Na wojnę jak do biura

Na wojnę jak do biura

Rzeczywistość programu dronowego: rano decydujesz o ludzkim życiu, a po południu idziesz do supermarketu po płatki dla dziecka

Sonia Kennebeck – dziennikarka, która opisała wojenny program dronowy w USA

W 2015 i 2016 r. było o pani bardzo głośno za sprawą wojennego programu dronowego, który krytykowała pani w serii reportaży telewizyjnych. Skąd zainteresowanie tym tematem?
– Jestem dziennikarką śledczą. Od kilkunastu lat zajmuję się tematami związanymi z wojną i tym, jaki ślad udział w niej pozostawia w ludziach. Napisałam dziesiątki artykułów i zrobiłam wiele reportaży o traumie wojennej i straumatyzowanych żołnierzach. Moim kolejnym tematem miały być albo samobójstwa weteranów wojennych, albo użycie dronów do prowadzenia nowoczesnej wojny. Bardziej byłam skłonna zająć się tym pierwszym. W USA według statystyk codziennie odbiera sobie życie 22 żołnierzy. Jednak kiedy zbierałam materiały, pewna kobieta opowiedziała mi, że miała znajomych, którzy pracowali w programie dronowym i odebrali sobie życie. Wtedy zrozumiałam, jak wielki wpływ na amerykańską armię ma ten program, i postanowiłam przyjrzeć mu się dokładniej.

Program dronowy był objęty ścisłą tajemnicą. Jak udało się pani znaleźć ludzi, którzy nie bali się mówić?
– To oczywiście była najtrudniejsza część, zajęła mi najwięcej czasu. Jestem dobra w wyszukiwaniu informacji, jednak publicznie o tym powiedziała wcześniej zaledwie jedna osoba. Nie było mowy, żeby zdać się na coś więcej niż anonimowe źródła, ale przy tak mocnym temacie to za mało. Zbyt łatwo moje wnioski zostałyby podważone. Zaktywizowałam więc ludzi, których znałam, zwłaszcza z organizacji pomagających weteranom, i na forach internetowych. W końcu ktoś podesłał mi zdjęcie kobiety, która zasłaniała się białym prześcieradłem, a podpis mówił: „Program dronowy wcale nie służy temu, co wszyscy myślą. Wiem, o czym mówię”. Zaczęłam dociekać, kim jest mężczyzna, który przysłał mi zdjęcie. Sprawdzałam jego połączenia na Facebooku, dochodziłam, z kim jest powiązany. Wreszcie wśród jego znajomych dostrzegłam zdjęcie, na którym kobieta miała takie same oczy jak ta na fotografii z prześcieradłem. Napisałam do niej z pytaniem, czy pracowała w programie dronowym. Odpowiedziała, że tak. Zaczęłyśmy się spotykać. Bardzo dużo czasu zajęło mi zdobycie jej zaufania. Nieustannie starałam się też znaleźć innych ludzi, którzy opowiedzieliby mi swoje historie. W końcu cztery osoby się na to zdecydowały.

Czy zaufanie ze strony rozmówców wymagało od pani cenzurowania się?
– Dobro i bezpieczeństwo ludzi, którzy zdecydowali się mówić, było dla mnie najwyższym priorytetem. Już na samym początku pracy zatrudniłam prawnika, który pomagał mi w tym, by moi rozmówcy mogli się czuć w pełni bezpiecznie. Istotne było, aby przed publikacją materiału nikt nie dowiedział się o jego istnieniu. Każdy, kto ze mną współpracował, był objęty totalnym embargiem na mówienie o tym. Mejle, które wymienialiśmy, były szyfrowane, tak samo połączenia telefoniczne i wiadomości SMS. Chciałam jak najbardziej zminimalizować ryzyko.

Wołanie o pomoc

Zapewne wielką ulgą dla pani rozmówców było to, że mogli powiedzieć o tym, o czym tak długo musieli milczeć.
– To był jeden z powodów, dla których tak bardzo się otworzyli. Kiedy już udało mi się zdobyć ich zaufanie, opowiadali mi ze szczegółami o wszystkim: o tym, jak wyglądała sama praca nad programem, ale też o swoich stanach psychicznych. Zależało mi na zderzeniu tych dwóch perspektyw. Chciałam dać ludziom, z jednej strony, dostęp do wiedzy o tym, co się robi za płacone przez nich podatki, a z drugiej – możność identyfikowania się z osobami, które postanowiły mówić, łamiąc przy tym obowiązujące ich zasady. Program dronowy przedstawia się w mediach w sposób propagandowy. Przyjmuje się jedynie perspektywę wojenną, mówi się o sukcesach nowych technologii w interwencjach na Bliskim Wschodzie i w innych strefach objętych wojną. Moi rozmówcy mówili mi wielokrotnie, że jestem pierwszą osobą, która pyta o ich udział w tym projekcie. Nikogo nie obchodzą ci, którzy przy dronach pracują, liczy się jedynie skutek ich wprowadzenia. Tak jakby osoby obsługujące drony nie były żołnierzami.

A są?
– To, że wojna, w której biorą udział, dzieje się dziesiątki tysięcy kilometrów od nich, nie oznacza, że nie zostawia w nich śladu. Oni tłamszą w sobie mnóstwo emocji, z którymi nie mogą się zdradzić.

Czyli wychodzą na osiem godzin do pracy, w której zdalnie zabijają innych, po czym wracają do domów, do rodzin, dzieci?
– To kompletna schizofrenia. Idą na wojnę, jakby szli do biura, do korporacji, po czym wracają do swojej codzienności. Nie trzeba mieć bogatej wiedzy psychologicznej, by pojąć, że gładkie przechodzenie między tymi dwiema płaszczyznami jest niemożliwe. Ci ludzie desperacko potrzebują pomocy. Nigdy nie zapomnę opowieści jednej z kobiet o tym, że po zabiciu za pomocą drona trzech osób w Afganistanie, w tym najprawdopodobniej nastolatka, poszła po pracy na przyjęcie urodzinowe córki. Absurdalność tej historii jest porażająca – niby jesteś zupełnie bezpieczny we własnym kraju, a jednocześnie jesteś na wojnie.

Bogowie życia i śmierci

Amerykański rząd nie gwarantuje tym ludziom pomocy psychologicznej?
– W każdym z wywiadów, które przeprowadziłam, powracał ten wątek. Rano decydujesz o ludzkim życiu, a po południu idziesz do supermarketu po płatki na śniadanie dla dziecka. Rano musisz zupełnie zapomnieć o tym, że masz rodzinę, po południu musisz zupełnie zapomnieć, że pozbawiłeś kogoś życia. A do tego masz całkowity zakaz mówienia o tym. Wojsko powinno gwarantować tym młodym ludziom, bo zazwyczaj przy programie dronowym pracują 20-, 30-latkowie, dostęp do wykwalifikowanych terapeutów, którzy pomogą im radzić sobie ze stresem i emocjami przeżywanymi w pracy. Tymczasem dotąd sytuacja wyglądała tak, że w razie gdyby powiedzieli psychologowi o tym, co robią, zostaliby postawieni przed sądem i skazani na więzienie za zdradę tajemnicy państwowej. Jak to o nas świadczy? Co z nas za społeczeństwo, które wysyła kogoś na wojnę i nie pomaga mu się z tej wojny otrząsnąć?

Uważa pani, że to porównywalne doświadczenie – rzeczywisty front wojenny i ten wirtualny?
– Wraz ze zmianą technologii zmienia się sposób prowadzenia wojny, to nieuniknione. Kiedyś podobne porównanie można było zrobić między husarią, która na koniach, w zbrojach ścierała się z przeciwnikiem bezpośrednio, a teoretycznie bezpieczniejszymi wnętrzami czołgów. Dziś nie mamy wątpliwości, że jedno i drugie powoduje podobną traumę. Za kilkadziesiąt lat to samo powiemy o wojnie wirtualnej. Nieważne, na jakiej jesteśmy pozycji, ważne, że mamy ręce ubrudzone krwią i decydujemy o czyimś życiu. Ludzkość uświadomiła sobie istnienie zespołu stresu pourazowego, dopiero kiedy zainteresowała się nim popkultura. Dzięki takim filmom jak „Czas apokalipsy” Francisa Forda Coppoli z 1979 r. na szeroką skalę dowiedzieliśmy się, że wojna to nie tylko bohaterstwo i zasługi, ale przede wszystkim złamane kręgosłupy moralne, nieprzespane noce po powrocie do ojczyzny, zniszczone małżeństwa i rodziny. Z ludźmi, którzy pracują w programie dronowym, dzieje się to samo. Moi rozmówcy opowiadali mi o tym, że ich koledzy popadali w problemy z alkoholem, a nawet próbowali się zabić.

To jedna strona medalu. A co z tymi, którzy tak jak czasami żołnierze na wojnie nadużywają swoich kompetencji?
– Takie historie też się zdarzają. Część pracujących w programie nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Nie jest świadoma realności tego, w czym uczestniczy. Zabijanie za pomocą dronów traktuje jak grę komputerową. Takich ludzi powinniśmy się bać najbardziej. Jest jeszcze jeden typ – ci, którzy nie chcą zabijać i próbują pociągać za spust jak najrzadziej, ale boją się, że w ten sposób mogą ocalić terrorystę, który następnie pozbawi życia Amerykanów czy żołnierzy wojsk koalicji na realnym froncie. Amerykanów napędza paranoiczne myślenie o tym, żeby ocalić się przed kolejnym 11 września. Dlatego wolą posunąć się za daleko, niż czegoś nie dopilnować. Nieważne, jakim typem osoby jesteś, ważne, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że czarna kropka na ekranie twojego komputera to żywy, rzeczywisty człowiek ze swoją biografią, emocjami, rodziną. Nie ma miejsca w tym programie dla tych, którzy chcieliby wyeliminować „wszelkiej maści wroga Ameryki”, jak stwierdził jeden z moich rozmówców.

Czyli nie wszyscy pracujący w programie mają traumę.
– Nie, z niektórymi dzieje się coś przeciwnego – uzależniają się od pozbawiania życia, odkrywają w sobie pierwiastek boskości, który pozwala im wyrokować o czyimś byciu i niebyciu. Znamy i takie przypadki z wcześniejszych konfliktów. Po wojnie w Wietnamie normą stało się, że osoby przyzwyczajone do tego, by sięgać po ostateczne rozwiązania, po powrocie do ojczyzny brały broń i strzelały do ludzi na ulicach czy w domu. O tym też społeczeństwo dowiedziało się z głośnych dzieł popkultury, takich jak „Taksówkarz” Martina Scorsesego z 1976 r. To następny dowód, że program dronowy nie różni się tak bardzo od rzeczywistego frontu.

Czy tak miało być?

Po raz kolejny wymieniła pani film jako narzędzie zmiany świadomości społecznej. Pani ze swoich materiałów też zrobiła dokument.
– Mój „National Bird” powstawał równolegle z materiałami, które nagrywałam do reportaży. Był pokazywany na Berlinale, festiwalu filmowym prezentującym obrazy zaangażowane społecznie i politycznie. Wokół filmu wywiązała się duża dyskusja, która, mam nadzieję, wpłynie na naszą świadomość w kwestii programu i zagrożeń, które on niesie. Obraz był też rozpowszechniany w Stanach Zjednoczonych, co bardzo mnie cieszy, bo daje mi pewność, że moich bohaterów nie spotka potępienie za to, że zdradzili tajemnice swojej pracy.

Skoro tak, czy pani zdaniem jest szansa na szybką zmianę stanu rzeczy?
– Wierzę w to, że seria moich reportaży i film dokumentalny to dopiero początek. Tym tematem powinno się zająć znacznie więcej dziennikarzy. Jest jeszcze wiele do powiedzenia i skomentowania. Fakt, że na Berlinale i przy dystrybucji filmu wywiązała się dyskusja – na żywo, po seansach, i w internecie – oznacza, że ludzie są zainteresowani tym zagadnieniem, chcą wiedzieć, nie są wobec niego obojętni. A skoro tak, mamy obowiązek dostarczenia im tych informacji. Jeśli Amerykanie używają dronów do prowadzenia wojen, prawdopodobnie robią to też inne kraje, a co za tym idzie, dostęp do tej technologii mają już zapewne terroryści. Technologia i dostęp do broni wielokrotnie wypierały aspekt moralności jej używania po obu stronach – ludzi, którzy są w nią wyposażeni, i tych, wobec których jest stosowana. Musimy jako społeczeństwo odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie dotyczące programu dronowego: czy rzeczywiście chcieliśmy, żeby wyglądał tak, jak wygląda? Mam nadzieję, że w jakiś sposób przyczyniłam się do tego, żeby ludzie zadali sobie takie pytanie.


Sonia Kennebeck – Malezyjka urodzona w rodzinie robotniczej, dziś mieszkanka Nowego Jorku. Studiowała stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Amerykańskim w Waszyngtonie. Pracuje jako dziennikarka śledcza. Zaczynała w NBC tuż przed zamachami z 11 września. Autorka ośmiu filmów dokumentalnych i ponad 50 reportaży telewizyjnych. Przez trzy lata pracowała w sekrecie nad wojskowym programem dronowym USA. Efekty dziennikarskiego śledztwa w tej sprawie ujawniła na przełomie 2015 i 2016 r. O efektach jej pracy dyskutuje się do dziś.

Wydanie: 04/2017, 2017

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy