…my krzyczym: Powstańce

…my krzyczym: Powstańce

Liberum veto

Znacie, no to posłuchajcie:

Gdyby choć pięćset z tyłu na Moskwę natarło,
Powstanie jako pożar wkoło rozpostarło,
Gdybyśmy my, nabrawszy Moskwie harmat, znaków,
Zwycięscy, poszli witać wybawców rodaków?
Ciągniemy! Napoleon widząc nasze lance
Pyta, co to za wojsko, my krzyczym: Powstańce…

Przypominam ten kanoniczny tekst w związku z arcyciekawą książką Tomasza Łubieńskiego pt. „Ani triumf, ani zgon”. Te szkice o Powstaniu Warszawskim powinny by skłonić do poważnej dyskusji, do której chyba nie dojdzie. Toczące się już na dobre kampanie wyborcze podgrzewają emocje, nie sprzyjając refleksyjności. Mimo wszystko chciałabym pokrótce zasygnalizować pewne pytania, jakie nasunęły mi się po lekturze rozważań Łubieńskiego.
Oto cytat, zawierający kwintesencję jego poglądów: „…z takiej, rozmiłowanej w sobie tradycji skorzystali przywódcy Powstania. Tradycji, która właściwie nie rozlicza popełnionych błędów, niepowodzenia łatwo usprawiedliwia obcą zmową i przemocą, potrafi wzruszać się brakiem szczęścia na wojnie czy w polityce, a w klęsce chętnie dopatrzy się dowodu moralnej przewagi nad wrogiem”.
Łubieński nie drąży problemu, kto właściwie jest duchowym patronem takiej właśnie tradycji.
Na trop odpowiedzi naprowadziły mnie słowa gen. Pełczyńskiego, który – jak podaje Łubieński – miał powiedzieć: „Każde zadanie jest wykonalne, jeśli tylko chce się je wykonać”. Toż to przeformułowane

słynne hasło Mickiewicza

z jego bardzo wczesnej burszowskiej „Pieśni Filaretów”: „Mierz siły na zamiary / Nie zamiary podług sił”. Taka postawa jest poniekąd naturalna u bardzo młodego kandydata na artystę, który wystawia na ryzyko jedynie własny los, wydaje się natomiast całkowicie nieadekwatne u dowódcy, człowieka dorosłego, odpowiedzialnego za podwładnych i w ogóle za wszelkie konsekwencje podejmowanych decyzji. Swoją drogą ciekawe, czy podchorążowie, wszczynając Powstanie Listopadowe, znali „Pieśń Filaretów”, czy też niezależnie od Mickiewicza kierowali się podobną zasadą…
Moim zdaniem, decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie podobna zrozumieć, abstrahując od podłoża kulturowego, szczególnie zaś od presji wywieranej na polskie elity przez romantyzm, zwłaszcza przez Mickiewicza. Bo chyba to jego twórczość wywarła przemożny wpływ na polską mentalność, wyobraźnię, emocje.
Geniusz poetycki Mickiewicza

utrudnia obiektywną ocenę

jego „programu dla Polski”, jak też charakteru jako człowieka. Nie chodzi mi o romansowość, której „odbrązowywaniem” zajął się jeszcze Boy-Żeleński. Znacznie ważniejsza wydaje mi się sytuacja społeczna naszego arcywieszcza, który „cierpiał za miliony” i – ustami Konrada – upominał się o „rząd dusz”.
Swego czasu odważyłam się przestawić opinię, że polski romantyzm (w istocie bardzo różny od zachodnioeuropejskiego) był eksplozją histerii. Oczywiście nawiązywałam do diagnozy Antoniego Kępińskiego, który w swej ostatniej książce pt. „Psychopatie” stwierdził, że w Polsce występują na dużą skalę dwa typy nerwic: „pańska” (czytaj „postszlachecka”) histeria oraz „chłopska” neurastenia. Nie rozumiałam i nie rozumiem, dlaczego nasi psychologowie społeczni, socjologowie i politolodzy totalnie zignorowali tę obserwację tak popularnego Kępińskiego. Nikt nie zdementował jego tezy ani też nie spróbował wysnuć wniosków na temat „histerycznego” charakteru różnych naszych poczynań.
Moim zdaniem, Kępiński, praktykujący psychiatra, mając do czynienia z licznymi pacjentami, trafnie zauważył trapiące nas nerwice, natomiast nie ukazał ich istotnej przyczyny. Tymczasem wydaje się, iż zachodzi daleko idąca korelacja między naszymi kompleksami – niższości u plebejuszy, a wyższości u członków stanu szlacheckiego oraz wywodzącej się zeń tradycyjnej („prawdziwej”) inteligencji i jej akolitów.
Jak sugestywnie opisał to Kępiński, „pańska” histeria wyraża się m.in. teatralizacją zachowań oraz skłonnością do efektownych gestów, bez względu na ich potencjalne konsekwencje.
Takie postawy wynikały chyba ze szczególnej sytuacji polskiej szlachty. Obecnie historycy oceniają, że szlachta stanowiła 8% społeczeństwa, a nie była grupą jednorodną. Pod koniec Pierwszej Rzeczypospolitej składało się na nią 20%. „dobrze urodzonych posiadaczy” z ich elitą – magnaterią. 40% szlachty zagrodowej (zmuszonej „pracować na siebie jako zaciężne chłopstwo” – dixit Mickiewicz) oraz 40% „gołoty”. Wszyscy oni mieli

poczucie przynależności do grupy

przywódczej, z czego wynikały roszczenia, niewspółmierne do wrodzonych predyspozycji większości poszczególnych jednostek. Bo „urodzonych” przywódców politycznych i dowódców wojskowych w każdej populacji jest niewielu! Chyba właśnie zawyżone aspiracje skutkowały teatralizacją zachowań, skłonnością do gestów oraz waloryzowaniem ich konsekwencji, jakże często tragicznych.
Zdaję sobie sprawę, jak nagannym „szarganiem świętości” może się wydawać pomawianie o histerię naszych wieszczów, których kult mojemu „pokoleniu Kolumbów” (to oni przede wszystkim walczyli i ginęli) wpajano przede wszystkim w międzywojennej szkole, zwłaszcza średniej ogólnokształcącej. A z niej to wywodzili się czołowi opiniotwórcy. „Pan Tadeusz” oraz „Trylogia” – funkcjonowały i w dużej mierze funkcjonują obecnie (dzięki ekranizacjom) jako Biblie polskiego „powstańczego” patriotyzmu. „Reduta Ordona” to jawny prototyp finału „Trylogii” z wysadzeniem się w powietrze Wołodyjowskiego i Ketlinga. No i jaskrawy przykład naszej narodowej mitomanii, bo w rzeczywistości fakty takie nie miały miejsca.
Czytając dziś „Redutę”, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z patetycznym opisem jakiegoś epizodu walki powstańczej 1944 r. Oczywiście – mutatis mutandis.
Mickiewicz widział Polskę (ściśle – polski naród szlachecki) jako Chrystusa narodów, łącząc tę mesjanistyczną wizję z wiarą w Napoleona („Bóg z Napoleonem, Napoleon z nami”) i zachętą do mierzenia sił na zamiary, jak chcieli tego Soplicowie. Sędzia, ochoczo przyjmując do wiadomości powstańcze marzenia Robaka, deklarował: „Szlachta na koń siędzie, my z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Jak bywało – wiadomo!
Rzecz znamienna, że orędownikami walki zbrojnej bez względu na okoliczności byli wymowni „rządcy dusz”, którzy sami z różnych względów nie brali w niej udziału. Rywal Mickiewicza, Słowacki, skądinąd tak różny od autora „Dziadów” III – podzielał z nim

kult boga wojny,

Napoleona. Fredro natomiast, który walczył pod rozkazami Cesarza – miał do niego stosunek mocno krytyczny. A Prus, uczestnik Powstania Styczniowego, określił je metaforycznie jako „skok z Nowego Zjazdu na bruk”.
Ale przejmujące wspomnienia Fredry pt. „Trzy po trzy” nigdy nie należały do kanonu lektur szkolnych, a Prus, apostoł pracy organicznej, notorycznie przegrywał z Sienkiewiczem, którego nie przyjęto do szeregów powstańczych ze względu na mizerną posturę. Jej to zawdzięczamy małego rycerza…
Dodam na zakończenie, że na mój osobisty stosunek do tradycji irredentystycznej niewątpliwie wpłynął fakt, że w Powstaniu Styczniowym zginął najwybitniejszy przedstawiciel rodziny, do której po kądzieli należał obiecujący poeta, 29-letni Mieczysław Romanowski. Jest to dla mnie symbol ceny, jaką płaciliśmy za nasze „przewagi moralne”…

 

Wydanie: 2005, 35/2005

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy