Nie bądźcie moimi sędziami

Nie bądźcie moimi sędziami

MIECZYSŁAW F. RAKOWSKI: Jaruzelski w ciągu dziesięciu lat spotkał się z Glempem osiemnaście razy! Kościół nie zamierzał mu odpłacić żadnym wsparciem wtedy, kiedy Jaruzelskiemu było to potrzebne

Poniżej publikujemy fragmenty książki „Nie bądźcie moimi sędziami”, wywiadu rzeki z Mieczysławem Rakowskim przeprowadzonego przez Jana Ordyńskiego i Henryka Szlajfera

– Zaczniemy od najtrudniejszego chyba momentu w twojej biografii – stanu wojennego.
– Nie należałem do ścisłego grona, które opracowało koncepcję i przygotowywało stan wojenny. Nie byłem zapraszany na posiedzenia Komitetu Obrony Kraju, gdzie rozpatrywano wszystkie możliwe wersje rozwoju wydarzeń. Oczywiście o stanie wojennym dyskutowano wśród aktywu partyjnego, na spotkaniach z ludźmi, których obdarzaliśmy zaufaniem – również ze środowisk katolickich. Przychodzili do mnie już w październiku i pytali, dlaczego nie wprowadzamy stanu wojennego: Polska się kończy, następuje rozkład aparatu państwowego, a my milczymy. Przypominam sobie rozmowę z nieżyjącym już działaczem katolickim, który odwiedził mnie w październiku 1981 roku i powiedział, że w Episkopacie liczą się z dwoma tysiącami ofiar, ale że stan wojenny jest konieczny, bo inaczej…
Wszyscy żyliśmy w obsesji radzieckiej interwencji. Ja jestem z pokolenia Witka Woroszylskiego, Leszka Kołakowskiego; widziałem płonący Budapeszt, powieszonych awoszów… Inwazja była, moim zdaniem, nieunikniona, gdybyśmy stracili kontrolę nad rozwojem sytuacji w Polsce. Być może trudno to zrozumieć ludziom, którzy nie przeżyli Budapesztu, nie przeżyli Praskiej Wiosny, przedtem jeszcze 17 czerwca 1953 roku w Berlinie.

– Ale czy państwo rzeczywiście się rozpadało?
– Spór na ten temat będzie trwał. Nie doczekaliśmy się jeszcze rzetelnego opracowania historycznego tamtego okresu. Nasze dramatyczne rozmowy z kierownictwem „Solidarności”, a zwłaszcza z doradcami-intelektualistami, były bardzo trudne, bo oni niewiele wiedzieli o mechanizmach funkcjonowania państwa, o biurokracji partyjnej w sytuacji tamtego systemu; o sprzężeniu między aparatem partyjnym i aparatem państwa.

Kulikow wzmacnia beton

– Wróćmy do sprawy domniemanej interwencji.
– Ja naprawdę bałem się interwencji radzieckiej, czechosłowackiej i enerdowskiej, ponieważ jesienią 1981 roku przeżywaliśmy bezustanne wizytacje. Przecież Kulikow przyjeżdżał tu nie po to, żeby zjeść kolację z Jaruzelskim (marszałek bardzo lubił wypić, a Jaruzelski nie był dobrym kompanem w wieczornych biesiadach); Kulikow rozpoznawał sytuację i jednocześnie starał się wzmocnić beton partyjny.

– Nasza sytuacja na jesieni 1981 roku była jednak inna od węgierskiej, gdzie w 1956 roku nastąpił praktyczny rozkład aparatu państwa. W PZPR istniała dostatecznie silna grupa wysoko ulokowanych aparatczyków, która parła do stanu wojennego nie dlatego, że się bała interwencji radzieckiej, tylko po prostu chciała się rozprawić z „Solidarnością”! Czy ten spór o interwencję radziecką nie jest kamuflażem i nie skrywa raczej rzeczywistego stanu rzeczy: jesienią 1981 roku ci w aparacie partyjnym, którzy myśleli o reformach, po prostu już przegrali?
– Oczywiście, w jakimś stopniu stan wojenny był przegraną ludzi o orientacji reformatorskiej.

– Ale dlaczego ta grupa przegrała na zjeździe partii latem 1981 roku?
– Ponieważ w 1981 roku partia nie była przygotowana do zaakceptowania opozycji antysystemowej. Twórcy tego systemu bynajmniej nie chcieli ustąpić i oddać choćby części władzy. Nie był na to przygotowany aparat państwa. Pokażcie mi kastę biurokratów, która przez dziesięciolecia umacnia swoją pozycję, a teraz nagle ma się z kimś dzielić władzą… Biurokracja z reguły popierała każdą kolejną ekipę, która pojawiała się w Polsce po kolejnych kryzysach. Ale jest też druga strona medalu. Czy „Solidarność” była gotowa do zaakceptowania współżycia z komunistami? Moim zdaniem – nie. Nawet nie dlatego, że przywódcy „Solidarności” tak nas nienawidzili; oni po prostu nie bardzo wiedzieli, jak wygląda taka współpraca. „Solidarność” nie była – wbrew twierdzeniu niektórych historyków – ruchem nienawiści wobec komuny. Miliony ludzi zapisywały się do nowego związku w nadziei na zmiany, a nie dlatego, że chcieli nas wszystkich powywieszać. Moja żona Elżbieta była absolutnie apolityczna, ale do „Solidarności” się zapisała, bo cały teatr się zapisał i dla niej to nie była sprawa opcji politycznej.

– Myślę, że nie ma sporu między nami: druga połowa 1981 roku – to czas narastającej polaryzacji, nie tylko między władzą a społeczeństwem, ale również wewnątrz „Solidarności”. Wałęsa był dostatecznie przenikliwy, żeby zrozumieć, że podstawa społeczna „Solidarności” zaczyna ulegać pewnemu zwężeniu. I dla działaczy związku, i dla aktywu PZPR oraz aparatu państwa radykalizm był próbą ucieczki do przodu. Kiedy następowała licytacja w wykrzykiwaniu radykalnych haseł, w aparacie władzy zapadła decyzja o tym, że trzeba powstrzymać „Solidarność”, i to niezależnie od możliwości radzieckiej interwencji. Ciebie nie było w gronie decydujących, bo ta część aparatu państwa, za którą byłeś odpowiedzialny, była po prostu niepotrzebna w pierwszej fazie, kiedy trzeba było tę decyzję wcielić w życie.
– Rozumiem twój tok myślenia. Rzeczywiście, na zjeździe w lipcu grupa reformatorów przegrała z kretesem. Klasa wyleciał całkowicie, ja ledwo się przeczołgałem, miałem dziewiętnaście głosów ponad kreską. Nie ulega wątpliwości, że do faktycznej dyskusji o stanie wojennym ludzie typu Hieronima Kubiaka czy inni reformatorzy zostali dopuszczeni w ostatniej chwili.

– Barcikowski też?
– Nie, Barcikowski wiedział. Bez niego generał by sobie nie poradził, bo Barcikowski znakomicie znał mechanizmy rządzenia. On wiedział, gdzie są lejce. Dla mnie Wałęsa, Barcikowski, Kania to są przywódcy wyrastający z ludu. Bez ich mądrości, zaszczepionej przez pokolenia chłopów pańszczyźnianych, niewiele dałoby się osiągnąć. Oni wiedzą, jak trafić do ludzi, czego na ogół nie doceniają intelektualiści…

– Wróćmy do stanu wojennego. Czym się zajmowałeś w ostatnich dniach przed 13 grudnia? Byłeś przecież urzędującym wicepremierem.
– To zabawne, ale ja, wielkopolski realista, czekałem na jakieś zmiłowanie. Kilka tygodni wcześniej wpadliśmy na taki pomysł, żeby wprowadzić poprawkę do konstytucji, dającą możliwość wprowadzenia stanu wyjątkowego. W końcu listopada pojawiła się propozycja, w postaci projektu ustawy sejmowej, która zakładała udzielenie rządowi nadzwyczajnych pełnomocnictw do marca 1982 roku. W „Solidarności” podniósł się krzyk, że to jest próba ograniczenia wolności, a szóstego grudnia pismo protestujące rozesłał kardynał prymas Józef Glemp. I na tym skończyła się ta inicjatywa. Potem czekałem już tylko na wiadomość…

– A wiedziałeś, kiedy to ma nastąpić?
– Dopiero 11 grudnia zlecono mi przygotowania w moim zakresie obowiązków – odpowiadałem przecież za całą tzw. nadbudowę.

– Kto ci to powiedział?
– Generał Wojciech.

Listy internowanych

– A znałeś listy ludzi przeznaczonych do internowania?
– Nie. To był mój poważny błąd. Uznałem, że to nie moja sprawa, i nawet o to nie zapytałem. Wiedziałem, że listy przygotowują Wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych. Sądziłem naiwnie, że wsadzą kilkaset, góra pięćset osób – byłoby to racjonalne z punktu widzenia władzy.

– 11 grudnia dowiedziałeś się więc, że będzie stan wojenny. A kiedy doszły do ciebie pierwsze listy internowanych?
– Trzynastego rano, kiedy zaczęto się do mnie dobijać z prośbami o interwencję. Biegałem w tych sprawach, między innymi do Jaruzelskiego. Wsadzenie, w kilku falach, dziesięciu tysięcy ludzi było po prostu polityczną głupotą. Internowano wedle niejasnego klucza, rozgrywając przy okazji jakieś sprawy lokalne; wsadzono Kazia Kutza, Izę Cywińską, Michała Komara, Jurka Markuszewskiego, profesora Władysława Goldfingera-Kunickiego (którego miałem kiedyś sposobność przeprosić za to osobiście), Halinę Mikołajską… To były idiotyzmy.

– Nie wszystkie twoje interwencje okazały się skuteczne.
– W ciągu kilku dni udało mi się wyciągnąć kilkanaście osób, ale za cholerę nie mogłem na przykład wydostać Izy Cywińskiej i Haliny Mikołajskiej, tu bezpieka wykazała upór.

– Mechanizm był chyba taki, że w poszczególnych województwach czy regionach władza zaczęła rozgrywać swoją własną grę. Dlatego na Śląsku poszedł do internatu Kutz i jakiś biedny, niespecjalnie aktywny adiunkt z Uniwersytetu Śląskiego, ale w Warszawie nie posadzili na przykład Jadzi Staniszkis, Marcina Króla czy znacznej części środowiska „Krytyki”. Władza grała inaczej w poszczególnych regionach. Dlaczego ty, z twoją znajomością mechanizmów biurokracji, nie zainteresowałeś się wcześniej listami osób do internowania?
– Chyba zaważyło na tym moje pruskie, wielkopolskie wychowanie: każdy robi swoje i nie wtrąca się do pracy innych. Wtedy jeszcze wierzyłem Kiszczakowi. Teraz wiem, że w żadnym kraju żaden policjant na takim stanowisku nie przekaże wszystkiego: zostawi sobie kilkanaście procent spraw, o których nie powie nikomu – premierowi, prezydentowi; zostawi je sobie na przykład na wypadek szantażu. Właśnie w taki sposób Hoover połamał Nixona…

– A czego się bałeś najbardziej w pierwszych godzinach stanu wojennego?
– Przede wszystkim rozlewu krwi. Ufałem Jaruzelskiemu, wierzyłem, że nie będzie dążył do krwawej konfrontacji.

– Nie miałeś wątpliwości co do jego intencji?
– Dla mnie Jaruzelski był człowiekiem, który wrócił ze Związku Radzieckiego, po przejściu przez Syberię, jako człowiek w poczuciu bezsiły wobec siły. On był z pokolenia, które strasznie bało się Związku Radzieckiego, zapewne przesadnie. Ale nie mam mu tego za złe, bo to był przecież chłopak szesnastoletni, rzucony na bezkresne obszary Syberii. Takie doświadczenia zostają na całe życie.

– To jest oczywiście prawda, o tym nie można zapominać, kiedy ocenia się generała. Ale po wojnie był młodym oficerem, który zrobił błyskawiczną karierę. Najmłodszy dowódca, najmłodszy generał, dowódca elitarnej, najlepiej wyposażonej dywizji, następnie szef – w bardzo ciekawym momencie, o czym jeszcze będziemy mówić – Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Wnioski, jakie wysnuł ze swoich syberyjskich doświadczeń, miały duży wpływ na postępowanie w czasie stanu wojennego.
– Uważam, że te grymasy Moskwy, nie mówiąc już o Berlinie Wschodnim czy Pradze, na temat generała Jaruzelskiego – że to mięczak w jedwabnych rękawiczkach, były z ich punktu widzenia uzasadnione. To był klasyczny inteligent szlacheckiego pochodzenia, na dodatek wychowany w gimnazjum ojców marianów. Jedną z głównych cech Jaruzelskiego było umiłowanie wojska, munduru. Dla niego oficerstwo – to jest szlachectwo. To on zaprowadził rzeczywiście porządek w armii, bo za czasów Spychalskiego, który był szalenie sympatycznym panem, tylko nigdy nie mógł skończyć tego, co zaczął, panował niesamowity bałagan. Godzinami potrafił ględzić; sam to przeżyłem na własnej skórze.
Wracam do pierwszych dni stanu wojennego. Cała nasza uwaga koncentrowała się na tym, żeby nie dopuścić do wybuchu jakiegokolwiek konfliktu. Wydawało mi się wtedy, że ten efekt może dać tylko pełna kontrola nad siłami, które bezpośrednio uczestniczyły w zaprowadzaniu ładu stanu wojennego. Powołam się na posiedzenie dyrektoriatu w dzień, kiedy…

– Dyrektoriat, czyli kto?
– To nie była żadna usankcjonowana prawem instytucja. Nazwę wymyślił Sławek Górnicki albo ja, albo Jurek Urban. Było to grono kilku osób…

– Jaruzelski, Siwicki, Kiszczak, Rakowski, Olszowski…
– …Ciosek, Czyrek i Barcikowski. Ciało partyjno-rządowe lub rządowo-partyjne. Zbieraliśmy się codziennie rano. Właśnie na takim posiedzeniu doszła do nas wiadomość o kopalni „Wujek”.

– Kiedyś pisałem (H.Sz.) w podziemnej „Krytyce”, że był to jednak wojskowy zamach stanu, jestem o tym przekonany do dzisiaj. Cel był jeden: zatrzymać dynamikę zapoczątkowanych zmian. Jaki pomysł mieli ludzie w dyrektoriacie? Jaki pomysł na Polskę mieli Jaruzelski, Czyrek, Ciosek, twardogłowy Olszowski? Jaka miała być Polska po 13 grudnia? Czy w tym gronie w ogóle dyskutowano o tym?
– Cholera, wałkowaliśmy to od rana do nocy. Co robić, jak wyjść z tej sytuacji? Przesadziłbym, gdybym powiedział, że istniał bardzo realny, konkretny plan zakończenia konfliktu. Przerażała nas perspektywa zimy. Były przecież groźby radzieckie w kwestii obcięcia dostaw surowców. Zwłaszcza ci starsi, tacy jak Wojciech, wiedzieli, że tamci potrafią grozić i jak trzeba, to są konsekwentni. Tym bardziej że im na tym, żeby wkroczyć do Polski, nie zależało. To nie ulega wątpliwości, że wiedzieli, co by to oznaczało dla Związku Radzieckiego. Z kolei Zachodowi też nie było to obojętne, dlatego że proces odprężenia w Europie byłby zatrzymany może na ćwierć wieku. Na pewno w naszych rozmowach dominowała więc chęć uspokojenia i zapewnienia sąsiadów, że mogą spać spokojnie, że nie będzie rebelii w Polsce. Kiedy teraz słyszę, jak ocenia się tamtą sytuację dzisiejszymi kategoriami… Przecież to jest śmieszne, niepoważne, ahistoryczne.
Trzeba otwarcie powiedzieć, że chyba nie bardzo wierzyliśmy w porozumienie choćby z częścią „Solidarności”. Nie znaliśmy się nawzajem, chyba źle ocenialiśmy drugą stronę i my, i „Solidarność”. Paradoksalnie – chyba poznaliśmy się lepiej dopiero w stanie wojennym. Po jednej i po drugiej stronie – obok radykałów, którzy byli u nas i w „Solidarności” – jedni karmili drugich, to jest naturalny proces w historii – było jednak sporo rozsądnych ludzi. Tych ludzi chciałem pozyskać, ale nie było to proste; po naszej stronie nie brakowało idiotów, również w generalskich mundurach. Kiedyś, wściekły na jednego z nich, powiedziałem Jaruzelskiemu: – Słuchaj, z kim ty pracujesz? Na co usłyszałem:
– A co, myślałeś, że to tytani intelektu?
Tak to właśnie funkcjonowało. Owszem, powstało kilka nowych instytucji, i nie były to atrapy – Trybunał Stanu, Trybunał Konstytucyjny, Rzecznik Praw Obywatelskich – ale generalnie chodziło o utrzymanie systemu. Można było poddawać ten system kosmetyce, ale nie zmieniać istoty.

Zgniły socjaldemokrata

– Czy wzorem dla was były Węgry Kádára?
– Nie. Nie dla mojego pokolenia, nie dla mnie. Dla nas wzorem była Jugosławia, zwłaszcza gospodarka jugosłowiańska i dobrze funkcjonujące samorządy.

– Jeszcze w 1980-81 roku?
– Tak, oczywiście. Spróbuję to wyjaśnić. Miałem bardzo dobre stosunki z Kádárem. Kádár ufał mi; nie był na tych konferencjach w Moskwie, na których domagano się głów Jaruzelskiego i Kani.

– Chyba również i twojej…
– Ja funkcjonowałem albo jako zgniły socjaldemokrata, albo jako zdrajca. Breżniew kilkakrotnie zajmował się moją skromną osobą. Mówił: – Są w Polsce dobrzy towarzysze, ale oni nie mają społecznego poparcia. Lepiej nie ryzykować – zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że władzę przejąłby Rakowski…
Wracam do początków stanu wojennego. Miałem nawet wtedy złudzenia, że można pójść śladem Węgrów, rozwiązać PZPR i stworzyć nową partię. Tylko bez tej strasznej krwawej łaźni.

– Napisałeś nawet taki projekt…
– Tak, ale nie miałem żadnego poparcia w kierownictwie partii, nawet u Kubiaka czy Barcikowskiego. To był tekst przedyskutowany z zaprzyjaźnionymi dziennikarzami: Krzysztofem Toeplitzem, Jerzym Urbanem, Januszem Roszkowskim, Dominikiem Horodyńskim.

– Ale rozmawiałeś o tym z Jaruzelskim?
– Tak, generał zaprosił mnie na rozmowę. On także interesował się wzorami węgierskimi, ale nie wierzył w możliwość ich realizacji. Zaprosił nawet, w styczniu lub w lutym 1982 roku, delegację Węgrów, żeby przez wiele godzin dyskutować o ich doświadczeniach. Ale, kiedy rozmawialiśmy o projekcie rozwiązania PZPR i stworzenia czegoś nowego, miał tylko jeden zabójczy argument: – Słuchaj, a kto ci przyjdzie do tej nowej partii? Tylko ci, których nie chciałbyś tam widzieć…

– Ten projekt nie był więc poważnie brany pod uwagę. Sytuacja była paskudna: ostra zima, zapaść ekonomiczna… Na przełomie zimy i wiosny Rada Episkopatu sformułowała opinię o aktualnej sytuacji. Czy ta opinia była kiedykolwiek przedmiotem poważnych rozmów w kierownictwie?
– Była. Proszę pamiętać, że stosunki między państwem i Kościołem były reprezentowane z jednej strony przez prowincjonalnego mnicha spod Żnina, który chodził w sutannie prymasa, a z drugiej strony przez inteligenta szlacheckiego pochodzenia, który znał historię Kościoła i zdawał sobie sprawę z jego siły. Jaruzelski w ciągu tych dziesięciu lat spotkał się z Glempem osiemnaście razy! Chyba trochę przesadzał; Kościół nie zamierzał mu odpłacić żadnym wsparciem wtedy, kiedy Jaruzelskiemu było to potrzebne.
Rozumiem, że wciąż szukasz racjonalnych podstaw naszego postępowania…

– Co chcieliście zrobić z władzą zdobytą w wyniku koronkowo przeprowadzonej operacji 13 grudnia? Jakie były wasze plany? Napisałeś wtedy kolejny, bardzo krytyczny list do Jaruzelskiego: że stan wojenny posłużył przede wszystkim do mszczenia się na przeciwnikach; że partia nie działa, a władze wojskowe są mało rozumne; że nikt nie ma żadnej koncepcji…
– I co, macie o to do mnie pretensję?

– Ależ nie. Tylko zastanawiam się, co robiłeś w kierownictwie państwa, skoro uważałeś, że wszystko poszło w złym kierunku…
– Zawsze szczyciłem się tym, że jestem realistą w ocenie sytuacji. Uważałem, że w partii nie ma w tym czasie warunków, by gromadzić wokół siebie ludzi o podobnych poglądach. Dość otwarcie mówiłem o niedoskonałości tego systemu i o potrzebie zmian. Ale jest też prawdą, że zawsze byłem zakochany w historii; uważałem, że wszystko ma swój czas; że ten system musi się zmienić, że znajdzie na to dość sił, chociaż miałem świadomość, że w Polsce ludzie realistycznie myślący nigdy nie zdobyli większości w partii. Udało się to dopiero pod sam koniec, w momencie upadku formacji, kiedy większość zgodziła się na to, żebym został premierem i pierwszym sekretarzem, co było niepojęte dla aparatu partyjnego. To wszystko działo się przecież pod przymusem.

Żyd albo mason

– W początkach stanu wojennego zajmowałeś się związkami zawodowymi. Czy miałeś pomysł na rozwiązanie sprawy „Solidarności”? Jaki był twój stosunek do znanego stanowiska Episkopatu, o którym w podziemiu wypowiadano się bardzo krytycznie, obawiając się podważenia jedności „Solidarności”?
– W ramach wewnętrznego podziału zadań Episkopatem zajmował się przede wszystkim Kazik Barcikowski – zresztą, jak się potem okazało, mason.

– No, proszę. W Ameryce Łacińskiej każdy niemal postępowiec jest masonem… Że go służby nie wytropiły! Ale wracając do Episkopatu. Otóż, wiadomo było, że Episkopat nie obdarzał wielkim zaufaniem czołowych przywódców „Solidarności”.
– Episkopat z natury swej był zachowawczy. Miał swoje interesy. Tam bardzo nie lubiano korowców; mogę to nawet zrozumieć. Z punktu widzenia biskupów przywódcy KOR byli niebezpieczni, bo mieli za dobry kontakt z ludem bożym. Niektórzy biskupi po prostu wyraźnie mówili o niepolskim elemencie, kierującym „Solidarnością”. Mnie również w Episkopacie uważano za niepolski element, często mówiono o mnie „Rakower”. Niektórzy pamiętali moje stanowisko z marca 1968 roku…

– Dokładnie takie same opinie o tobie głoszono na IX Zjeździe PZPR…
– To prawda. Ale wróćmy do Episkopatu. Kiedyś kardynał Gulbinowicz powiedział w rozmowie z moim przyjacielem: – Cóż, Rakowski też Żyd. Na to ten mówi: – Ależ nie, księże kardynale, to jest syn chłopa z Wielkopolski. Na to Gulbinowicz mówił:
– Jak nie Żyd, to mason… Warto jednak dodać, że ich niechęć do przywódców „Solidarności” miała swoje dobre, z punktu widzenia władzy, strony: Kościół moderował radykałów, szczególnie w momentach kryzysowych, kiedy zajmował stanowisko zdroworozsądkowe.

– Było też drugie oblicze Kościoła – organizacji charytatywnej, niosącej, zwłaszcza w stanie wojennym, olbrzymią pomoc społeczną…
– Ale dla mnie, polityka, ważna była polityczna rola Kościoła. To jest kapitalny problem – relacji między władzą a Kościołem, i to nie tylko w komunistycznej Polsce, ale na przykład w faszystowskiej Słowacji czy hitlerowskich Niemczech. W Polsce lat 80. relacje układały się na ogół poprawnie, choć taka polityka miała wielu wrogów w szeregach mojej partii. Niektórzy z nich próbowali prowokacji, żeby te stosunki zaostrzyć; takimi prowokacjami były głośne sprawy wieszania krzyży w szkołach, np. we Włoszczowie i w Miętnem, ale przede wszystkim morderstwo ks. Popiełuszki. Na marginesie mogę zresztą dodać, że do tego morderstwa zapewne by nie doszło, gdyby wcześniej podjęto właściwe kroki wobec milicjantów – sprawców pobicia Grzegorza Przemyka. Prosiliśmy o to – Jurek Urban i ja – generała Jaruzelskiego, ale bez rezultatu.

Jan Ordyński, Henryk Szlajfer, Nie bądźcie moimi sędziami. Rozmowy z Mieczysławem F. Rakowskim, Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2009

Wydanie: 2009, 45/2009

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy