Na łasce gangów

Na łasce gangów

Najpierw uderzyli mnie siedem razy, potem piętnaście. Trzeciego bicia pewnie bym nie przeżyła

Korespondencja z San Salvador 

– Kiedy się w nim zakochałam, miałam 17 lat, on 21. Wtedy jeszcze wszystko było w porządku, był naprawdę miłym chłopakiem. Podobał mi się, był odważny, pewny siebie. Zaczęliśmy się spotykać, zostaliśmy parą. Zaszłam w ciążę. Wtedy zorientowałam się, że on robi złe rzeczy, cosas malas. Że spędza czas z ludźmi z gangu. W 2018 r. na świat przyszła nasza córeczka, ale jego z nami już nie było. Zwinęła go gwardia narodowa – za nielegalne posiadanie broni i działalność w grupie terrorystycznej. Dostał trzy lata. Zostałam bez środków do życia, więc wprowadziłam się do teściowej. Kiedy on był na wolności, nasze stosunki były jeszcze w miarę dobre, ale potem jego matka zaczęła mnie niszczyć. Nie wiedziałam, że ona też ma konszachty z gangiem. Doniosła na mnie, wymyślała zarzuty, że nie dbam o małą, że ją molestuję, że chodzi głodna. Żołnierze gangu zaczęli mnie prześladować, straszyć, wyłudzać pieniądze. Straciłam jakąkolwiek wolność.

Gabriela* siedzi na małym krześle w ciasnym pomieszczeniu bez okien, wykorzystywanym jako prowizoryczna salka konferencyjna. Przy ścianach kartony z produktami żywnościowymi typowymi dla misji humanitarnych – mąka, ryż, mleko w proszku, woda mineralna. Gdzieniegdzie pudła z zabawkami i materiałami szkolnymi, czasem również pojedyncze faktury, deklaracje celne. Z sufitu zwisa lampa. Niektórym pewnie to pomieszczenie przypomina bardziej pokój przesłuchań niż bezpieczne miejsce, w którym ofiary przemocy opowiadają swoje historie.

Salka znajduje się na końcu długiego korytarza w dużym, brutalistycznym budynku. To siedziba prokuratorii generalnej, jednej z instytucji salwadorskiego ministerstwa sprawiedliwości. Jest ona czymś w rodzaju europejskich biur rzecznika praw obywatelskich – podejmuje sprawy, którymi inne jednostki nie mogą lub nie chcą się zająć. Częściej to drugie, bo osób takich jak Gabriela jest tutaj kilkadziesiąt – ofiar przemocy, zastraszania, wymuszeń ze strony gangów. Największą rolę w tzw. Trójkącie Północnym Ameryki Centralnej, na który składają się Honduras, Salwador i Gwatemala, odgrywają dwa syndykaty: MS-13 (Mara Salvatrucha 13) i Pandilla Barrio 18. Oba u podstaw mają pierwszą masową falę migracji z tych krajów do Stanów Zjednoczonych – na początku lat 80. Kiedy w USA władzę obejmował Ronald Reagan, jednym z elementów jego polityki uderzania żelazną pięścią w handel narkotykami były deportacje zajmujących się tym Latynosów. Ze swojej polityki antynarkotykowej Reagan zrobił jeden ze sztandarowych projektów całej prezydentury, słynnego czasu „prawa i porządku”, który próbowali potem powtarzać obaj Bushowie i Donald Trump. Ponieważ jednak problem uznawał za przyniesiony do jego kraju z Południa, tam też należało się z nim rozprawić. Wtedy instrumentem były

deportacje, ćwierć wieku później – zalanie Meksyku i Kolumbii bronią palną pod pretekstem szkolenia tamtejszych służb mundurowych w walce z kartelami. Dzisiaj amerykańska administracja zmusza kraje Ameryki Środkowej do rozpatrywania wniosków o azyl, zanim jeszcze migranci – a wśród nich czasem przemytnicy – spróbują się dostać do Teksasu, Kalifornii czy Arizony.

Czułam, że to może być ostatnie spotkanie

MS-13 i Barrio 18 rodziły się właśnie w społecznościach migrantów mieszkających w USA. Kiedy więc Reagan odesłał ich do kraju, przenieśli się tam wraz ze swoimi strukturami. Dlatego dzisiaj MS-13, od dziewięciu lat uznawana przez amerykański Departament Stanu za międzynarodową organizację terrorystyczną, jest tak samo silna w Trójkącie Północnym, jak i w Los Angeles, Nowym Jorku czy Houston. Barrio 18 jest może mniej znanym  rywalem, ale wpływy tego gangu są w regionie równie silne. Wokół tych dwóch epicentrów zbrodni rośnie cały ekosystem pomniejszych maras i pandillas, jak nazywa się w tej części świata grupy przestępcze. Większość z nich to jednak satelity dużych organizacji, niekiedy nawet – lokalne przedstawicielstwa meksykańskich karteli.

Partner Gabrieli należał do jednej z dwóch największych grup. Której – ona wyjawia to bez problemu, ale jej opiekunowie z prokuratorii i Norweskiej Rady ds. Uchodźców (NRC), należącej do najaktywniejszych organizacji humanitarnych w tej części świata, natychmiast ją cenzurują. Podanie tej informacji osobom trzecim, opublikowanie jej w prasie, nawet w kraju tak odległym jak Polska, jest sprzeczne z protokołem bezpieczeństwa – Gabriela jest objęta programem relokacji ofiar przemocy ze strony gangów, ujawnienie danych wrażliwych mogłoby zaalarmować jej prześladowców i uniemożliwić skuteczną ucieczkę z kraju. Kiedy więc zapisuję w notesie nazwę syndykatu, którego członkiem jest ojciec jej dziecka, organizatorka spotkania natychmiast daje mi do zrozumienia, że informacja ta nie może opuścić kartek mojego notatnika.

– Teściowa zatrudniła mnie na swoim straganie, sprzedawałyśmy pupusas (placki kukurydziane nadziewane serem). Zarabiałam grosze, a i tak musiałam wszystko jej oddawać. Cokolwiek zrobiłam, donosiła na mnie pandilleros, członkom gangu. Po tym jak mojego partnera posadzili, zbierałam pieniądze na adwokata. Na początku chciał 100 dol. za wzięcie sprawy i załatwienie widzenia, zbiłam cenę do 50. Miałam już zebraną kwotę, kiedy oni o tym się dowiedzieli. Nie uwierzyli mi, że to kasa na prawnika, myśleli, że okradam teściową i chcę uciec z dzieckiem za granicę. Wysłali mi wiadomość na Facebooku, że chcą się spotkać. Próbowałam wymówić się pracą, brakiem czasu – ale takich zaproszeń nie można odrzucić. Poszłam, starałam się im wytłumaczyć, ale oni nie słuchali. Wtedy przeszłam przez swoje pierwsze leñazo.

Mówiąc to, Gabriela trzęsie się na krześle, przejeżdża dłonią wzdłuż prawej nogi i dotyka lędźwi. Tam ją bili – leñazo to nazwa jednego z rytuałów, które na ofiarach odprawiają maraspandillas. Oznacza bicie kijem, najczęściej tam, gdzie będzie bolało najbardziej. Za pierwszym razem Gabriela dostała siedem ciosów. Za drugim – piętnaście. Trzeciego razu udało się jej uniknąć, bo dzięki pomocy koleżanki uciekła z domu teściowej.

– Byłam jej niewolnicą, o wszystkim mówiła ludziom z gangu. Musiałam się spowiadać z każdego ruchu. Za drugim razem, kiedy mnie pobili, zrobili przy okazji przesłuchanie. Pytali,

z kim się spotykam, jakie mam koleżanki, czy nie planuję ucieczki z kraju. Kiedy podawałam czyjeś nazwisko, kazali mi dzwonić przy nich do tej osoby, weryfikowali moje słowa. Za każde kłamstwo groziło mi kolejne pięć uderzeń kijem. Żyłam w ciągłym strachu. Po tych dwóch razach przez chwilę był spokój, ale potem znowu do mnie napisali. Na WhatsAppie, bo Facebooka usunęłam. Mój numer dała im teściowa. Chcieli, żebym przyszła do la colonia, którą kontrolują (to określenie dzielnic biedy, w których gangi sprawują władzę, a państwo jest nieobecne). Czułam, że to może być ostatnie spotkanie, bo naprawdę zaczęłam planować emigrację. Bałam się, że wiedzą. Wydzwaniali do mnie przez trzy tygodnie. Mówili, że mam spłacić dług wobec gangu, chociaż nic im nie zawdzięczałam. Chcieli, żebym nosiła informacje i szmuglowała rzeczy do niego, do więzienia. Gdybym się nie zgodziła, znowu by mnie pobili. Tym razem pewnie na śmierć.

Czasu na ucieczkę ma niewiele

Przerażona Gabriela wyjechała z miasta, w innym poszła na policję. Z duszą na ramieniu, bo zgłoszenie się do władz w tej części świata nie jest żadną gwarancją bezpieczeństwa. Po pierwsze, służby mundurowe – policja, zmilitaryzowana gwardia narodowa, nawet regularne wojsko – są często głęboko zinfiltrowane przez maraspandillas. Nawet jeśli nie służą w nich sojusznicy gangsterów, funkcjonariuszy dość łatwo skorumpować, bo płace w sektorze publicznym są bardzo niskie. Po drugie, służby często nie interweniują w przypadkach takich jak Gabrieli, bo nie mają odpowiednich środków. Gangi są lepiej uzbrojone, opanowały teren, są zwyczajnie silniejsze. Jej akurat się udało, głównie dlatego, że była z innego miasta. Na komisariacie spała dwie noce, zanim policjanci skontaktowali ją z prokuratorią. Potem trafiła właśnie tutaj, wspierana również pomocą materialną przez NRC. Norwegowie prowadzą w Ameryce Środkowej bardzo wiele działań humanitarnych, od budowy instalacji filtrujących wodę, przez pomaganie ofiarom huraganów, po znajdowanie bezpiecznych kryjówek dla ofiar gangów. Przede wszystkim zapewniają transfery pieniężne, najczęściej w wysokości kilkuset dolarów miesięcznie. To dzięki tej gotówce wielu ludziom w Hondurasie czy Salwadorze udaje się pierwszy raz w życiu stanąć na nogi.

Pytana o plany na przyszłość Gabriela bez wahania odpowiada, że chce uciec z kraju. Nie wyjechać ani emigrować. Uciec. Dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? Podróży w słynnej karawanie migrantów czy przy pomocy coyote, komercyjnego przemytnika ludzi, za bardzo się boi. Legalnie z kraju wyjechać nie może, bo nie jest jedynym opiekunem prawnym córki. Żeby przekroczyć granicę zgodnie z prawem, potrzebuje dokumentu z prokuratorii, a takie postępowanie może trwać latami. Dlatego właśnie, choć wreszcie z dala od gangów, Gabriela nadal żyje w strachu. Czasu na ucieczkę ma niewiele, wyrok ojca dziecka kończy się za kilka miesięcy. Jeśli mężczyzna wyjdzie, kiedy ona wciąż będzie w kraju, zażąda kontroli nad życiem córki. A ją może skazać na śmierć.

Historia Gabrieli doskonale ilustruje, co w Ameryce Środkowej znaczy być kobietą. Od najmłodszych lat jest się przedmiotem, nie ma się kontroli nad własnym losem. Choć akurat Gabriela twierdzi, że swój związek zaczęła z miłości, inne często nie mają wyboru. Jeśli członek gangu zauważy dziewczynę na ulicy i uzna za atrakcyjną, ta musi być jego, w przeciwnym razie zaczną się wymuszenia, groźby, pobicia członków rodziny. Podobnie jest z dziećmi, zwłaszcza córkami. Kiedy przychodzą na świat, nie są już pod opieką rodziców, stają się własnością maras czy pandillas. Nie wynika to jednak z żadnego kodeksu honorowego, jak chociażby w przypadku włoskich syndykatów kryminalnych. Tutejsze gangi ich nie mają. Dzieci chronią nie z dumy, ale z pragmatyzmu – to po prostu darmowy narybek i źródło zarobku.

Poznasz ich po tatuażach

Maraspandillas to w globalnym świecie kryminalnym twory unikatowe. Liderzy MS-13 czy Barrio 18 są już grubo po sześćdziesiątce, ale ich oddziały składają się głównie z nastolatków. To jeden z największych problemów tutejszych społeczeństw – młodzież, która bardzo wcześnie porzuca edukację albo wręcz nigdy nie trafia do szkół. Dla gangów pracują nawet siedmiolatki, najczęściej wykorzystywane jako stójki na ulicach, przestrzegające przed patrolami wrogiej mara. Dzieci są także kurierami, handlarzami ulicznymi, opiekunami innych dzieciaków z gangu. W wieku kilkunastu lat można już zostać sicario, wojownikiem, czyli w praktyce zabójcą na zlecenie. Tych często da się poznać po tatuażach, niegdyś znaku rozpoznawczym gangu, wymaganym od każdego członka. To jednak powoli

się zmienia. Dawniej tatuaż, najczęściej będący interpretacją nazwy gangu, był symbolem odwagi i dumy – mężczyzna nie bał się pokazać całemu światu, dla kogo pracuje. Teraz stał się problematyczny, bo pandilleros stali się zbyt rozpoznawalni – dla Amerykanów z FBI, ale też np. salwadorskich oddziałów antynarkotykowych. Rządzący krajem od czerwca 2019 r. prezydent Nayib Bukele, polityczny outsider idący do wyborów pod hasłami walki z establishmentem, ukrócenia korupcji i twardej ręki wobec gangów, szybko zmienił prawo dotyczące grup przestępczych. Zgodnie z nim są one teraz grupami terrorystycznymi, za samo członkostwo w nich – udowadniane chociażby za pomocą tatuażu – grozi  więzienie. Tak było właśnie w przypadku partnera Gabrieli, tak dzieje się z setkami młodych mężczyzn w Salwadorze.

I choć Bukele chwali się, że zmiana przepisów pozwoliła zredukować statystyki morderstw z udziałem broni palnej – tutaj najwyższe na świecie – jego podejście to kij, który ma dwa końce. Nazwanie gangów organizacjami terrorystycznymi i wypowiedzenie im wojny powoduje, że i one zachowują się, jakby były na wojnie. Eskalują przemoc, nawet jeśli tej eskalacji nie widać. Bo statystyki, jak w Salwadorze mówi mi każdy, z kim rozmawiam o gangach, nie pokazują wszystkiego. Może morderstw jest mniej, a może po prostu policja znajduje mniej ciał – co nie znaczy, że ludzie nie giną. W latach 2019-2020 liczba zabójstw spadła o 44%, ale w pierwszej połowie 2021 r., jak podają badacze z Latin America Risk Report Uniwersytetu Nowojorskiego, ich liczba znów wzrosła, o 11% rok do roku. Jeszcze większe wzrosty zanotowano w Hondurasie (+16%) i Gwatemali (+20%). Jednocześnie lipiec 2021 r. był miesiącem o najwyższej od dwóch lat liczbie migrantów, którzy próbowali przedostać się bez dokumentów przez granicę meksykańsko-amerykańską. Coraz więcej jest wśród nich właśnie mieszkańców Gwatemali, Salwadoru i Hondurasu. Północnego Trójkąta Ameryki Środkowej, w którym coraz trudniej o nadzieję na lepsze jutro.

* Imię bohaterki zmienione ze względu na jej bezpieczeństwo.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. José Cabeza

Wydanie: 2021, 32/2021

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy