My, dwudziestowieczni

Skóra mi cierpnie, kiedy sobie myślę, że ten felieton jest ostatni, jaki piszę w tym roku, w tym stuleciu, a nawet w tym tysiącleciu.
Mniejsza zresztą o tysiąclecie. Gorzej jednak, gdy sobie pomyślę, że już za jakieś 30, 40 lat ludzie, których rok urodzenia zaczynać się będzie od 19, a więc my wszyscy, uchodzić będą za pewną osobliwość, tak jak za naszych czasów uchodzili za nią ci z cyfrą 18 przy dacie urodzenia. Z przedwojennych jeszcze manifestacji patriotycznych i świąt narodowych pamiętam pokazywanych z czcią staruszków – weteranów powstania styczniowego, wszystkich aktywnych w 18…, a przecież już niedługo w podobny sposób oglądani będą nie tylko uczestnicy powstania warszawskiego, którzy już dzisiaj wyglądają dość senilnie, ale także weterani Października 1956, Marca 1968, “konspiry” ze stanu wojennego i naszych obecnych batalii. Będą to zabytki z minionego wieku, jego zamkniętych już spraw i wystygłych dramatów, słowem – ludzie dwudziestowieczni.

Na XX stuleciu wiesza się obecnie psy jako na stuleciu totalitaryzmów, wojen, zbrodni. Co myślę o tym naprawdę, starałem się niedawno opisać w książce “Najkrótsze stulecie”, którą, rzecz jasna, polecam Czytelnikom pod koniec wieku.
Myślę jednak także, że pogarda dla mijającego czasu jest wówczas usprawiedliwiona, kiedy mamy na widoku coś znacznie bardziej obiecującego, co napawa nas otuchą. Otóż jeśli obecnie możemy powiedzieć cokolwiek pewnego o czasie, który nas czeka – a właściwie już nie nas, tych dwudziestowiecznych, tylko tych, którzy identyfikować się będą z XXI wiekiem – jedno wydaje się wysoce prawdopodobne: że będzie to wiek “wirtualny”.
Wyraz “wirtualny” robi obecnie zawrotną karierę i według słownika PWN “wirtualna rzeczywistość” oznacza “komputerową symulację, której celem jest wrażenie przebywania w sztucznie wykreowanym świecie”. Co to znaczy w praktyce, miałem okazję przekonać się właśnie w okresie świątecznym, przyglądając się rozrywkom młodych ludzi, w pełni przystosowanych do przyjęcia nowego stulecia, jak żeglowali po falach Internetu, porozumiewali za pomocą e-maila i rozmawiali całkiem dosłownie z gołymi tancerkami z Hongkongu czy Singapuru, wszystko to nie wstając od swoich biurek.
Było to, mówiąc szczerze, zarówno imponujące, jak i z lekka przerażające. Imponujące, bo ich świat stał się malutki jak orzeszek, wszystko jest w nim dostępne i proste do załatwienia – co zresztą znakomicie zrozumiała obecnie globalna gospodarka, z dziecinną łatwością przesyłając pieniądze, dane i dyspozycje ponad głowami mrowiących się po naszym globie ludzi. Ale przerażające dlatego, że ten wspaniały świat wydaje się jednak, mnie przynajmniej, trochę za bardzo “wirtualny”, a więc będący zbyt wyraźnie “symulacją”, a trochę za mało rzeczywistością.
Czy takim będzie rzeczywiście – zobaczymy. Dzisiaj nawet politycy, jeśli chcą zdobyć tani poklask, obiecują młodzieży komputery i Internety, chociaż nie mówią, jak p. Olechowski na przykład, skąd mogą je zdobyć młodzi ludzie w Słupsku lub w Bieszczadach. Przyrządy te mają nas zrównać z rozwijającym się światem i jest to prawda. Pytanie polega jednak na tym, w którą właściwie stronę zmierza ten rozwijający się świat? Czy nie zbytnio “wirtualną” właśnie?
Bo można sobie przecież, niczym w powieści science fiction, wyobrazić taką oto przyszłość. Sadzamy ludzi przed ekranami i monitorami, tak jak dziś już siedzą przed telewizorami, i dajemy im możliwość “wirtualnego” żeglowania po świecie superpięknym, łagodnym i dostatnim, tyle tylko, że “wirtualnym”. Oczywiście, ludzie ci mogą się zorientować, że oglądając “wirtualną” ucztę Lukullusa, sami są głodni, albo patrząc na wspaniałe zawody Herkulesów, sami odczuwają ból brzucha lub łamanie w kościach. Ale od czego mamy już, znane neurologii, metody “wirtualne”? Uczeni wiedzą, jaką komórkę należy połaskotać prądem albo ukłuć szpilką, aby głód ustąpił, a gnaty, przynajmniej pozornie, przestały łamać. Umieją także dużo więcej – potrafią wywołać w nas elektronicznie uczucia gniewu, rozkoszy, entuzjazmu czy nienawiści, a nawet satysfakcji erotycznej bez zawracania tym głowy innym osobom płci odmiennej. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale zanosi się na to, że nadchodzący świat “wirtualny” będzie również – jeśli tylko wyposaży się go w odpowiednie instrumenty, co przecież jest wykonalne – światem dość doskonale manipulowanym. Do jakiego stopnia? To będzie zmartwieniem już tych następnych, z następnego wieku. Ich poczucia równowagi pomiędzy tym, co “wirtualne”, a tym, co rzeczywiste.
W połowie stulecia, które dobiega swego kresu, Winston Churchill obiecał swemu narodowi w chwili grozy “krew, pot i łzy”. Nie była to obietnica pogodna, w dodatku zaś została ona dotrzymana. Ale krew, pot i łzy mają tę pocieszającą, pozytywną cechę, że są to doświadczenia rzeczywiste, nie “wirtualne”. Ludzie dwudziestowieczni przeszli przez nie wszystkie, mając przy tym pewność, że żyją naprawdę.
Niedługo po wojnie, w okresie burzliwych, rewolucyjnych przemian Jan Strzelecki pisał ostrożnie – w obawie przed natychmiastową anatemą – o historii “wielkiej” i “małej”. Wielka – to był “nieuchronny proces dziejowy”, bez względu na jego koszty. Mała – to była historia zwyczajnych, powszednich ludzi, ich banalnych trosk i radości. Strzelecki twierdził, że historia “wielka” nie może się spełniać pomyślnie wbrew historii “małej”, tej namacalnej i całkowicie realistycznej. Na ile miał rację, o tym mogliśmy się przekonać ostatnio na własne oczy.
Otóż nie wydaje się, aby możliwość podobnego rozziewu nie istniała obecnie, albo nie mogła zaistnieć w przyszłości. Dwudziestowieczna “historia wielka” przybiera dzisiaj rozmaite pseudonimy. Może się nazywać “globalizacją”, albo “nowym ładem światowym”, albo “epoką wirtualną” właśnie. Ale niezależnie od tych nazw – ludzie zawsze byli pomysłowi w tworzeniu różnych mamideł – pozostaje zawsze pytanie, jak to się ma właściwie do “małej” historii pielęgniarki z Grójca, tragarza z New Delhi, urzędnika z Nowosybirska? Do ich potu, krwi i łez?
Najważniejsze, czego nauczyliśmy się my, dwudziestowieczni – chociaż nie wszyscy, niestety – jest właśnie ten sprawdzian. Nie “wirtualny”, ale rzeczywisty.
KTT

Wydanie: 01/2001, 2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy