Najpierw czytać, potem pisać

Najpierw czytać, potem pisać

Każdy może uczyć się pisania, również po to, aby poznać siebie i pozbyć się zahamowań


Brygida Helbig – pisarka i literaturoznawczyni, pochodzi ze Szczecina, mieszka w Berlinie


Jesteś literaturoznawczynią, pisarką, nauczycielką sztuki pisania. Polską czy niemiecką? Albo kiedy jesteś polską, kiedy niemiecką?
– Wydaje mi się, że język jest tu najważniejszym wyznacznikiem. Jestem polską pisarką, ale literaturoznawczynią zapewne bardziej niemiecką, większość artykułów naukowych napisałam w tym języku, przy czym duża część została przetłumaczona na polski. Polonistyki i literaturoznawstwa uczyłam się w Niemczech i tutaj robiłam doktorat, habilitację. Szkołę literaturoznawczą tak naprawdę dostałam w Bochum. Najważniejszym moim nauczycielem był prof. Michael Fleischer, który pochodzi z Zabrza. Po latach wrócił do Polski, wykłada we Wrocławiu. Bardzo interesująca osobowość. Dodał mi też szlifu pisarskiego.

Studiowałaś w Szczecinie, potem w Bochum.
– W Szczecinie tylko rok, choć bardzo ważny. Po pierwszym roku studiów wyjechałam do Niemiec. W Bochum była ostra szkoła, nie było żartów. U Fleischera, specjalisty od literatury awangardowej, każde słowo musiało w tekście siedzieć, musiała być ironia, autoironia, żadnego sentymentalizmu, który przywiozłam z Polski poprzez różne lektury. „U Fleischera” czytaliśmy zupełnie inne – Gombrowicza, Schulza, Stachurę. Kształtowały mnie one, chociaż te niemieckie też, studiowałam także germanistykę. Nasze prace naukowe musiały być niezwykle metodyczne, konkretne, mieć odpowiednią strukturę. Tam nauczyłam się dyscypliny językowej. Tych formalnych wymogów jest prawdopodobnie na studiach w Polsce nieco mniej, pracowałam kilkanaście lat na polskich uniwersytetach, wiem, że prace magisterskie wyglądają trochę inaczej. Owa „niemiecka dyscyplina” naukowa powoduje, że struktura i słowo są bardzo ważne, nie można rozwadniać, rozwlekać. Trzeba się obchodzić ze słowem ostrożnie i uważnie.

Polskiego sentymentalizmu się pozbyłaś, co zostało z tej „polskiej duszy”?
– Nie, nie całkiem się pozbyłam, zachowałam uczuciowe podejście i ono później bardzo mi się przydało, bo tylko jedno w połączeniu z drugim daje pożądaną całość. Formalizm, w uproszczeniu „niemiecki”, może nam bardzo przeszkadzać w rozwoju literackim, naukowym, jeżeli staje się więzieniem i trzymamy się go np. z lęku przed oceną. Istnieje niebezpieczeństwo zbyt sztywnego trzymania się i powtarzania modnych schematów, metod, fraz, pojęć. Im dłużej pracowałam w Niemczech, tym bardziej próbowałam przemycać osobisty punkt widzenia, także w tekstach naukowych, co jest może bardziej polskie.

Przyjrzyjmy się nauczaniu pisania w komercyjnych szkołach. Jak jest oceniane przez pisarzy?
– Nie mam jednego poglądu na ten temat, mam cały zestaw poglądów. Niektórzy pisarze nie lubią tego, że takie szkoły powstają, nie godzą się np. na prowadzenie zajęć na studiach pisarskich. Uważają, że nie powinno się pisania uczyć na studiach, że to nie jest normalny zawód, że zaniżamy w ten sposób poziom i niszczymy geniusz, indywidualność. A może propagujemy literaturę przeciętną? Trudno powiedzieć. Bo z drugiej strony… Jako nastolatka fascynowałam się biografiami Clary Wieck i Roberta Schumanna. Schumann podobno, gdy po raz pierwszy przyszedł na lekcje gry na fortepianie do ojca Clary, Friedricha, słynnego lipskiego nauczyciela, zaczął „z marszu” spektakularnie grać wszystko, co potrafił. Nauczyciel jednak uspokoił go, sprowadził na ziemię i zażądał, by zagrał gamę C-dur. Ona jest początkiem.

Czyli nauczyć się podstaw, zasad, również po to, by je łamać?
– Albo co najmniej nauczyć się czytać i interpretować, zanim zaczniemy sami pisać. W szkołach twórczego pisania uczy się pewnych zasad konstrukcji, tradycyjnych wzorców pisania, np. powieści, jak należy zacząć, w jaki sposób rozwinąć akcję, jak scharakteryzować bohaterów. I to jest cenne, ale pisania można też się nauczyć zupełnie inaczej. Wiele i wielu z nas uczyło się pisać przede wszystkim poprzez czytanie, analizę i interpretację. Uwielbiam analizować utwory literackie i uważam, że w sumie to wystarczy, żeby zostać dobrym pisarzem, pisarką. Z reguły nie uczę pisać według konkretnych schematów, nie daję przepisu na napisanie powieści albo wiersza, reportażu, jak na ugotowanie bigosu. Wychowani na „przepisach” pisarze mogą nie mieć odwagi, żeby się wychylić poza szablon, zaszaleć, być sobą, zrobić coś takiego jak Gombrowicz, jak wielu/wiele innych, których podziwiamy do dzisiaj. Tak naprawdę liczy się przede wszystkim oryginalność, osobowość.

Można mówić o fenomenie najróżniejszych komercyjnych szkół pisania.
– Cała ta wiedza, która kiedyś była bardzo elitarna, stała się teraz bardzo egalitarna, uczymy się na coachingach, że możemy wszystko, że damy sobie radę, że każdy potrafi, więc w najgorszym przypadku, niewiele myśląc, chwytamy kamerę, mikrofon i – nieciekawym językiem – uczymy innych, że też mogą pisać. Niepokoi poziom niektórych „nauczających”. Chociaż oczywiście prawdą jest, że możemy nauczyć się bardzo, bardzo wiele, że możemy stworzyć coś niezwykłego i oryginalnego, że mamy zwykle dużo większy potencjał, niż nam się wydaje. Potrzebujemy tylko, aby ktoś to w nas rozbudził, ktoś nas poprowadził, uwierzył w nas, najlepiej ktoś, kto sam już przeszedł tę drogę.

Nie mogą istnieć same złe szkoły pisania, prowadzą je wydawnictwa, wielkie nazwiska, że wymienię choćby zajęcia z noblistką Olgą Tokarczuk.
– Skrytykowałam przed chwilą nieco szkoły pisarskie, ale to nie znaczy, że mam tylko złą opinię na ten temat. Sama byłabym wdzięczna, gdyby kiedyś ktoś w ten sposób mnie poprowadził, może mogłabym czegoś się nauczyć wcześniej. Szkoły pisania są potrzebne i umożliwiają większej liczbie osób dostęp do tak ważnej sztuki wyrażania siebie. Gdybym miała o nich złą opinię, nie oferowałabym ich sama. Bardzo doceniam pierwszą uniwersytecką szkołę twórczego pisania w Polsce. Są to podyplomowe studia literacko-artystyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, które założyła i którymi kierowała przez ponad 20 lat prof. Gabriela Matuszek-Stec, znawczyni Przybyszewskiego, którą poznałam w latach 90. w Berlinie. Mniej elitarne, ale równie ciekawe są dzienne studia pisarskie na Uniwersytecie Szczecińskim, firmowane m.in. przez prof. Ingę Iwasiów (z którą studiowałam kiedyś w Szczecinie!).

Czy można porównać szkoły, kursy pisania kreatywnego, pisania różnorakiego w Niemczech i w Polsce?
– Takich komercyjnych w Niemczech jest nieskończenie więcej i są dużo bardziej sprofesjonalizowane niż w Polsce. Najdłużej jednak istnieją takie szkoły i kursy w Ameryce. Jedną z osób, które wniosły twórcze pisanie do Polski, była Izabela Filipiak, dzisiaj Izabela Morska. Wiele lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych i tam studiowała. Jest autorką książki „Twórcze pisanie dla młodych panien”. Także niemieckie nauczycielki creative writing starszego pokolenia uczyły się dydaktyki pisarskiej na amerykańskiej literaturze przedmiotu. Stopniowo powstawały w Niemczech tego typu katedry, instytuty – w Heidelbergu czy w Lipsku – potem prywatne szkoły (najsprawniejsze w reklamowaniu swoich kursów).

Podoba mi się pomysł przyjścia do księgarni, by uczyć się pisania.
– Tak, koniecznie. Najpierw czytać, potem pisać. À propos księgarni, kilka lat temu prowadziłam warsztaty pisarskie w księgarni polsko-niemieckiej w Berlinie. Siadaliśmy przy dużym stole, czytaliśmy, omawialiśmy nasze teksty. Dzisiaj wielki sukces odnosi Karolina Kuszyk, która brała w nich udział, autorka świetnej książki „Poniemieckie”. Kiedy przyszła na moje warsztaty, szybko stało się jasne, że ona tych warsztatów właściwie nie potrzebuje. Niemniej jednak takie spotkania pisarskie zawsze są bardzo motywujące i to ich najważniejsza rola.

To także szkoła przekraczania własnych zahamowań?
– Tak, jak najbardziej. Ostatnio prowadziłam miniwarsztaty dla początkujących, które miały przede wszystkim pomóc pokonać blokady. „Poszłam” w rodzaj magii pisarskiej, której elementów tutaj nie zdradzę. Wspomnę tylko, że nawiązałam m.in. do koncepcji amerykańskiej nauczycielki Julii Cameron. W warsztatach wzięło udział sporo kobiet, które są coachami, terapeutkami i szukają wsparcia w przezwyciężeniu zahamowań w kreatywności. Wiele osób wstydzi się pisać, a jeszcze bardziej pokazać swoje pisanie światu, no i ma tego wewnętrznego krytyka wyniesionego ze szkoły, z domu: „Co ty za bzdury piszesz!” itp. Pisanie oznacza odwagę bycia sobą i wystawienie się na krytykę, a nawet być może kpinę. Trzeba się rozluźnić, nie bać się, pozwolić długopisowi robić to, co zechce, i nie od razu oceniać. Na tego typu wsparcie jest bardzo duże zapotrzebowanie. Niewiele osób ma śmiałość, żeby myśleć o sobie jako autorce, autorze, żeby się odważyć (a chęci są). Zdziwiłam się, oglądając nagrania z zajęć pisarskich ze znaną niemiecką autorką i trenerką, Doris Dörrie. Prowadziła ćwiczenia z pisania automatycznego (free writing) m.in. z dziennikarzami tygodnika „Die Zeit” – byli zaszokowani, że tak można pisać. To nie jest na razie zbyt popularna wiedza.

Czy zajęcia dotyczące pisania, także twoje, to również poszukiwania formy ekspresji, dowiedzenia się czegoś o sobie?
– Staram się łączyć naukę pisania z rozwojem osobistym, duchowością, a nawet rodzajem terapii. To ważne aspekty warsztatów pisania (auto)biograficznego, które planuję. Chcę połączyć artyzm z uzdrawianiem siebie, z odnajdywaniem, mówiąc za Tokarczuk, zagubionej duszy, która w ciągu naszego życia została zagłuszona i mówi do nas np. symptomami chorobowymi albo odzywa się w snach. Praca z metaforą, symbolem bardzo sprzyja poznawaniu siebie. Co może być większą terapią od słuchania własnej duszy i wyrażania jej w pisarstwie, malarstwie czy muzyce? Można nawet w zgodzie z duszą gotować, ale pisanie jest o tyle dobre, że mamy symbolizację, czyli znajdujemy słowo, a ono ma ogromną moc.

W pracy warsztatowej potrzeba gotowości na poddanie się osądowi, krytyce. To bywa trudne.
– Ważne, żeby nie była to niszcząca krytyka, żebyśmy ostrożnie obchodzili się ze sobą i ze swoimi tekstami, budowali zaufanie do siebie nawzajem, pewność, że to, co mamy do powiedzenia, zawsze ma wartość. Niezależnie od tego, czy pisanie w danym momencie nam się uda, czy nie.

Specjalizujesz się w nauczaniu pisania autobiograficznego. Prowadziłaś warsztaty dla uczestników z Polski i Niemiec.
– Tak. I był to jeden z pierwszych tego typu kursów prowadzonych przeze mnie poza akademią, mogłam więc robić wszystko tak, jak sama chciałam. Dla mnie praca z biografią przy uczeniu pisania czy interpretacji jest absolutnie integralną częścią procesu, zawsze starałam się to „przemycić”. Mój pierwszy kurs tego typu był bardzo uwalniający, myślę, że wszyscy byliśmy zaskoczeni, co z nami zrobiły to „wolne pisanie” autobiograficzne i temu podobne ćwiczenia.

Uczestniczkami kursów pisania są w większości kobiety.
– Mężczyźni albo bardziej się wstydzą, albo są mniej gotowi na zderzenie z cudzymi opiniami na temat ich tekstów, albo mają więcej oporów przed sięganiem do swojego wnętrza. Pisarzy mimo wszystko pewnie nadal jest więcej niż pisarek, jak wiadomo, kobiety miały bardzo ograniczony dostęp do tej roli. Z drugiej strony w naszej kulturze mężczyźnie nadal nie za bardzo przystoi okazywać (ba, nawet odczuwać!) emocje, będące integralną częścią procesu pisania. Na uniwersytetach jest jednak chyba więcej mężczyzn niż na innych kursach. Na zajęciach, które prowadziłam na uniwersytetach w Poznaniu czy w Szczecinie, około jednej trzeciej uczestników stanowili mężczyźni, którzy chcieli zostać pisarzami.

Jakie są motywacje uczestników kursów, warsztatów, które prowadziłaś?
– Na uniwersytetach to jednoznaczne, ci ludzie chcą zostać zawodowymi pisarzami, pisarkami. Na innych kursach jakaś część chciałaby poeksperymentować albo napisać coś dla mniejszego kręgu. Starsze osoby chcą napisać wspomnienia, autobiografię dla bliskich. No i jeszcze są motywacje grup zawodowych, takich jak coache, terapeuci, chcących zrobić sobie reklamę starym i wypróbowanym elementem marketingowym, jakim jest książka wydana na papierze.

Planujesz kolejne warsztaty nie tylko pisania, ale i czytania.
– Czytamy mało literatury pięknej, ludzie czytają innego rodzaju lektury, jeżeli w ogóle. Zanika sztuka interpretacji literatury pięknej i różnego rodzaju tworów kultury. Ale jeszcze coś wydaje mi się istotne. Jeżeli będę uczyć pisania i czytania, raczej nie pozostanie to celem samym w sobie. Celem nadrzędnym jest poznanie siebie, po to, choć brzmi to banalnie, aby tworzyć sobie mądrzejsze, lepsze, bardziej zharmonizowane życie – i taki też stwarzać świat. Czytanie, interpretacja powinny również służyć naszej umiejętności wczuwania się w inne punkty widzenia, uczyć rozumienia innych. Byśmy nie musieli nawzajem się bić, zabijać, faktycznie lub symbolicznie. Powiem więcej. Sama umiejętność pisania, której nie towarzyszy rozwój wewnętrzny (emocjonalny, etyczny itd.), może być nawet społecznie niebezpieczna.

Jesteś przede wszystkim pisarką, nad czym literacko pracujesz?
– Właśnie w Kołobrzegu kończę powieść, to niejako druga część książki „Anioły i świnie w Berlinie!”, a może raczej druga część „Niebka”, oparta na wątkach autobiograficznych, nawiązująca do mojej teraźniejszości, mojej kobiecej drogi. Chcę przedstawić kobiece uwikłania w różne wzorce, które nas ograniczają, powodują, że (jeszcze) nie żyjemy tak odważnie, jak byśmy chciały. Ale idziemy do przodu.


Brygida Helbig – do Niemiec wyemigrowała w roku 1983. Jej powieść „Niebko” znalazła się w finale Nagrody Nike, a jej proza „Enerdowce i inne ludzie” była do Nike nominowana. Ostatnia powieść, zbeletryzowana biografia Marii Komornickiej/Piotra Własta, znalazła się w finale Nagrody Miasta Stołecznego Warszawy.


Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 07/2023, 2023

Kategorie: Kultura, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy