Nasi w Afganistanie

Nasi w Afganistanie

W warunkach, jakie tu panowały, szaleństwem byłoby pozostawienie Afgańczyków samym sobie

Baza Ghazni, 24 marca
– O, k… sporo tego. – Widok kilkudziesięciu lawet wypakowanych wojskowym sprzętem zrobił na Rygasie niemałe wrażenie. Ciężarówki stały w kilku rzędach, jak okiem sięgnąć, każda z odpalonym silnikiem, co tylko potęgowało ogrom doznania. „Tak dużego konwoju jeszcze nie przeprowadzaliśmy” – pomyślał Bartek, próbując policzyć wozy. Po 30. dał sobie jednak spokój.
– Będzie cyrk… – powiedział do siebie, kręcąc przy tym głową.
Właściwie to już był – dochodziło południe, a oni dopiero zbierali się do wyjazdu. Plan zaś zakładał, że konwój wyruszy z Ghazni najpóźniej o dziewiątej rano. Szlag trafił założenia jeszcze wczoraj wieczorem, gdy okazało się, że połowa z zamówionych lawet nie dotarła do bazy. Afgańscy kontraktorzy podeszli do sprawy z typową dla siebie nonszalancją. „Oni zawsze mają czas” – Bartek mimowolnie się uśmiechnął.
– Leniwe sukinkoty – powiedział, odmachując grupce afgańskich kierowców, wśród których był Samiullah, ghaznieńczyk, którego Rygas poznał kilka tygodni temu.
Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił. Siedział na wieży rosomaka, rozkoszując się dymkiem i promieniami silniejszego z każdym dniem wiosennego słońca. Nie miał pojęcia, ile godzin zajmie konwojowi dotarcie do Bagram. Najpewniej kilkanaście, z których większość trzeba będzie spędzić w zamkniętym transporterze. Chciał więc wykorzystać ostatnie chwile na wolnym powietrzu, choć smród spalin trochę mu tę przyjemność psuł.
„Będzie cyrk…” – powtórzył w myślach Rygas. Nie lubił konwojów. Dobrze jednak wiedział, że ktoś musiał eskortować przeprowadzkę kontyngentu, zwłaszcza że Polacy korzystali z usług afgańskich firm transportowych. W warunkach, jakie tu panowały, szaleństwem byłoby pozostawienie Afgańczyków samym sobie. Zapewne duża część ciężarówek nigdy nie dotarłaby na miejsce, zapadając się pod ziemię gdzieś między Ghazni a Bagram. Nie z powodu nieuczciwości laweciarzy – choć Bartek nie ufał im za grosz – lecz bandytów, którzy z napadów na kierowców uczynili drugi, po narkotykach, najbardziej dochodowy interes w Afganistanie. Każdej doby w tym kraju przepadała bez wieści zawartość kilkudziesięciu ciężarówek, a tysiące kierowców i pasażerów płaciło nielegalne myto. To rzecz jasna zwiększało koszty operacyjne lokalnych spedytorów, co im bliżej końca misji, tym bardziej wadziło głównemu zleceniodawcy – NATO. W takich okolicznościach na afgańskich drogach pojawiły się silnie ochraniane konwoje logistyczne. Co redukując jedno ryzyko, zwiększało kolejne – klasycznych rebelianckich ataków. Bojownicy byliby idiotami, gdyby nie skorzystali z okazji, jakie stwarzała ewakuacja ISAF. Już od wielu miesięcy konwój popędzał konwój – liczba celów do odpalenia dramatycznie wzrosła. „Ostatnia chwila, żeby nam napsuć krwi” – Rygas doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Ale krew psuli im też sami kierowcy lawet. Bartek miał gdzieś fakt, że się spóźnili – właściwie nawet go to ucieszyło, bo w nocy mógł się wyspać, a dziś zdołał zjeść wczesny, ale mimo wszystko normalny obiad. Rygasowi chodziło o pewną ruchową niezborność oraz brak dyscypliny laweciarzy. Za dnia dało się jeszcze ich upilnować i zmusić do w miarę uporządkowanej jazdy, ale w nocy…
W nocy działy się cuda – auta nękały usterki, brakowało im paliwa (mimo zapewnień, że ruszają na pełnych bakach), kierowcy gubili drogę bądź zjeżdżali na pobocza, co często kończyło się zakopaniem, a nierzadko efektowną wywrotką. Rygas, który kiedyś nawtykał kierowcy PKS-u, że jeździ jak wariat, teraz nabrał do swoich doświadczeń właściwego dystansu. Prawdziwi „mistrzowie kierownicy” byli tu, w Afganistanie – uznał już dawno temu i nie był w tej ocenie osamotniony.
Westchnął. Samiullah znów gapił się w jego stronę, podniósł więc prawą dłoń z wystawionym kciukiem. Ten Afgańczyk był akurat „połapany”, jak zwykł to określać Rygas. „Raczej nie zgubiłby śmigła” – orzekł w myślach. I znów wykrzywił twarz, mocno rozbawiony.
Ta historia wydarzyła się kilka lat wcześniej, podczas letniej zmiany. Po tym jak jeden z polskich śmigłowców stracił moc tuż po wystartowaniu i przyziemił kilkaset metrów od helipadu. „Właściwie to solidnie przyp…” – poprawił się Bartek, który stacjonował wtedy w bazie Warrior, gdzie doszło do zdarzenia. Mi-24 runął w tzw. wąwóz – miejsce, w którym patrole i konwoje formowały się w kolumny przed wyjazdem za mur. Szczęśliwie nikogo tam wówczas nie było, a dwudziestkaczwórka spadła kilkadziesiąt metrów od bazowej stacji paliw. Załoga zdołała się ewakuować, niewielki w sumie pożar ugaszono – eksperci, którzy specjalnie w tym celu przylecieli z Polski, uznali, że płatowiec uda się wyremontować. Wstawiony na lawetę miał pojechać do Bagram, skąd potężny ukraiński rusłan zabrałby go do Wrocławia.
Po drodze jednak kadłub zsunął się z prowadzonej przez afgańskiego kierowcę lawety. Jakim cudem, skoro został solidnie przymocowany? – tego nie udało się ustalić. W każdym razie śmiglak, z dodatkowo uszkodzonym ogonem, nie nadawał się już do niczego. Przynajmniej taki koniec tej historii pojawiał się w żołnierskich anegdotach. Na własne oczy Rygas widział jedynie inne dowody specyficznych umiejętności lokalnych laweciarzy – poobijane kontenery, którym dane było lądować w rowach i na poboczach.
– „Rygi”! – Jakiś głos przerwał rozmyślania starszego szeregowego.
– Odprawa!
– Idę – odpowiedział koledze Bartek. „Będzie cyrk” – stwierdził po raz trzeci, zeskakując z wozu.

Droga Highway 1, na północ od miasta Ghazni, 24 marca
Konwój poruszał się tempem spacerowym. „Jak zwykle ktoś coś pop… i zamiast ciąć do Bagram, wleczemy się za Jankesami” – skomentował w myślach rozeźlony Rygas. Amerykański zespół saperski – kilka specjalistycznych pojazdów służących do wykrywania min pułapek – czesał akurat „ich” drogę. Samo w sobie nie byłoby to złe – zawsze bezpieczniej przejechać świeżo sprawdzoną trasą – gdyby nie owa zabójcza prędkość RCP (ang. Route Clearance Patrol – zespół rozminowywania dróg).
– Powinniśmy ich w pizdu wyprzedzić – stwierdził Bartek, lecz nikt w wozie nie zareagował na jego uwagę.
– Byleby tylko foresty nic nie znalazły… – dodał po chwili, zmieniając pozycję na niewygodnym fotelu. Wszyscy w rosomaku doskonale wiedzieli, że taki scenariusz oznaczałby co najmniej kilkudziesięciominutowy postój.
– Co, „Rygi”, nie chce ci się esek wp…? – „Mazi” wyszczerzył białe jak śnieg zęby.
Na samą myśl o amerykańskich racjach żywnościowych Bartek poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Jeśli tylko mógł, unikał tego pędzonego chemią świństwa, co zresztą nie było wśród Polaków niczym wyjątkowym.
– Fuck you! Zostawię swój zapas tobie, wytrawnemu koneserowi. Już ci ślepia świecą w nocy, więc możesz żreć to gówno dalej – odgryzł się kapralowi, z satysfakcją obserwując uśmiech na kilku twarzach.
Przez następne minuty rozprawiali o wyższości polskich racji nad amerykańskimi – i jakimikolwiek innymi – dochodząc do etapu wspomnień na temat domowych obiadków. I wtedy przyszedł rozkaz wyjścia na wąsy.
– No, panowie. Koniec jazdy na gapę. Nasi amerykańscy towarzysze broni poprosili nas o ochronę – skomentował sytuację w typowy dla siebie sposób „Mazi”.
– W dupę jebaną mać! – Rygas nie miał ochoty na subtelne gry słowne.
Chwilę później był już na zewnątrz.
Kolumna stała, co mogło oznaczać chwilowy zator, bez związku z działalnością RCP. Bartek westchnął, modląc się w duchu o taką właśnie opcję. I o jak najszybsze rozstanie z Amerykanami. Wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów i wsunął jednego do ust. „Przynajmniej można zajarać” – pocieszał się, przypalając elema. W transporterze groziło to uruchomieniem instalacji przeciwpożarowej, co poza nieprzyjemnym doświadczeniem wiązało się jeszcze z koniecznością napełnienia gaśnic na własny koszt – czyli wydatkiem rzędu, bagatela, dwudziestu tysięcy złotych. Oczywiście wojskowi i na to ograniczenie znaleźli sposób – wystarczyło otworzyć górne włazy i wyjść na tzw. opelotkę – jeśli kogoś przycisnęło, a pojazd był w ruchu. Ale nie zawsze dawało się jeździć rozbebeszonym rosomakiem.
Dlatego wąsy miały też swoje plusy.
Od czoła kolumny dzielił Bartka dystans kilkuset metrów. Ruszył więc, rozkoszując się dymkiem, zadowolony, że może iść asfaltem. Dziś to nie on robił za najdalej wysunięty element wąsa. Mijał kolejne ciężarówki i wozy obstawy, co rusz pozdrawiany przez afgańskich kierowców. „Im pewnie też się śpieszy” – pomyślał, zdając sobie sprawę, że ci faceci ryzykują nie mniej niż on. A nawet bardziej, bo Rygas przez dużą część drogi siedział w opancerzonym rosomaku, a oni jechali zwykłymi ciężarówkami. To straszący na poboczu wrak jednej z nich uświadomił mu owo zagrożenie. Afganistan pełen był takich szczątków, a Bartek sam – kilka razy – widział dogasające pożary wysadzonych przez przypadek cywilnych aut. „Lepiej oni niż my” – zwykle w ten sposób komentowało się takie sytuacje, co nie zmieniało faktu, że ludzi było żal.
– Ceść, Baltek. – Łamana polszczyzna Samiullaha zawsze bawiła Rygasa. – Zajalamy? – Starszy szeregowy znał niewielu palących Afgańczyków; ten akurat kopcił jak mało kto. Bartek uśmiechnął się szeroko – owo „zajalamy” znaczyło ni mniej, ni więcej, tylko: „poczęstuj mnie, kolego”.
– Masz, chytrusie. – Rzucił paczkę w kierunku wychylającego się przez okno kabiny kierowcy. – Jednego, rozumiesz? – powiedział. – Only one – dodał, podnosząc do góry dłoń z wyciągniętym kciukiem.
– Good, good. Dobze, dobry. – Afgańczyk wykonał ten sam gest i… schował paczkę.
– Ty sukinsynu! – W Bartku gwałtownie zmieszały się złość i rozbawienie. Takiej bezczelności się nie spodziewał. – Ty…! – Z całych sił próbował przybrać groźną minę. – Ty… – Nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Oddawaj – wydusił wreszcie.
Wybuch gdzieś za plecami kompletnie go zaskoczył.
– K…! – wrzasnął ktoś w pobliżu.
Siedzący naprzeciwko Afgańczyk otworzył szeroko oczy, patrząc gdzieś ponad Rygasem. Lecz zaraz potem przeniósł wzrok na starszego szeregowego. W jego spojrzeniu było coś, co przykuło uwagę Bartka. Na twarzy Samiullaha nie malował się lęk, zdziwienie – raczej jakiś rodzaj smutku i… determinacji. Rygas słyszał wrzawę wokół siebie, lecz nie mógł się ruszyć, jakby ktoś przyspawał mu nogi do jezdni. I wtedy kierowca powoli pokręcił głową – raz, drugi, trzeci.
Bartek poczuł ciarki przechodzące po plecach.
– „Rygi”! – Głośne przywołanie przez radio wyrwało go z letargu. Obrócił się i dostrzegł kolegów biegnących w stronę przydrożnego murku.
– Ja p…! – zaklął i wystartował jak oparzony. Gdy dopadł do glinianej osłony, usiadł i rozejrzał się na boki. Kilka metrów dalej, po jego prawej stronie, czterech żołnierzy pochylało się nad jakimś ciałem.
– „Mazi”! Chłopie, trzymaj się! – Błagalny ton w głosie paramedyka nie wróżył niczego dobrego.
– Boże… – wyszeptał Rygas, dostrzegając zakrwawione kikuty nóg „Maziego”.
– Uuu! – jęczał ranny podoficer. Zaciskał przy tym te swoje śliczne białe zęby i rzucał się, jakby miał atak padaczki. Dwóch chłopaków trzymało go za ramiona, wreszcie ktoś inny chwycił i unieruchomił głowę kaprala.
Rygas poczuł czyjąś dłoń na lewym ramieniu. Zobaczył „Grubego”, który skinieniem głowy kazał mu biec za sobą. Bartek podniósł się i wyprostował, wystawiając niemal połowę głowy ponad osłonę.
Sekundę później w jego hełm uderzyła cała seria glinianych grudek.
– K…! – wrzasnął, gwałtownie się pochylając. Miał szczęście, że pocisk uderzył nie w niego, a w murek, rykoszetując kawałkami budowli. – Walą do nas! – krzyknął, usiłując dogonić „Grubego”.
– W porządku? – Siedzący na skraju murku dowódca plutonu spojrzał mu prosto w twarz.
– Tak – odparł Rygas, klękając.
– Z „Maziego” to już chyba nic nie będzie… – dodał, gdy z tyłu dobiegło ich głośne „Fuck!” paramedyka.
– Może będzie żył – porucznik powiedział to bez specjalnego przekonania. – Dobra, panowie – zaczął po chwili. – Strzelają z budy, którą mamy za plecami, jakieś 150 m od muru. Nasi zaraz przyp… w nią z trzydziestki. Jak rosiek skończy, „Gruby”, „Rygi” i Tomek, przeskoczycie do tej dziury. – Oficer wskazał oddalony o 20 m dół. – Stamtąd będzie można pociągnąć z kaśki. – To ostatnie zdanie skierowane było do Tomasza, celowniczego PK.
Ten zdołał tylko kiwnąć głową, gdy powietrze przeszył dźwięk szybkostrzelnego działka rosomaka.
Puk-puk-puk-puk – Rygas był pewien, że ukryta przed ich wzrokiem buda właśnie zamienia się w pył. Ta świadomość natychmiast przyniosła mu satysfakcję. „Oby żaden brudas tego nie przeżył!” – życzył sobie. Nie dlatego, by samemu nie ryzykować. Był tak nabuzowany, że wprost rwał się do walki. „Za »Maziego«, sk…!”, „Za »Maziego« – niech was porozrywa na kawałki!” – powtarzał w myślach.
– Ruszamy! – „Gruby” zerwał się jako pierwszy, zaraz po tym, gdy zamilkł 30-milimetrowy bushmaster. Bartek ruszył za Tomkiem, niemal wbiegając na jego grzbiet, gdy celowniczy PK potknął się i zarył twarzą w ziemię.
– K… mać! – Rygas nie zdołał przeskoczyć kolegi i chwilę później sam leżał jak długi. Zerwał się gwałtownie, na moment obracając tyłem do ruin ostrzelanego budynku. I wtedy potężna siła rzuciła nim do przodu.
– Jezuu… – jęknął, znów rozpłaszczony. Potworny ból nad pośladkami przypomniał mu o tym, jak kiedyś – wzięty za kibola – oberwał policyjną pałą w nerki. Ale teraz to było coś gorszego, dużo gorszego. „Dostałem” – stwierdził i stracił przytomność.
Gdy otworzył oczy, leżał na boku, a wokół kręciło się kilku mężczyzn. Coś mówili, ale on ich nie rozumiał. Dopiero po chwili zaczęło docierać do niego, co się dzieje. I wtedy dopadła go przerażająca wizja.
– Nogi! – zawył i zaczął się wyrywać. – Straciłem nogi!
– „Rygi”! Uspokój się! – krzyczał ktoś. – To nie ty, to „Mazi”!
– Słyszysz?! – Rygas poczuł czyjś gorący oddech na policzku. – Dostałeś kulkę w plecy, ale nogi masz całe. Rozumiesz?!
Kolejne słowa brzmiały jakby z oddali, a wyraźny obraz pochylonej twarzy zaczął się Bartkowi rozmywać. I nie bardzo pamiętał już, co takiego miał rozumieć.
– Nogi – bełkotał coraz bardziej splątany. – Nogi…
Ktoś położył mu dłoń na czole, przez moment Rygas miał wrażenie, że widzi własną matkę.
– Mamo – wyszeptał, choć może tak mu się tylko wydawało. – Mamo, ja nie czuję nóg.

Fragment powieści Marcina Ogdowskiego (Nie)potrzebni, War Book, Kraków, Ghazni 2013-2014

Wydanie: 2014, 46/2014

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy