I myśmy to przeżyli?

I myśmy to przeżyli?

Dwadzieścia lat temu o tej samej jesiennej porze mieliśmy tylko jedno w głowie: kiedy wreszcie to wszystko trzaśnie…

Wieczorem, w Święto Zmarłych, wielu z nas opuściło na kilka godzin rodzinę, nawet tę, która zjechała z daleka, i jeszcze raz udaliśmy się na cmentarz. W bardzo praktycznym celu: aby pozbierać roztopioną stearynę. Za rok będzie jak znalazł – ponownie przetopiona, wlana do musztardówek z usztywnioną sznurówką w środku. Nikt z nas nie łudził się, że prawdziwe znicze pojawią się w sklepie.
Ale to wieczorem. Wcześniej był obiad – może nawet rosół z kurzych szkieletów, na drugie sztuka mięsa, której żylastość można było ukryć pod sosem chrzanowym. Cieszyliśmy się ze spotkania, bo takie odwiedziny były coraz rzadsze – głównie z braku benzyny do naszych maluchów. Jazdy pociągami raczej unikaliśmy. Od czerwca zawieszono 28 linii dalekobieżnych i 116 miejscowych. Z radości, że mamy bliskich przy sobie, wyciągnęliśmy schowany przed domownikami wyrób czekoladopodobny. I bardzo pilnowaliśmy się, aby nie dać po łapie wujowi, który korzystając z tego, że właśnie planowo wyłączono światło, sięgał już po drugą kostkę.
Do siedzenia w ciemnościach przyzwyczajono nas od lata. Już w czerwcu obowiązywał 20. stopień zasilania. Jeśli zgłaszaliśmy do elektrowni pretensje, to tylko o to, że nas w porę nie zawiadomiono, i po pracy z torbą pełną kartofli trzeba było wchodzić pieszo na 10. piętro.
Wuj zjadł w końcu całą czekoladopodobną, ale postawił na stole butelkę koniakopodobnego Słonecznego Brzegu. Dołożyliśmy paluszki i herbatę. Do wyboru była popularna o smaku słomy ze starego siennika – po długotrwałym parzeniu nabierała barwy żółtawej – i gruzińska, jak wymiotne zioła. Zaradne gospodynie mieszały oba gatunki i dorzucały wysuszone łupiny z jabłek.

Dziecko własne czy pożyczone?

O czym rozmawialiśmy po kilku rozgrzewających (kaloryfery były ledwo ciepłe) kieliszkach? Że tak dalej być nie może. To wszystko musi trzasnąć (wuj mówił: „pierdyknąć”) – tyle że w zależności od osobistych poglądów politycznych każdy z nas widział barykady gdzie indziej.
Przede wszystkim nie mieliśmy już sił na te kartki. Choć powinniśmy już do nich przywyknąć. Wprowadzono je od 1 kwietnia. Najpierw reglamentacja dotyczyła mięsa, ale racje obcinano z tygodnia na tydzień. Od sierpnia 16 milionów posiadaczy kartki B miało otrzymać zamiast 3,7 kg mięsa na miesiąc tylko 3 kg. Dzieci od roku do lat dziewięciu dostawały miesięcznie pół kilograma mięsa pierwszego gatunku, pół kilo drugiego, 30 deka szynki lub boczku, pół kilo wędliny pośledniejszego gatunku i pół kurczaka. Osoby niezatrudnione na etacie, a w wieku produkcyjnym, czyli – jak powiadano – lumpy, miały przydziały znacznie zmniejszone, na kartkach typu P. Zaliczano do nich także artystów. Skarżyli się nieśmiało.
Również górnicy protestowali, że objadają swoje rodziny z mięsa i wędlin. Z drugiej strony – gdy się fedruje na przodku, trudno zadowolić się sznytką posmarowaną margaryną. Rząd to rozumiał, przedstawił więc kolejną koncepcję, jak zdobyć mięso dla górników. „Zorganizujmy dobrowolną zbiórkę odcinków z kartek”, nawoływał z telewizora minister Krasiński. „Niech każdy odda ze swej kartki 300 gram, dałoby to około 15 tysięcy ton”. Niestety, nie było chętnych.
Od sierpnia mniej się myjemy – system kartkowy obejmuje też proszek do prania i mydło (jedna kostka na dwa miesiące).
Przydział cukru dla osoby dorosłej został ograniczony do kilograma miesięcznie. Dzieci i matki karmiące miały po półtora. Ogłoszono normy przydziału kaszy, ryżu i masła. Było tak: pół kilograma masła miesięcznie dla dorosłych, 0,75 kg dla dzieci, 0,875 dla ciężarnych od piątego miesiąca w wzwyż. Do 13 lipca alkohol był jeszcze w wolnej sprzedaży, ale tylko teoretycznie. Chyba że się miało dolary. Chociaż i w sklepach Peweksu wisiało ogłoszenie, że jedna osoba może nabyć tylko dwa kontenery (60 butelek).
Sierpniowa kartka na napoje wyskokowe dawała prawo do jednej butelki wódki, wina lub koniaku miesięcznie. Na te same kartki były wydawane papierosy – 12 paczek miesięcznie. Trzeba było wybierać.
Tak jest sprawiedliwiej, oceniła ulica, za dużo było awantur z klientami na zapleczu sklepów monopolowych w czasie dostawy towaru. Ludzie bili się o butelki, w Kluczborku ekspedientki zamknięto w opróżnionej z zapasów pakamerze i wszystko, co było w magazynie, zostało rozdrapane.
W województwach ustalano różne normy reglamentacji. Władze Stargardu pierwsze wyszły naprzeciw nowożeńcom: jeśli przedstawiło się zaświadczenie z USC, można było dostać na wesele 20 butelek wódki (na chrzciny tylko pięć). W województwie tarnowskim za przydziałowe pół litra wódki dawali 10 dkg kawy. W Bydgoskiem 10 sztuk pieluszek. W Lublinie matka z dzieckiem na ręku, które ma mniej niż trzy latka, mogła stać w kolejce dla osób uprawnionych do kupowania bez kolejki, ale musiała wylegitymować się dowodem osobistym, że dziecko nie jest pożyczone. W Ustce towary na kartki były tylko dla miejscowych.

Pan tu nie stał

Wszystko to trzeba wystać. Prawie już niczego nie ma w normalnej sprzedaży. W szalecie na Placu Unii Lubelskiej w Warszawie wisi kartka „Po otwarciu kabiny proszę oddać klamkę do szatni. Jest tylko jedna”.
Po najbardziej deficytowe towary – jak mięso – trzeba zająć miejsce na chodniku o trzeciej nad ranem. Pierwsza dostawa jest o dziesiątej. Nie zawsze dojeżdża.
W obleganym „rzeźniku”, nawet gdy towar jest w sklepie, sprzedaż posuwa się w ślimaczym tempie. Tzw. blokerka odcina kupony, ale przedtem człowiek, który szczęśliwie dotarł do lady, zastanawia się – wśród krzyków tych z tyłu, aby decydować się szybciej – co wybrać: parówki czy może zwyczajną. Niełatwo podjąć decyzję. Mięso zazwyczaj jest zamrożone, trzeba w nie walić siekierą, trudno urąbać równo, a przecież liczy się każde deko. Nieuważny, zamyślony klient może wiele stracić – sprytna ekspedientka dorzuci ścinki sznurka albo grudy lodu, które uczepiły się skóry kurczaków.
Następna dostawa po dwunastej. Kolejka czeka; kto zemdleje w tłoku, jest wynoszony na świeże powietrze. Gdy wróci, usłyszy: „Pani tu nie stała”. W tym czasie blokerki mozolnie rozliczają talony. Wycięte kartki trzeba ponaklejać na arkusze (nie ma kleju, robi się go z mąki), posortować wedle kategorii, podliczyć, postemplować zapakować w torebki, które kierownik sklepu zamknie w kasie pancernej (na wypadek kontroli PIH-u, „Solidarności”, milicji lub wojskowej grupy interwencyjnej).
Dostawa się opóźnia, jest już po południu. Kolejka mięknie. Coraz więcej klientów jest gotowych zmienić mięso pierwszego gatunku na zwyczajną. Zwłaszcza że rozniosło się, że jadą świnie importowane z Chin o ciemnym, twardym mięsie i brzydkim zapachu. Ale nie można, państwo jest sprawiedliwe. Trzeba wiec czekać do końca, szkoda tych wystanych godzin.
Tuż przed zamknięciem sklepu mogą rzucić drób. Na jedną kartkę dają sztukę o wadze 1,60 kg. Jak się komuś trafi 5 deko mniej, jest zadowolony, jak o tyle przeważy i ma dać drugą kartkę, wybucha awantura.

Anużka

Specgrupa tropi źródła przecieku towarów, podrabiania kartek. Co miesiąc zmienia się kolor bloczków. Receptura jest taka: bierze się beczkę jednej farby, dolewa beczkę drugiej itd. Trudno jest taki przypadkowy kolor podrobić. Pierwszą reakcją na wzmożone kontrole był wzrost cen na czarnym rynku. Na bazarze papierosy Klubowe skoczyły z 30 złotych na 60, a nawet 90 złotych, pól litra Żytniej – powyżej tysiąca złotych.
Nawet na bazarze nie ma zapałek (zapalniczki tylko w Peweksie). „Życie Warszawy” tłumaczy to trudnościami produkcji: główka zapałki to 60 różnych składników chemicznych, wszystkie trzeba kupić za granicą. A w państwowej kasie dewizowej pustki.
Trzeba stale, nawet w drodze do lekarza, nosić ze sobą torbę, bo niektóre firmy, np. Wedel czy Wawel, od czasu do czasu rzucają na rynek odrzuty z eksportu. Albo trafi się papier toaletowy, który normalnie jest tylko za makulaturę. Taką podręczna, składaną torbę, zazwyczaj z ortalionu, ulica nazywa anużką (od słów „A nuż, k…, coś kupię”). Te okazje nie są bezpieczne dla życia. Przed frontowe drzwi firmowego sklepu Wawel w Poznaniu zajechała ciężarówka z towarem. Ludzie rzucili się na kartony z wyrobami. Podeptano staruszkę. Ekspedientki zatarasowały się za ladą. Gdy pogotowie odjechało, tłum zmusił je, aby sprzedawały, póki wystarczy towaru. To trwało do godziny 23. Koniec kolejki wyznaczało kilku barczystych członków samowolnej straży porządkowej. A mimo to przed północą poleciały szyby w oknie wystawowym.
Nie ma paliwa. Widok kierowcy pchającego samochód na najbliższy trawnik należy do codziennych. Przed weekendem w kolejkach do stacji benzynowych czeka się kilkanaście godzin. Obowiązuje tankowanie naprzemienne: na numery parzyste i nieparzyste.
Nie każdego dnia są gazety. Dzienniki, poza „Życiem Warszawy” i „Trybuną Ludu”, ukazują się tylko pięć razy w tygodniu. Z braku papieru, farby itd. nakłady drastycznie maleją, redakcje zafundowały więc sobie witryny, w których wywieszają świeże egzemplarze do poczytania z ulicy. Telewizja streszcza gazety tuż przed dziennikiem.
Są przedpłaty na pralki, telewizory, meble. Uiszcza się z góry, a obowiązuje cena w dniu odebrania. Okres oczekiwania nie powinien przekraczać trzech lat. Tymczasem wszystkie ceny idą w górę, tylko średnia pensja – 6 tys. zł – stoi. Jesienią kolejna podwyżka cen fiata 126 – teraz ma kosztować 135 tys. zł. Syrena – 105 tys. zł, polonez – 330 tys. zł

Żeby Polska była Polską

Coraz mniej jest zakładów, gdzie pod koniec miesiąca można otrzymać całą pensję. Z prostej przyczyny: w razie strajku rząd, mimo protestów „Solidarności”, upiera się przy wypłacie tylko połowy uposażenia.
To wywołuje nowe przestoje. Nie pracują: kopalnia „Sosnowiec”, „Manifest Lipcowy”, kopalnia soli „Kłodawa”. Prawie miesiąc trwa unieruchomienie przez „S” fabryk w Żyrardowie. Są strajki w radomskiej Wyższej Szkole Inżynieryjnej i na Podbeskidziu. Radom domaga się ujawnienia winnych wydarzeń w 1976 roku. W wielu miastach wiszą hasła wyszydzające PZPR. I plakat „Solidarności” – trupia główka ze skrzyżowanymi sztućcami.
W Gdańsku trwa solidarnościowy sabotaż załadunku żywności na eksport. Wezwano do bojkotu produkcji eksportowej mięsa.
Już nie wiadomo, śmiać się, czy płakać. W Nowym Sączu trwa okupacja ratusza przez „Solidarność RI” z powodu niesprawiedliwej dystrybucji nawozów. Strajkują uczniowie w Zespole Szkół Rolniczych w Sejnach. Nie chcą reperować motocykla kierownika warsztatu. Zapowiadają głodówkę. W Otwocku pijacka awantura na dworcu. Gdy funkcjonariusze chcą z tym zrobić porządek, tłum atakuje posterunek. Negocjują ksiądz i Adam Michnik. Z tłumu padają żądania, aby milicjanci udali się do spowiedzi.
W warszawskim teatrze Syrena akcja ostrzegawcza zakładowej „Solidarności”. Szatniarka ma na fartuchu biało-czerwoną opaskę, bileterka opiera się o narodową flagę. Tuż przed wesołym spektaklem przewodniczący zakładowej „S” wygłasza spicz o wolności.

Pokajanie się

Rząd prosi „Solidarność” na kolejne rozmowy. Marian Jurczyk na spotkaniu aktywu „S” w fabryce mebli w Trzebiatowej nazywa rząd zdrajcami narodu polskiego. Równocześnie biuro polityczne KC PZPR ogłasza komunikat o nadużyciach partyjnej władzy w „dziedzinie inwestycji budowlanych”. Z tego powodu wydalono z partii trzech sekretarzy KC, 24 sekretarzy KW, siedmiu wicepremierów, 18 ministrów, 56 wiceministrów, 21 wojewodów i 30 wicewojewodów. Chodzi o wybudowane za państwowe pieniądze domki letniskowe, boazerie z desek niezapłaconych nadleśnictwu itd., itp. – Dość się nakradli – mówi ulica.
Ogłoszenie w „Głosie Wielkopolskim”: „Jurata, segment domu wypoczynkowego niepochodzący z działalności przestępczej sprzedam”.
Trwa proces oczyszczania szeregów partyjnych. POP-y wydaliły z partii już ponad 30 tys. osób. W kopalniach górnicy sami rzucają legitymacjami PZPR. Wewnątrz partii są konflikty. Ruchowi struktur poziomych, tzw. poziomce, przeciwstawia się skrajny beton Grunwaldu, Forum Katowickiego.
W kopalni „Sosnowiec”, działacze „S” uwięzili na dole dyrektora i kilku innych swoich przeciwników. Pourywali kable telefoniczne. Na fali rozliczeń wielu dyrektorów ląduje za bramą lub sami dochodzą do tego, że nie czas na szukanie sprawiedliwości, trzeba odejść. W inwalidzkiej spółdzielni dziewiarskiej w Częstochowie działacze „S” wywieźli na taczce prezesa, twórcę tego dobrze prosperującego zakładu. Spostponowany dostał zawału.
Coraz trudniej ocenić, gdzie dochodzi do autentycznego odruchu protestu, a gdzie pojawia się prowokacja.
Jest jak w tym przerobionym przez warszawskich studentów aforyzmie Leca: stara wersja „Już myślał, że spadł najniżej, wtem rozległo się pukanie z dołu”, otrzymuje pointę: „w Polsce to niemożliwe. Dno odpadło”.
Do 13 grudnia dwa tygodnie. Do Warszawy zjechał po raz kolejny marszałek Kulikow.

 

Wydanie: 2001, 48/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy