Niby-informacje niby-dziennikarzy

Niby-informacje niby-dziennikarzy

Kiedy czytam w tak osobliwych gazetach jak choćby Springerowski „Dziennik” doniesienia o nieuchronnym rozpadzie LiD, to zastanawiam się, czego jest tu więcej. Ignorancji czy bezczelności? Wychodzi na to, że i jednego, i drugiego. Takie odnoszę wrażenie z lektury kolejnych tekstów „Dziennika”. Precyzyjniejsze byłoby zresztą inne słowo. Nie tekst, ale „niby-informacja” o kimś z listy wrogów PiS. Czytam takie coś i widzę siedzącego przy komputerze ignoranta o wyjątkowo złej woli. Ignoranta, który z hucpiarskim zadęciem wali cepem. I tak mu ten cep jakoś lata, że uderza zawsze na lewo. Huku przy tym dużo, a sensu mało.
Jest jednak coś, co się gazetom o takim profilu udało. Na nieszczęście zresztą dla całej prasy. To coś to upowszechnienie w Polsce „niby-informacji” jako nowego gatunku wypowiedzi dziennikarskiej. I to na skalę niespotykaną przed ekspansją niemieckich koncernów w naszym kraju. Podstawową zasadą tego gatunku jest lżenie przeciwników przy pomocy anonimowych informatorów. Anonimowy rozmówca „Dziennika” może na każdy temat powiedzieć wszystko. I mówi to, na co jest oczekiwanie w redakcji. Bez sensu. Ale bezkarnie.
Do karykatury sprowadzono prawo prasowe, które ma chronić dziennikarskie źródła informacji, a teraz wobec takiego żonglowania prawem i zwyczajnego szalbierstwa ogranicza zwykłym ludziom możliwość obrony przed szkalowaniem, oczernianiem i pozbawianiem dobrego imienia. Wielkie firmy, mające pieniądze na adwokatów, jakoś sobie radzą, kierując sprawy do sądów. I wygrywając procesy. Są przepraszane na łamach. Inna rzecz, że po latach. Gorzej, znacznie gorzej mają zwykli obywatele. Nawet ludzie z tytułami profesorskimi, lekarze, sędziowie czy aktorzy, którzy nie potrafią się poruszać w gąszczu przepisów. Ci, podobnie jak wszystkie inne zawody, traktowani są przez stabloidyzowane (uczone słowo, by nie napisać szmaciarskie) media jak ofiary jednorazowego użytku. Wiedzą o tym wszyscy zainteresowani mediami, ale poza nielicznymi wyjątkami nie reagują na to bezprawie. Sytuację próbuje ratować Rada Etyki Mediów, ale skuteczność jej działania od lat jest blokowana przez właścicieli tych mediów, którzy hołdują jednej zasadzie. Może być jak najgłupiej, byle się sprzedawało. A jak przestaje się sprzedawać? Wtedy nie ma litości. Leci kierownictwo redakcji, a nowe przyprowadza własnych specjalistów od brudnej roboty. Takie jest to niezależne dziennikarstwo w wydaniu zza Łaby. Tam jest właściciel teatru i reżyser, a tu takie nie wiadomo co!
A wracając do „Dziennika”, od którego zacząłem. Skąd na jego łamach taki festiwal dokopywania lewicy? Nie wiem, więc pospekuluję. Może rację mają ci, którzy mówią, że ten żelazny, by nie rzec betonowy, bastion PiS będzie próbował się przestawić na PO. Oczywiście pod całkiem nowym kierownictwem redakcji. A dowalanie lewicy ma być czymś w rodzaju wkupnego. Może? Choć niewykluczona jest inna interpretacja. Według niej obecni zarządcy gazety wiedzą, że fatalny wynik finansowy i ciągły spadek sprzedaży doprowadził niemiecką centralę do szału i wyrok na nieudaczników został już wydany. Co więc robią? Przyśpieszyli ideologiczne porachunki z przeciwnikami PiS z nadzieją, że jak były premier kiedyś wróci, to i oni wrócą.
Są oczywiście jeszcze inne przypuszczenia, ale o tym innym razem.

Wydanie: 2007, 46/2007

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy