ma duszę, a dusza nie chodzi na kursy – mówią. – Żeby nie była za bardzo ziemska. Fermata wzruszy i żydowskim śpiewaniem, jak ich zaproszą. Trzeba tylko mieć serce. – Zakochany tak umie wyznać miłość, że dziewczyna mu wierzy – pan Kazio tłumaczy fenomen serca. Niedawno spotkał kolegę z dawnych lat. „Zapisz się, Jasiek, do naszego chóru”, zachęcał. „A ile za to dostanę?”. Pan Kazio z zespołu Fermata, co po włosku znaczy przecież przystanek, nie przeciągał rozmowy. Dla niego Terespol to odskocznia. Przecież żeby tu przyjechać, złożyli się w chórze na wynajem autobusu.
Już w siłowni przerobionej na garderobę czekają na swoją kolej kukiełki, sitka obite bibułą i przerobione na gwiazdy, diabełki pociągane za sznurki, wiatraki. Prawosławne dzieci z Horostyty, maleńkiej parafii na trasie Włodawa-Parczew, musiały się nakolędować po swojej okolicy, żeby kupić te złote łańcuchy do anielskich tekturowych skrzydeł. Dziś rodzice przywieźli samochodami cały komplet jasełkowych aktorów. 100 km jechali, żeby w Terespolu zaśpiewać dla władyki Abla kołysankę, żeby władyka zobaczył: są, istnieją, że odkąd dwa miesiące temu przyszedł na parafię młodziutki ksiądz Tomasz Łotysz z matiuszką Agnieszką, dzieci prawosławne mają dokąd iść, coś w wiosce się ruszyło. To nic, że jeszcze w tym roku zaśpiewają na jeden głos. Za rok, na dziesięciolecie festiwalu, władyka zobaczy, jak rozdzielą się na tony, jak zanucą mnogije leta. Ważne, żeby władyka nie zapomniał.
Każdy przyjechał z tym, co ma, na czym umie grać. Nie dla laurów. Ot, potrzeba pokazania władyce tych wielogodzinnych ćwiczeń, żeby nie poszły na marne. Śpiewanie dla śpiewania. Nic wielkiego: diabełki z Brześcia w kosmatych czapach, dziewczynki w wielkich kokardach, które ledwo zmieściły się w autobusie… Tacy niby-profani w czerwonych koralach, amatorzy rzeczy tak nieprzydatnych jak malowana mandolina z Moskwy, odszykowana na glanc przez Eugeniusza Szemietę, który z kapelą Art. Pronar przyjechał zaprezentować narwiańską fabrykę ciągników. Odszykował też wyszperane ze zbutwiałych notesów pastorałki. Aż pod Czarnobylem po zapadłych cerkiewkach spisywał je kiedyś od staruszek. Zdążył. Dziś tam ludzi już nie ma. Może nawet gdyby nie Szemiet, przepadłoby jak kamień w wodę. Bogu dziękować, że jeszcze są tacy zapaleńcy jak on, co po tamtej stronie rzeki wymieniają „wasze za nasze”. Bo nikt nie żałuje, nie trzyma pod kluczem. Żeby tylko nie umarło.
Dziewczynki z gimnazjum w „jedynce” już biegają przejęte, zbierając po hali resztę rozproszonych głosów. Rosną z tym przeglądem. Nie wiedzieć kiedy cieniutkie sopraniki wyszlachetniały pod dyrygenturą Tomasza Jezuita, muzyka z terespolskiej szkoły.
– Jak to? My przecież tutejsi – drapią się ludzie w głowę nad pytaniem, po co w ten siarczysty mróz zjechali się, czym kto mógł, na występy do Terespola.
Koniec śpiewu, ukłony. Chórzystka, sama jak matrioszka z rosyjskich bajek, klęka, całując pozłacaną ikonkę, którą w nagrodę dostają uczestnicy. Dla niej występ przed władyką ma wymiar modlitwy. Żaden koncertowy popis. Ot, kto śpiewa, dwa razy się modli.

Abel, władyka dusz

Już nie wiadomo w tym półmroku, czy arcybiskup Abel z Chrystusem na piersi tak ociera łzę, czy tylko ludziom się wydaje? W oczach ekscelencji siedzącego w pierwszym rzędzie przeglądają się wszyscy. Zerkają stremowani na biskupa Mirona i archimandrytę Jerzego, przeora jabłeczyńskiego monasteru. „Ziemianki” aż nie mogą ochłonąć z przejęcia, bo sam Abel udzielił wywiadu do gazety na tle ich lubelskich zapasek z cekinami, kupionych (razem z wiankiem) po 800 zł za sztukę (pół wykolędowały po wioskach, a pół dała gmina). Zaraz kobieciny zawiną te kryzy w folię, żeby nie straciły bieli.
– To przecież dusza śpiewa – bp Abel zna dobrze podlaską rzewność. – Wystarczy, że zejdą się trzy osoby, jeden posłucha, drugi zawtóruje i już śpiewają, taka jest wschodnia muzyka. Instynkt korzeni. A one są te same u „was” i u „nas” – rozkłada ręce Abel, ojciec dla mieszkańców tych wiosek i wioseczek. A ludzie kłaniają się przed władyką szczerze, do samej ziemi, muskając dłonią o podłogę na znak pokory. Wszyscy się znają. Maleńkie wyznania są ciepłe jak dom. Nie potrzeba schodów abstrakcji, które tworzy rozbudowana hierarchia. – Jest Zabłocie, Horostyta, Kostomłoty… – arcybiskup lubelsko-chełmski wypatruje młodych szczególnie. Wie najlepiej, jak trudno pielęgnować dziś młodość w prawosławiu. – Przecież żeby odbyć próbę, muszą jeździć po kilkanaście kilometrów, czekać na PKS-y, które śnieg zasypał, przerwać pracę w polu. Żeby mi tylko nie uciekli do miast. Żeby nie stracili prostoty, opuszczając rubieże w poszukiwaniu dostatku.
Dlatego najbardziej wzrusza Abla, jak tym prostym językiem, „po naszemu”, rzewnie śpiewa dziecko. Nieważne, czy rozumnie. Abel przecież pamięta, o ile łatwiej było dziedziczyć prawosławną kulturę 40 lat temu. Idąc do szkoły, prawie nie rozmawiał po polsku. Jeszcze wtedy żyło tyle babuszek… Potem świat go polskiego nauczył. A dziś? W jakim języku najłatwiej władyce rozmawiać z Bogiem? Władyka opowiada swoją historię, jakby śpiewał. Nawet refren kolędy z dzieciństwa, zawieruszonej gdzieś w modlitewniku matki, łatwiej mu powtórzyć z melodią, w języku chowanego tu dziecka: – Zemlu judejsku noć pokrywa – nuci. – Bo ten stary język w swoim archaizmie ma jakąś wewnętrzną moc – arcybiskup próbuje znaleźć słowa, żeby opisać ten liryzm dawnego. – Nawet jeśli niezrozumiałą. Zastąpienie go nowoczesnością zniszczyłoby to nienazwane.
– Czy prawosławie jest surowe? – zamyśla się władyka. – Prawosławie to potrzeba konserwatyzmu. Świat wokół pędzi, zmienia się, katolicy coś reformują, my wybieramy tkwienie w niezmienności. Droga galopem nie jest dobra dla ducha.
Marzenie władyki? – Wszyscy mamy swoich historyków, naukowców, biografów i obciążamy się wzajemnie starymi urazami. Prawosławni, katolicy, protestanci… A gdyby tak się zebrali razem? Gdyby się zamknęli, pokłócili do upadłego i napisali wspólne ekumeniczne dzieło – historię chrześcijaństwa w Polsce? Żeby młodych nie wychowywać na stronniczości.
Bo stereotypy bolą władykę najbardziej. To one przecież sprawiają, że ludzie miastowi nie mają cywilnej odwagi, by przyznać się do tożsamości, za którą stoi niewielu. Na tę odwagę inteligencji prawosławnej arcybiskup czeka jak ojciec. Bo trudno być Ablem, głową kościoła na Lubelszczyźnie, gdy ma się za sobą zaplecze liczone na tysiące, tyle co w niejednej katolickiej parafii.
– Taki jest świat, że większość wchłania mniejszość – duma Abel. – Ale babuszki jeszcze chechłackim językiem władają…

*
Zoi błyszczą oczy. Opierając się o ścianę, słucha znanego sobie brzmienia, życia rozpisanego na nuty i śpiewki w dobowym i świątecznym cyklu. Na narodziny, wesela, żałoby… Tyle jest wschodnich pieśni, co w życiu spraw. Prawie tak samo w jej rodzinnym Drohobyczu śpiewali, jak dziś w Terespolu nucą „Boh sja rożdajet”. Ale Zoja, muzyk po klasie akordeonu, już nigdy kolędy nie zagra. Jej pamiątka po mężu to zdeformowana ręka. Zoja uciekła do Polski i skupując papierosy w Terespolu, zaczęła od zera kilka lat temu. Po tamtej stronie Bugu ona już jest cudza, a tu zawsze będzie cudza. Dlatego przychodzi i staje tak pod ścianą co roku. Jak nasłucha się swojskiego, to lżej. Festiwal jest dla Zoi jak fotografia z Ukrainy. Tam jeszcze bije serce jej kolędy.

 

Wydanie: 06/2004, 2004

Kategorie: Kraj
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy