Nic bym w Wyspiańskim nie zmieniła

Nic bym w Wyspiańskim nie zmieniła

Miał skłonność albo słabość do rzeczy wielkich, monumentalnych, bo tylko te były dla niego wartościowe

Monika Śliwińska – dziennikarka, redaktorka, związana z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie. Prowadzi stronę poświęconą Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu (boy-zelenski.pl). Wydała książkę o siostrach Pareńskich: „Muzy Młodej Polski” i niedawno biografię „Wyspiański. Dopóki starczy życia”.

Odbyło się już tegoroczne narodowe czytanie – tym razem „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Jak pani myśli, jaką nam przyniosło (albo mogło przynieść) korzyść? Przypomniało, do czego prowadzą podziały?
– Mogę powiedzieć, jaką korzyść przyniosło mnie. Przypadkiem – bo informacja o wyborze tytułu została podana w lutym tego roku – narodowe czytanie zbiegło się z ukazaniem się mojej książki o Wyspiańskim. Jeśli chodzi o „Wesele”, myślę, że jednoznacznych recept Wyspiański w nim nie formułuje. Jeśli o czymś przypomina, to o tym, że wewnętrzne starcia i rozdarcia towarzyszą nam od wieków.

No, za narodową fanfaronadę i niemoc do działania chyba dobrze daje nam po głowie. I ten pozór pojednania: „Myśmy wszystko zapomnieli; / mego dziadka piłą rżnęli… (…) Mego ojca gdzieś zadźgali, / gdzieś zatłukli, spopychali; / (…) krwawiącego przez lód gnali… / Myśmy wszystko zapomnieli”. Zapomnieli, ale pamiętamy. „Wesele” to przestroga czy obraz fatum, jakie nas prześladuje – niemoc zjednoczenia ponad podziałami? Czyta pani ten dramat jako aktualny?
– Jedno i drugie, bo choć dzisiaj rabacja galicyjska nie jest taką nieprzepracowaną traumą, jaką była wówczas, „Wesele” zasadniczo jest aktualne, a my mamy nowe problemy do przepracowania: polaryzację społeczeństwa, problemy z tożsamością narodową. Patriotyzm to wyświechtany zwrot, który każdy tłumaczy sobie inaczej. Wtedy, w tamtej rzeczywistości „Wesele” było takim rozrachunkiem, przestrogą, aby nie przespać swojej szansy. Dzisiaj jest raczej smutną konstatacją, że po niemal stu latach od odzyskania niepodległości poruszamy się w obrębie podobnych problemów.

Bardzo mnie ucieszył wybór „Wesela” do narodowego czytania, ale jestem tym zaskoczona. Bo to by znaczyło, że ktoś z decydentów jednak myśli i chce pokazać, że podziały wewnętrzne prowadzą do chocholego tańca. A może źle się omawia ten utwór w niektórych szkołach? I po maturze zostaje przekonanie: skoro klasyk, to pisze słusznie, chwali naszych, więc jest OK, czytajmy w spokoju duszy.
– Z Wyspiańskim od początku było tak, że próbowały go zawłaszczać najróżniejsze ugrupowania polityczne. Sprzyjały temu oczywiście trudności interpretacyjne i to, że każdy chciał ów dramat czytać inaczej. Najlepszą puentą niech będzie ten słynny bąk publicystyczny wypuszczony po prapremierze „Wesela” przez Władysława Prokescha, recenzenta „Nowej Reformy”, który senny chocholi taniec nazwał wesołym oberkiem.

Szczególnie lubi pani Młodą Polskę? Poprzednią książkę poświęciła pani siostrom Pareńskim, prowadzi pani stronę internetową o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim. Teraz biografia Wyspiańskiego. Coś panią w tamtych czasach wyjątkowo fascynuje?
– Wybór Młodej Polski nie jest najistotniejszy, choć wiadomo, że po tylu latach grzebania w archiwach śmielej poruszam się po epoce. Fascynuje mnie człowiek, jego słabości, wybory – niekoniecznie te chwalebne. Interesują mnie drobiazgi, to, co kształtuje mojego bohatera i określa go w wymiarze prywatnym i społecznym. Boy-Żeleński powtarzał często: „od łyczka do rzemyczka”; sądzę, że i tutaj zadecydował taki mechanizm. Od Boya wyszłam w stronę jego żony, Zofii z Pareńskich Żeleńskiej. Pareńscy naprowadzili mnie na Wyspiańskiego, bo właśnie dzięki tej rodzinie nasz wieszcz nie umarł z nędzy przed 1901 r.

Dlaczego akurat biografia Wyspiańskiego, a nie, dajmy na to, Kazimierza Przerwy-Tetmajera czy jakiegoś innego artysty z epoki?
– Kazimierza Przerwę-Tetmajera akurat chętnie bym prześwietliła. Już sama lektura listów Julii Tetmajerowej do syna dostarcza takiej przyjemności jak listy pani de Sévigné do córki. Temat jest zamrożony na następnych kilka lat, bo ostatnia książka o Tetmajerze wyszła w 2015 r. Natomiast to, że piszę o tych, a nie innych osobach, wynika głównie z mojego prywatnego niedosytu faktograficznego.

Coś panią nurtowało w osobie Wyspiańskiego? Zaskoczył panią czymś, czego pani nie wiedziała, przystępując do pracy nad książką?
– Z Wyspiańskim żyłam prawie trzy lata i najchętniej przedłużyłabym ten okres do następnych trzech lat. Ma takie cechy osobowości, które z wielu powodów są mi bliskie albo sprawiają, że poruszam się po znajomym terenie. Nie opowiem pani o strukturze dramatycznej jego utworów, bo się na tym nie znam, ale mogę opowiedzieć np. o tym, jakie sprzedawano wtedy wózki inwalidzkie, bo to było ważne dla niego. Ostatnie lato spędził w łóżku albo właśnie na takim wózku. Mogę opowiedzieć, jakiej pasty do zębów używał i co Teosia Wyspiańska kupowała rodzinie w sklepiku w Prądniku Czerwonym.

A jakiej pasty używał?
– Kalodont w kolorze różowym.

Z pani książki wyłania się człowiek trudny, drażliwy, ciepły tylko dla żony i dzieci. Może fascynować, budzić współczucie, ale sympatię niekoniecznie. Miał niełatwe dzieciństwo, był geniuszem, potem latami udręczała go choroba – rozumiem, ale… Lubi go pani?
– Bardzo. Lubię takich mężczyzn. Z wyjątkiem tej kiły nic bym w Wyspiańskim nie chciała zmienić. Niektórzy zarzucają mu niewdzięczność wobec ciotki Stankiewiczowej, która go wychowała. Charakterologicznie o wiele mniej podoba mi się ona, ciotka Stankiewiczowa, niż sam Wyspiański. Szczególnie niechlubna jest jej rola w procesie odebrania dzieci Teodorze Wyspiańskiej po śmierci męża. Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy tę wyniosłość wobec otoczenia, tak charakterystyczną właśnie dla Stankiewiczowej, Wyspiański wyniósł z domu ciotki, gdzie się wychował, czy może zaważyły tu doświadczenia trudnego dzieciństwa.

Co najbardziej dziś świadczy o wielkości Wyspiańskiego: literatura czy malarstwo? Jakie idee, postawy?
– Jako dramatopisarz Wyspiański jest dzisiaj właściwie nieznany. Oczywiście potrafimy wymienić kilka jego utworów, jednak trudno powiedzieć, że Wyspiańskiego obecnie się czyta. I nie mówię jedynie o współczesności. Gombrowicz, bodajże w „Dzienniku”, pisze o Wyspiańskim: co to za poeta narodowy, jeżeli w narodzie nie ma stu osób, które znałyby w miarę dobrze jego dramaty – cytuję z pamięci.
Mogę powiedzieć o tym, co mnie zachwyca w Wyspiańskim, za co go podziwiam i co mnie w nim wzrusza. Jego wielkość leży w charakterze, w tym postanowieniu, aby nie zmaleć, aby iść zawsze poza barierę. I taki właśnie jest w mojej książce. Nic nie jest w stanie odrzeć go z godności: ani dziurawe, przemoczone buty, z których sączy się woda, kiedy twardo recytuje przed Wandą Siemaszkową strofy „Warszawianki”, ani choroba; ta choroba, która niejednemu dała radę. Jemu niczego nie ubywa.

W powszechnej świadomości Wyspiański funkcjonuje chyba wyłącznie jako autor „przerabianego” w szkole „Wesela” i – to półpokątna wiedza uczniów – artysta chory na syfilis. No, jeszcze z grubsza wiadomo, że malował portrety dzieci i kwiaty. Tymczasem w swoich czasach był poczytnym pisarzem. Znalazłam w pani książce informację, że pierwsze wydanie „Bolesława Śmiałego” w 1903 r. miało nakład 4 tys. egzemplarzy – dziś chyba nikt by nie zaryzykował takiej wysokości dla dramatu historycznego.
– A, to już był przykład tego, jak Wyspiański postrzegał siebie i własną twórczość dramatyczną. Zresztą sam pisze o tym w jednym z listów: „Powinienem być ten, co może sprowadzić powódź i powódź wstrzymać – zsyłać ogień i ognie tłumić. Zabijać piorunem i korzyć pioruny w dłoni. Inaczej szkoda czasu”. Pierwsze utwory wydawał za własne pieniądze w nakładach od 200 do 300 egzemplarzy. „Wesele” ukazało się drukiem już po pamiętnej prapremierze w nakładzie 2 tys. egzemplarzy i rozeszło się błyskawicznie. Od 1903 r. nowe utwory i wznowienia wychodziły w liczbie 3-4 tys. W rzeczywistości jednak te nakłady były zbyt wysokie. Książki zalegały na półkach magazynowych jeszcze długo po śmierci Wyspiańskiego.

Był Wyspiański ówczesnym celebrytą? Prasa śledziła postępy jego choroby, czytelnicy mogli zobaczyć w gazecie łoże śmierci ze zgromadzonymi wokół bliskimi artysty. Na pogrzeb przybyły tłumy. Sądzę, że nie wszyscy żałobnicy znali dobrze jego twórczość. Za to powszechnie wiedziano o jego małżeństwie z prostą, niepiśmienną kobietą, niegdysiejszą służącą rodziny. Coś słyszano o złym stanie zdrowia.
– Mam w pamięci okładkę tygodnika „Nowości Ilustrowane”. Rycina przedstawia wnętrze separatki w klinice przy ul. Siemiradzkiego, gdzie umierał Wyspiański. Wokół jego łóżka stoją znajomi i lekarze, Stankiewiczowa klęczy na podłodze. Ta okładka przypomina mi niegdysiejsze pierwsze strony naszych tabloidów z graficznym odwzorowaniem opisywanej sytuacji, kiedy nie udawało się pozyskać zdjęcia. W rzeczywistości towarzystwo zgromadzone wokół Wyspiańskiego w listopadzie 1907 r. było nieco inne. Prawdopodobnie, bo pewności mieć nie mogę, nie było przy jego łożu przedstawionego na ilustracji Juliana Nowaka, z którym Wyspiański poróżnił się jeszcze w 1905 r. Proszę zauważyć, że sam Wyspiański wygląda jak postać wyjęta z literatury hagiograficznej, ta dłoń na piersi, to spojrzenie. Był legendą, to pewne, i tak go traktowano. Dobrym komentarzem są przytoczone w książce rachunki za publiczny pogrzeb Wyspiańskiego, wystawione przez krakowskich przedsiębiorców, które – jak się okazuje – zostały zawyżone.

Co tworzyło tę jego legendę?
– Myślę, że złożyło się na nią wiele czynników. Na pewno niemałe znaczenie miała rzeczywistość historyczna i polityczna, w której żył i tworzył. Jego twórczość, mówiąc w uproszczeniu, zaspokajała potrzeby narodowościowe Polaków w tamtym okresie. Wiąże się z tym jego skłonność – albo słabość, jak kto woli – do rzeczy wielkich, monumentalnych, bo tylko te były dla Wyspiańskiego wartościowe. Takie były jego witraże i takie były dramaty, niekiedy przeładowane patosem. Kolejna rzecz: poszukanie wielkości narodu w przeszłości i teraźniejszości, nawoływanie do czynu, do przebudzenia, przestrzeganie przed usypianiem woli i świadomości. Wreszcie Polska. Wyspiański słyszy Polskę nie tylko w sercu, które bije pod zakładką gorsetu Panny Młodej, dostrzega ją w Wawelu, ale nie w tym pomniku przeszłości, raczej w tętniącym życiem ośrodku myśli i trwania narodu. Proszę sobie przypomnieć jego plany zabudowy wzgórza wawelskiego, z którego chciał uczynić drugi Akropol. Wreszcie, bynajmniej nie na końcu, puste miejsce po Janie Matejce. O tym, jakie znaczenie miało malarstwo Jana Matejki w kształtowaniu tożsamości narodowej Polaków w tamtym okresie, nie trzeba przypominać. W Krakowie Matejko nazywany był Mistrzem, jego córki – Mistrzankami. Po wielu latach ten tytuł przypadł Wyspiańskiemu, jego uczniowi. Helena Modrzejewska, którą w Krakowie wręcz ubóstwiano, nazywa Wyspiańskiego Mistrzem, nawet jeśli nie do końca – sama to przyznaje – rozumie jego dramaty.

Czy znajomość biografii artysty ma znaczenie dla zrozumienia jego twórczości? Czy nie odbiera niekiedy czaru, jakim oddziałuje dzieło?
– Dla mnie ma ogromne. Mówiłam to już wielokrotnie i wypada się powtórzyć, bo naprawdę nic celniejszego nie wymyślę: podszewką twórczości jest życie artysty. To słowa, które powiedział Tadeusz Boy-Żeleński, a ja się z nim zgadzam. Szczególnie istotne wydaje mi się to w odbiorze Wyspiańskiego i jego utworów. Mogę podać przykład od siebie. Podczas gromadzenia materiałów do książki czytałam jego wiersze, rapsody i dramaty. W przypadku niektórych byłam zupełnie bezradna. Kto czytał, ten wie, o czym mówię. Natomiast zupełnie inaczej czytało mi się te same dramaty, gdy wróciłam do nich już po zakończeniu książki, np. „Achilleis”. Gdy już się wie, że Skamander to rzeczka w Rymanowie, którą zainspirował się Wyspiański podczas pobytu na kuracji zdrowotnej, jak znamiennie brzmią słowa płynących fal: „Żywot twój nie na jednym zakończy się bycie”. Takie przykłady można mnożyć.

Co pani robi teraz?
– Palę więcej papierosów.

No tak, wpływ młodopolskiej cyganerii, rozumiem – dekadentyzm, używki, ale pytam o plany dotyczące następnej książki.
– Niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że nie pamiętam ostatniego roku, tego, co robiłam, gdzie jeździłam, jak spędzałam wakacje. Potem przypomniałam sobie, że nie spędzałam – żyłam Wyspiańskim na okrągło. Nadal mam jego autoportret na wyświetlaczu telefonu. Tak dalece weszłam w tamten świat, że chyba jeszcze nie jestem gotowa na to, aby go opuścić.

Wydanie: 2017, 40/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy