Na krótką metę

W cieniu politycznych igrzysk przebiegają nowe matury i – przyznać trzeba – jedna chyba tylko „Gazeta Wyborcza” starała się, mimo wybuchających co chwila politycznych fajerwerków, towarzyszyć jakoś pocącym się z wysiłku maturzystom.
Nie czuję się specjalistą w zakresie edukacji, moja własna matura tonie już w mroku dziejów, jedno wszak wiadomo z pewnością, o czym pisał już kiedyś nieżyjący prof. Jan Szczepański: otóż od pół wieku nie było w Polsce pokolenia, które by skończyło szkołę średnią według jednolitego systemu nauczania, bez jakiejś reformy po drodze, a więc nie ma też wyraźnego sprawdzianu, która z kolejnych reform edukacyjnych dała efekty gorsze, a która lepsze, w postaci pokolenia lepiej przygotowanego do życia.
Obecnej maturze, opartej na jednolitym systemie testowym, która w dodatku ma stanowić bilet wstępu na wyższe uczelnie, bez egzaminów wstępnych, zarzuca się, i słusznie, jej nieegalitarny charakter. Wiadomo bowiem dokładnie, że maturzyści ze szkół gorszych lub uboższych, wiejskich i prowincjonalnych, będą mieli matury gorsze, które położone na uczelniach obok matur wielkomiejskich, ze szkół renomowanych, będą przegrywać. Przestańmy jednak się temu dziwić. Od 15 przeszło lat tworzymy w Polsce ustrój klasowy, w którym nie tylko majątki, ale i dostęp do wiedzy i wynikających z niej funkcji w dalszym życiu są dziedziczne i nowa matura potwierdza tylko tę oczywistość. Myśl o awansie społecznym warstw upośledzonych należy do upiorów przeszłości, którego poprawność polityczna nie pozwala nawet wspominać.
Tym natomiast, co niepokoi mnie nieco, gdy czytam o maturach, a także zresztą o systemie nauczania na wyższych uczelniach, jest wiara w testy jako sposób egzaminowania.
Oczywiście, że test jest prosty, łatwy do oceny, porównywalny.
Ma on w sobie coś z mentalności komputera: naciska się klawisz i z egzaminowanego wyskakuje odpowiedź. Czy jednak w epoce komputerów celem edukacji powinno być komputeryzowanie także ludzi, czy też raczej na odwrót, kształcenie w nich cech, których komputer nie posiada, takich na przykład, jak rozumienie i rozumowanie?
Dzisiaj w komputerach zawarta jest już lwia część praktycznej wiedzy ludzkiej i gdy dobrze poślizgamy się po Internecie, znajdziemy tam z pewnością dokładny przepis, jak można u siebie w łazience, domowymi środkami, zbudować bombę atomową. Nie będzie tam jednak odpowiedzi na pytanie: po co? W komputerach bowiem jest wiedza, ale nie ma w nich mądrości.
Niedawno na konwencji Socjaldemokracji Polskiej, która wysunęła kandydaturę prezydencką Marka Borowskiego, padło słuszne hasło, że najważniejszym celem Polski powinna być edukacja i oświata. Ale na tej samej konwencji wysłuchałem wystąpienia młodego człowieka, który w najlepszej wierze, nawołując do walki z bezrobociem, postulował, aby uczelnie i szkoły mniej zajmowały się teorią, a więcej praktyką, dając swoim wychowankom lepsze kwalifikacje zawodowe. Tyle że owe kwalifikacje zawodowe na dzisiejszym rynku pracy już po kilku latach stają się nieaktualne, natomiast umiejętność myślenia i rozumowania teoretycznego pozostaje. I jest w dodatku produktem silnie deficytowym.
Czyż bowiem cały zamęt, jaki panuje w naszym życiu publicznym – oprócz oczywiście świadomie i cynicznie uprawianych manipulacji, widocznych na przykład w demagogii braci Kaczyńskich – nie jest wynikiem nieumiejętności teoretycznego myślenia zarówno o historii i jej meandrach, jak i o przyszłości i jej dających się wydedukować perspektywach?
Rozwój Polski w stosunkowo niewielkim stopniu zależy od kadry wykwalifikowanych hydraulików, mimo że są oni postrachem Francji czy Niemiec, lecz od umiejętności spojrzenia trochę dalej poza najbliższy, to znaczy wyborczy horyzont. Cóż to bowiem znaczy, na przykład, uznanie oświaty i edukacji za najważniejszy priorytet rozwoju? Znaczy to przeznaczenie znaczącej, a może nawet kolosalnej części wydatków państwa na modernizację szkół, na kształcenie kadry nauczycielskiej, na instytuty naukowe i badawcze, a może także na dochody badaczy i naukowców wystarczająco wysokie, aby także tych najlepszych można było zatrzymać w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu, nie przegrywając z Yale, Oksfordem czy Sorboną.
Czy byłoby to słuszne? Oczywiście. Ale te środki trzeba komuś odjąć, świadomie i zdecydowanie. Może na przykład wojsku, które kosztuje nas miliardy, a do niczego poza misjami zagranicznymi nie służy?
Nie wiem. Ale wiem, że na coś podobnego przed wieloma już laty zdecydowała się Finlandia, która podczas kryzysu gospodarczego, wymagającego zaciskania pasa, co roku nie tylko nie zmniejszała, lecz powiększała procent dochodu narodowego kierowany na oświatę i naukę. W rezultacie wynikła z tego Nokia, a więc firma dzierżąca dziś prymat w światowej elektronice i stanowiąca główny filar dobrobytu kraju.
Ale żeby zrobić coś takiego, trzeba mieć, po pierwsze, jasną i teoretyczną właśnie wizję celów, której nie ma w komputerze, po drugie zaś trzeba zapewne być Finem, upartym, konsekwentnym i pozbawionym koguciego błazeństwa. Warto bowiem przypomnieć, że w czasie, kiedy Finowie rozpoczynali ten swój manewr naukowy, byli oni krajem „finlandyzowanym”, a więc kapitalistycznym, lecz prowadzącym uważaną przez niektórych wręcz za uległą politykę wobec ZSRR, z którym Finlandia przed 60 laty toczyła krwawą wojnę.
Ba!…
Gdy młodzież zmaga się z nową maturą, politycy zmagają się ze sobą, wydając z siebie, choć raczej z rzadka, nieartykułowany bełkot na temat gospodarki i przyszłości. Prof. Tadeusz Kowalik w swojej książce o współczesnych systemach gospodarczych przypomina angielski termin short-termism, czyli polityczne myślenie na krótkich, czteroletnich zazwyczaj, odcinkach wyborczych. Ów short-termism właśnie jest, jego zdaniem, główną przeszkodą, dla której większość rządów, z wyjątkiem oczywiście krajów bajecznie bogatych, nie jest w stanie rozwinąć autentycznych, konsekwentnych programów oświatowych, naukowych i edukacyjnych, ponieważ efekty takich programów mogą się pojawiać najwcześniej po ośmiu-dziesięciu latach. A tymczasem można przegrać następne wybory i stracić stosowne posady.
W Polsce jest oczywiście tak samo. Z tym wszakże, że jak pokazuje praktyka ostatnich 16 lat, i tak nie było u nas dotąd rządu czy formacji politycznej, która by rządziła dłużej niż przez jedną kadencję. Kolejne kadencje służą więc nie tyle reformowaniu kraju, jego kultury, gospodarki, nauki, ile zaopatrywaniu kolejnych ekip w należyte środki do życia, które powinny im wystarczyć na lata chude, bez władzy. Także na wysłanie dzieci do lepszych, kosztowniejszych szkół i zapewnienie im lepszych matur, otwierających drogę do lepszych uczelni i lepszego życia.
Nic nie wskazuje na to, żeby i tym razem miało być inaczej.

Wydanie: 2005, 21/2005

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy