Nie mam czasu na depresje

Nie mam czasu na depresje

Nigdy nie chciałem spektakularnie, przedwcześnie odejść jak James Dean czy Zbyszek Cybulski

Rozmowa z Danielem Olbrychskim

– Jako jeden z pierwszych polskich aktorów zaczął pan grać w filmach kręconych w Europie Zachodniej. Aktor zza żelaznej kurtyny, z kraju realnego socjalizmu nagle znalazł się w zupełnie innych warunkach ekonomicznych i politycznych.
– Wiele zawdzięczam Andrzejowi Wajdzie! Kolejne jego filmy były dla mnie przepustką na świat. Już od połowy lat 60. były bardzo modne w intelektualnych kręgach na Zachodzie, a ja miałem to szczęście, że powierzał mi role prawie co rok. Trochę więc poznała mnie publiczność, ale przede wszystkim zwrócili na mnie uwagę reżyserzy i producenci. Inna sprawa, że potrafiłem wykorzystać daną mi szansę. Nawet kiedy byłem jeszcze bardzo młodym aktorem, mogłem już pracować na planie, mówiąc po francusku, angielsku, rosyjsku.
– Miarą sukcesu stały się nie tylko filmy, spektakle teatralne i recenzje w światowej prasie, ale także aż pięć nominacji do Oscara, no i legendarne honoraria, jakie pan inkasował.
– One były legendarne tylko jak na ówczesne polskie warunki. Mnie bardziej od stawek interesowała praca ze znakomitymi artystami – Schlöndorffem, Jancso, Lelouchem. To światowa czołówka! Podobnie jak Wajda, Kutz, Hoffmann, Zanussi, Holland – to była zawsze najważniejsza sprawa. I nadal to właśnie pozostaje sprawą najważniejszą. Bez względu na to, czy pracuję na Zachodzie, czy na Wschodzie, czy w Warszawie, czy gdziekolwiek w Polsce, zawsze muszę być perfekcyjny, wiarygodny. Tu nie ma półśrodków!
– Czy jest pan człowiekiem zamożnym? To dziś już nie jest temat tabu.
– I bardzo dobrze! W latach 80., kiedy otrzymywałem honorarium w wysokości 100 tys. dol. za film – niebotyczne jak na polskie warunki – byłem pewnie jednym z najbogatszych ludzi w kraju. Teraz nie mieszczę się nawet w pierwszej setce. I to jest piękne! I z tego się bardzo cieszę, bo to nie oznacza, że ja jestem uboższy, ale że wielu ludzi uczciwie, ciężko i mądrze pracując, tworząc miejsca pracy, dając pracę innym, płacąc należne podatki, potrafiło tu w Polsce osiągnąć prawdziwy sukces. Zresztą nie tylko ci z pierwszych stron rankingu najbogatszych. Proszę spojrzeć, jak zmieniły się miasta. Kiedyś były smutniejsze niż NRD, dziś tętnią życiem, kolorem. Jadąc na rozmowę z panią, przez blisko pół godziny nie miałem gdzie zaparkować samochodu.
– To brzmi jak – niezbyt popularna po kilkunastu latach przemian ustrojowych – pochwała kapitalizmu.
– To pochwała demokracji, wolności słowa i czynu. Ta idea, za którą parę osób wystawiało głowy, zwyciężyła. Na sukces ekonomiczny w skali masowej trzeba trochę poczekać, a raczej nie poczekać, ale popracować na niego. Polska Anno Domini 2002 to inny kraj niż przed 20 laty. Praca obudziła Polaków z marazmu. Wiem, że nie wszystkich. Część ludzi czuje się zagubiona i zawiedziona. Zwłaszcza ci, którzy nie chcą się uczyć, pracować ani działać aktywnie, odczuwają dotkliwie tzw. rozwarstwienie społeczne. Ale różnice są i muszą być. Na piłkarskim boisku też są. Kto gra dobrze, ten gra w reprezentacji lub najlepszym klubie. I zarabia! Kto gra źle, musi zmienić zawód albo pogodzić się, że jest jedynie trzecim rezerwowym. Przez całe lata Polacy pretendowali do życia w normalnym kraju. A normalny kraj to codzienna, trudna konkurencja w każdej dziedzinie życia i związane z tą konkurencją stresy. Ale tak jest najlepiej – nie godzę się, żeby obdzielać wszystkich po równo.
– Ciekawi mnie pańska opinia na temat sytuacji polskiej kultury. Toczy się gorąca debata o braku środków państwowych na dotowanie teatrów i filmów. Czy tu także powinien obowiązywać wolny rynek?
– Zbyt często wolny rynek myli nam się z wolną amerykanką! Nie chcę się specjalnie wymądrzać, bo na pewno za mało wiem na ten temat i nie mogę wdać się w dyskusję, czy zabrać sportowcom, by dać aktorom, czy zamykać teatry. Ja mieszkam na wsi. Nie pracuję na etacie, grywam na scenie jedynie gościnnie. Jednak z doświadczenia wiem, że we Francji czy w Niemczech – krajach wielokrotnie zamożniejszych – niektóre teatry są subsydiowane, czyli wspomagane przy konkretnych przedsięwzięciach, ale nieutrzymywane bez względu na to, co i jak robią. Tylko niektóre, bo znacznie częściej w tych krajach podejmuje się ryzyko wyprodukowania przedstawienia za prywatne pieniądze na zasadach komercyjnych. Komercja to nie musi być obrzydliwe dla artysty słowo. Może oznaczać po prostu mądry wybór sztuki, obsady, reżysera… Grywałem wielokrotnie w takich przedsięwzięciach. Z powodzeniem i artystycznym, i finansowym. Z Gerardem Depardieu i Wojtkiem Pszoniakiem graliśmy w kameralnej sztuce Petera Handkego, ale już „Przeminęło z wiatrem” w Paryżu – grałem Rhetta Butlera – to było ogromne przedsięwzięcie z 30-osobowym zespołem artystycznym. I wszystkim się opłaciło.
– Teatry West Endu przynoszą budżetowi Wielkiej Brytanii miliony funtów. To ponoć drugi narodowy przemysł Zjednoczonego Królestwa?
– Próbującemu reformować kulturę – to bardzo trudne zadanie – ministrowi Andrzejowi Celińskiemu, a także wszystkim jego adwersarzom mogę jedynie zadedykować trawestację cytatu Aleksandra hrabiego Fredry: „Znaj proporcją, Mocium Panie”. Choć znając i ceniąc ministra Celińskiego, wiem, że on akurat zna te proporcje i wierzę, że mu się uda.
– Skoro jesteśmy przy „Zemście”. Filmowa wersja arcydzieła Fredry nie jest pana pierwszym kontaktem z tą komedią.
– Skądże! Grałem ponad sto razy rolę Cześnika na deskach Teatru Polskiego w Warszawie. To oznacza blisko sto tysięcy widzów! Wspaniała przygoda.
– Ale Wajda powierzył panu rolę Dyndalskiego…
– …który jest jeszcze starszy!
– „Stary Cześnik jeszcze żwawy” – a Dyndalski?
– Wajda zawsze wymyśla mi jakieś artystyczne łamigłówki, wierząc najwidoczniej, że dam sobie radę, że coś wymyślę. Po nieoczekiwanym obsadzeniu mnie w roli starego Gerwazego w „Panu Tadeuszu”, teraz postanowił postarzyć mnie jeszcze bardziej. Pomogła mi, oczywiście, charakteryzacja, ale musiałem zmienić sposób poruszania się, mówienia i mimikę. Jestem taki trochę „rozdziawiony”. Ale kiedy Cześnik przed walką z Rejentem wybiera szablę, słynną Panią Barską, to nagle ten Dyndalski – Fredro miał niewiarygodną łatwość charakteryzowania postaci za pomocą nadanych im nazwisk – ten stetryczały Dyndalski ożywa na kilka minut i próba pojedynku jest całkiem żwawa i dziarska. I to jest wspaniałe zadanie aktorskie. Taki tekst! Taki reżyser! Tacy partnerzy! To rozkosz! Gajos, Polański, Seweryn… Mam nadzieję, że trochę tej naszej rozkoszy przeniesie się przez ekran na widzów.
– Na wciąż bardzo współczesnych i niezwykle aktualnych filmach widzimy Daniela Olbrychskiego jako dynamicznego, młodego mężczyznę, a tu nagle kompletna zmiana emploi. Jak pan przyjmuje upływający czas?
– Nie mam czasu na depresje. Nigdy też nie chciałem spektakularnie, legendarnie, przedwcześnie odejść jak James Dean czy Zbyszek Cybulski. Uczę się akceptować każdy rok, każde pięć minut życia. Najbardziej pogodną osobą w mojej rodzinie jest 95-letnia ciocia. Kiedy mam chandrę, dzwonię do niej, żeby podładować akumulatory. Moja rodzina jest długowieczna. Więc i ja trzymam formę – muszę, to część mojego zawodu. Regularnie uprawiam sport. Biologia jednak nas wszystkich dotyczy i trzeba umieć się z nią pogodzić. Kiedy miałem 20 lat, w Studiu Piosenki wykonywałem utwór z taką piękną frazą – „Chciałbym czas na chwilę zatrzymać!”. Teraz wiem, że nie miałem pojęcia, o czym śpiewam. Ale wiem też, że to niemożliwe. Moje wnuki będą niedługo wyższe ode mnie! Ale można próbować nieco zwolnić tempo uciekającego czasu. Najlepiej powoli, z pewnym namaszczeniem siodłać konia, a potem wybrać się na godzinną nieśpieszną przejażdżkę. To dobre hamowanie czasu.
– Czy wierzy pan w życie po życiu?
– Może, ale kto wie, co to za życie?! Ja kocham życie tu!
– A tam?
– Ksiądz Jan Twardowski pisze w jednym ze swoich pięknych wierszy: (cytuję z pamięci) Musi coś tam być, bo co począć z tym ogromem miłości. Chciałbym wierzyć, ale łaskę wiary absolutnej mają tylko święci. Wierzę w energię miłości!
– Czasami jednak rozsadza pana energia daleka od tego najwznioślejszego z uczuć. Wystawie „Faszyści” w Zachęcie nie okazał pan nawet miłosierdzia.
– Bo nie powinno być miłosierdzia dla łamania prawa. Autor tej wystawy, umieszczając na niej mój filmowy fotos, naruszył moje prawa. Gdybym upominał się o nie bez pomocy szabli i spektakularnej akcji, wszyscy wzruszyliby ramionami.
– A tak posądzono pana o niezrozumienie sztuki współczesnej.
– Nie tylko! Oskarżano mnie nawet o antysemityzm. Ale Jean-Paul Belmondo, kiedy się o wszystkim dowiedział – a sprawa dotyczyła także jego praw – powiedział, że zrobiłby to samo! Nie chodziło o sztukę – dziś podobno wystawę można sklecić z byle czego. Chodziło o zasady!
– Czy także o zasady chodziło w pana ostrej polemice prasowej z Nikitą Michałkowem na temat stosunków polsko-rosyjskich?
– Oczywiście. Mój list był reakcją na jego tekst. Pewnych spraw nie wolno pozostawiać bez odpowiedzi… Michałkow jest genialnym reżyserem i moim serdecznym przyjacielem. Ale nie musimy się zgadzać we wszystkim, zwłaszcza poglądy na historię i politykę często mamy odmienne. W ogóle ludzie powinni się spierać, dyskutować, kłócić się o pryncypia, nie popadając jednocześnie we wrogość. Otwarta dyskusja jest lepsza od skrywanej za kurtuazyjnymi gestami niechęci. Dotyczy to zarówno stosunków międzyludzkich, jak i międzynarodowych.
– Zagrał pan w rosyjskiej superprodukcji Michałkowa.
– To kolejna bardzo ciekawa przygoda, bo Michałkow to nie tylko jeden z największych współczesnych artystów na świecie, ale „Cyrulik” nie jest jego najwybitniejszym dziełem. Olbrzymi budżet, międzynarodowa obsada, epicki rozmach. Wszystko się zgadza, lecz… Ktoś powiedział, że to wspaniała opowieść o Rosji dla Amerykanów.
– Pan zna Rosję? Jak powinien brzmieć dziś wiersz „Do przyjaciół Moskali”?
– Znam kilkoro wspaniałych Rosjan. Znałem Wołodię Wysockiego, Bułata Okudżawę.
– Wkrótce minie pięć lat od śmierci Okudżawy, a Wysocki odszedł już ponad 20 lat temu.
– Oni wciąż są obecni. I w Rosjanach, i we mnie, i na pewno w sercach wielu Polaków, bo obaj byli naprawdę z Polską zaprzyjaźnieni. Moje pokolenie musiało uczyć się rosyjskiego w szkole. Ale tak naprawdę nauka pod przymusem nie jest możliwa, tak jak przyjaźni nie da się zadekretować. Więc w szkole nauczyłem się czytać cyrylicę. A rosyjskiego nauczyłem się przy ognisku, śpiewając piosenki Okudżawy. Kiedy byłem w Liceum Batorego, Wysocki nie był jeszcze znany w Polsce. Ale na rajdach, na spływach kajakowych, przy ognisku najpierw śpiewaliśmy „Czerwony pas”, a potem „Prastitie piechotie”. Okudżawa był być może najpopularniejszym w Polsce poetą i filozofem. Wszyscy znali jego piosenki – najpierw po rosyjsku z moskiewskich nieoficjalnych zapisów przegrywaliśmy je sobie z taśmy na taśmę, potem już w polskich znakomitych przekładach. Wysocki pojawił się później i był ostro cenzurowany. Wiele lat później zaprzyjaźniliśmy się serdecznie, miał być świadkiem na moim ślubie w Paryżu, ale nie dostał paszportu, więc świadkiem była Marina Vlady. Cóż, chciałbym czas zatrzymać na chwilę. Ale skoro się nie da, trzeba patrzeć w przyszłość.
– I jak się panu ta przyszłość rysuje? Wykreował pan w swoich rolach symboliczną postać Polaka romantyka… Czy współcześnie ten romantyzm nie jest trochę anachroniczny? Dziś podobno liczy się jedynie pragmatyzm?
– Trzeba umieć w sobie znaleźć i jedno, i drugie. Szlachetny pragmatyk jest bardziej pożyteczny niż głupi romantyk! Ale trzeba na świat patrzeć optymistycznie i odważnie, a nie bojaźliwie i koniunkturalnie. I trzeba umieć odmawiać, rezygnować z intratnych nawet propozycji, które zmuszają człowieka do kompromisów artystycznych. W sztuce nie ma kompromisów.

 

 

Wydanie: 2002, 21/2002

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy