Nie tańczę na wszystkich weselach

Nie tańczę na wszystkich weselach

Dyrektorem polskich teatrów operowych jestem od 40 lat i w moim zawodzie nie uznaje się pojęcia emerytury

Ze Sławomirem Pietrasem rozmawia Bronisław Tumiłowicz

– Był pan dyrektorem wszystkich największych oper polskich, ale pańskie nazwisko znane jest także społecznościom mniejszych, prowincjonalnych ośrodków, np. Wałbrzycha, Czeladzi, Kalisza, Sanoka i wielu innych. I stało się tak, mimo że nie jest pan popularnym celebrytem telewizyjnym. Czyżby uważał pan, że prowincja jest bardziej wartościowa i chłonna od metropolii?
– Zalecałbym większą ostrożność w odniesieniu do terminu prowincja. Ze swojego otoczenia znam wielu ludzi związanych z kulturą, którzy nadużywają terminu prowincja i demonstrują przez to rodzaj kompleksu. W istocie mnóstwo zjawisk w polskiej kulturze powstało poza Warszawą, a z drugiej strony zdarza się obserwować w stolicy działania, myślenie i tworzenie o zabarwieniu wybitnie prowincjonalnym, i to w najbardziej negatywnym znaczeniu. Proponowałbym zatem zamianę terminów. Zamiast mówić o prowincjonalności kultury polskiej, używać określeń stołeczność i pozastołeczność. Pominąć pejoratywny odcień terminu prowincjonalizm, za wyjątkiem zjawisk zdecydowanie negatywnych dotyczących terytorium naszej ojczyzny.

– Mówi to pan jako dyrektor na emeryturze?
– Skądże. Dyrektorem polskich teatrów operowych jestem od 40 lat i w moim zawodzie nie uznaje się pojęcia emerytury. Od niedługiego czasu korzystam z nieznanej mi wcześniej wolności i niezależności, wypowiadam swobodne sądy, mam stały felieton w „Angorze”, przygotowuję co najmniej dwie książki. Ale zarazem unikam różnych propozycji wiązania się z kolejnymi instytucjami artystycznymi w celu ich ratowania, choć dziś jest co naprawiać i ulepszać, zwłaszcza jeśli chodzi o przedsięwzięcia w sferze koncepcyjnej i organizacyjnej. Przyglądam się z uwagą, jak to robią moi następcy, i choć czuję szczery podziw dla poczynań zwłaszcza tych, którzy pracują w trudnych warunkach pozawarszawskich, obserwuję również działania paranoiczne. Ciągle wierzę, że odpowiedzialni za nie funkcjonariusze wreszcie się opamiętają. Nie ukrywam, dostałem kilka propozycji, które – użyję tu młodzieżowego określenia – autentycznie mnie kręcą – ale nie pora jeszcze o tym mówić.

Zrecenzuję wszystkich

– Niedawno nowi dyrektorzy Teatrów Wielkich w Warszawie, Łodzi i Poznaniu ogłosili programy działania na najbliższe sezony. Czy może je pan na gorąco zrecenzować?
– Z przyjemnością odpowiem na to pytanie po mam nadzieję niedługim czasie.

– Obserwuje pan to, co się dzieje na polskich scenach, jako juror wielu konkursów wokalnych. To też daje podstawę do oceny stanu i potencjału.
– Obserwuję nie tylko jako juror. Zawsze pilnie się przyglądałem temu, co się dzieje na tzw. rynku wokalnym. Jesienią będę jurorował na dwóch konkursach w Hiszpanii i we Włoszech, więc przywiozę i stamtąd konieczne w tej dziedzinie spostrzeżenia porównawcze. Nie ustanę też w alarmowaniu o braku rynku pracy dla polskich śpiewaków. Będę się przeciwstawiał pozbawianiu solistów polskich teatrów operowych stałej pracy i nieproponowaniu niczego w zamian. Nieustanne konkursy i przesłuchania w ramach stałych kontraktów, będące wyścigami do upragnionych ról, uważam za bezprawne. Polski śpiewak jest bez przerwy egzaminowany przez własną publiczność na spektaklach, i to ona głosuje za lub przeciw, kupując bilety i oklaskując lub nie. Dyrektorzy i dyrygenci niechże posiedzą na każdym spektaklu, a będą wiedzieć o każdym śpiewaku o wiele więcej, niż dają wrażenia z przesłuchań. Przez moje 40 lat dyrektorowania co wieczór siedziałem na przedstawieniach i wiem, jak nieocenioną ma to wartość dla człowieka odpowiedzialnego za teatr.

Nie każdy jest Beczałą

– Nie ulega wątpliwości, że wielu naszych śpiewaków powinno się jeszcze poduczyć.
– Na pewno tak, ale od tego jest normalna praca w teatrze. Przestrzegałbym natomiast przed organizowaniem tzw. studiów operowych w ramach teatru, obok procesu dydaktycznego w dziedzinie wokalnej na akademiach muzycznych. To jest próba zorganizowania naprędce taniej siły roboczej, która w zamierzeniu miałaby zastąpić o wiele wyżej płatnych renomowanych solistów. A w domyśle taki artysta kandydowałby jedynie do komercyjnego eksportu, który szumnie nazywa się międzynarodową koprodukcją. Zresztą opowiadania o nieprzygotowaniu do zawodów wokalnych absolwentów uczelni są tylko półprawdą. Nieprzygotowani są przeciętniacy i miernoty, natomiast talenty należy natychmiast zagospodarowywać w teatrze, a nie wysyłać na niekończące się stypendia i kursy mistrzowskie. Znam przypadek, że po takich zabiegach delikwent przestał nie tylko śpiewać, ale i mówić.

– Studio operowe przy teatrze miała przez wiele lat legendarna mediolańska La Scala – i to było coś.
– Tak, tylko w La Scali nikogo się nie uczyło śpiewać, tam przyjeżdżali gotowi śpiewacy, a wyjeżdżali z prestiżowym cenzusem. Z tego powodu było zresztą wiele awantur i nieporozumień, bo niektórzy śpiewali gorzej po kursie niż przed, a nawet byli tacy, którzy wpisywali do swoich biografii, że mieli za sobą występy na tej scenie, co nie znajdowało potwierdzenia w żadnym dokumencie na miejscu. Nie przekona mnie pan i trudno się ze mną rozmawia na takie tematy, bo niemal co miesiąc bywam we wszystkich znaczących teatrach operowych.

– Bywa pan, i to nie sam, ale także jako spiritus movens specjalistycznych wycieczek zagranicznych, których celem jest m.in. obecność na przedstawieniu w La Scali. Odpowiada panu rola przewodnika turystycznego?
– Potwierdzam. Łódzki Grand Tour i redakcja „Angory” umożliwia przynajmniej zamożniejszym polskim melomanom śledzenie tego, co się dzieje w sztuce operowej na świecie. Dzięki temu miłośnicy śpiewu są zapraszani na spektakle nietknięte łapkami naszych reżyserskich reformatorów gatunku. Wiosną byliśmy na „Aidzie” w La Scali, w październiku będziemy na „Tosce” w Wiedniu, a w grudniu na „Andrea Chénier” w Paryżu.
Ponieważ ode mnie zależy dobór repertuaru tych podróży i już stworzyłem wokół siebie kilkudziesięcioosobową grupę towarzyską, mogę tylko zachęcać wszystkich, których na to stać, a także agencje turystyczne, które będą umiały to robić na wysokim poziomie, aby takie podróże operowe jeszcze rozwijać.

Czy będzie nowa partia?

– Obserwując pańską aktywność społeczną i prace popularyzatorskie, podejrzewam, że taka „grupa towarzyska” liczy już nie kilkadziesiąt osób, ale może nawet kilkadziesiąt tysięcy. Jeśli policzymy uczestników wspaniale prowadzonych „warsztatów operowych”, które regularnie odbywały się w Poznaniu, Łodzi, Warszawie, Kudowie-Zdroju i pewnie wielu innych miejscach, może się okazać, że ma pan spore zaplecze, które – kto wie – może dałoby się zdyskontować politycznie. Nie założyłby pan Polskiej Partii Operomanów (PPO)?
– Do polityki mnie nie ciągnie. Takich ambicji nie mam, ale co do warsztatów – przyznaję, było ich sporo. W Kudowie było już kilkadziesiąt Warsztatów Moniuszkowskich, w Łodzi było ponad 50 Warsztatów Operowych, w Kaliszu tyle samo powtórek, w Poznaniu doszliśmy do liczby 147, ale tam pracowałem przez 15 lat. W Warszawie taka edukacyjno-integracyjna akcja nazywała się „Opera Viva” i trwała przez cały czas mojej pierwszej dyrektorskiej kadencji w stolicy. Tkwi we mnie coś, co od wczesnej młodości sprowadza się do namawiania ludzi do obcowania z muzyką, teatrem operowym i innymi dziedzinami kultury. Ostatnio nawet Krystyna Janda zapytała mnie, czy w ramach jej wielkiej warszawskiej akcji edukacyjnej prowadzonej w dwóch teatrach w Warszawie, która obejmuje zajęcia z teatru, filmu, opery, baletu, nie wdałbym się w te dwie ostatnie dziedziny. Już się wdałem, ale na razie w dyskusję z Krystyną Jandą. Na pewno urodzą się z niej ciekawe, skierowane do najmłodszych odbiorców sztuki propozycje.

– Znajdzie pan czas, aby dojeżdżać co tydzień do Warszawy?
– Niektórzy uważają, że „chciałbym tańczyć na wszystkich weselach”, ale ja bronię się przed przyjmowaniem nowych propozycji, bo przypomnę, że jestem ciągle dyrektorem czterech różnych festiwali: Festiwalu Hoffmannowskiego w Poznaniu, Moniuszkowskiego w Kudowie, Ave Maria w Czeladzi i Lądeckiego Lata Baletowego. Poza tym manifestuję ścisłe związki z corocznym Festiwalem Didura w Sanoku i świetnie prowadzonym przez Macieja Figasa Bydgoskim Festiwalem Operowym, największym i najważniejszym dla sztuki operowej w Polsce.

– Opera w Polsce bez śpiewaków nie istnieje. Gdzie są najlepsze hodowle narybku?
– Z corocznych przesłuchań wokalnych wynika, że dużo ciekawych głosów wychodzi z katowickiej, łódzkiej i wrocławskiej akademii muzycznej. Najwięcej z tego w ostatnim okresie skorzystała Opera Wrocławska, choć nie wszystkie z tych głosów zatrzymała na stałe. Generalnie rodzi się corocznie o wiele więcej młodzieży wokalnej, niż mają zamiar zagospodarować polskie teatry operowe, operetkowe i muzyczne. Nie opowiadamy tu o dorywczych, niskopłatnych chałturach. Niestety nie ma u nas rozległego rynku pracy, na którym młody śpiewak powinien egzystować i rozwijać się w ramach teatru, w ramach jego repertuaru, z koniecznymi bodźcami ze strony publiczności, a jeśli to potrzebne, to niech na dokładkę będą też te kursy mistrzowskie.

Koniec operetki?

– I dlatego mamy tak wielką „emigrację wokalną” za granicę. Ludzie chcą się gdzieś zaczepić. A w kraju nie ma teraz np. ani jednej zawodowej operetki.
– Ten gatunek został w Polsce – oby nie bezpowrotnie – zniszczony. Kiedyś porównywano nas do operetkowego świata Paryża, Berlina, Wiednia i Petersburga. Jeszcze w moim dzieciństwie funkcjonowało w Polsce 10 teatrów operetkowych z pięknym repertuarem, tradycjami i kadrą pedagogiczną z okresu przedwojennej świetności. Nie przeszkadzało to i w PRL, mimo że szły tam kawałki o hrabinach, markizach podszczypujących pokojówki i dziwnych imperialistach różnej maści. Myśmy jednak przesadzili w ambicjach, tworząc tzw. teatry muzyczne. W istocie były one kryptooperetkami, a próby tworzenia polskiego musicalu – poza Baduszkową w Gdyni – były karykaturalne i bezowocne.

– Czego potrzeba polskiej sztuce wokalnej? Jaka jest „mapa drogowa” dla tego sektora kultury wyższej?
– Kulturze wyższej potrzebne są pieniądze i odwaga. Pieniądze – ponieważ nie osiągnie się przyzwoitego poziomu głodowymi pensjami utalentowanych i wysoko wykwalifikowanych artystów. Odwaga – ponieważ coraz mniej jest u nas wiary w siłę oddziaływania kultury wysokiej na społeczeństwo, mniej wiary w możliwość zainteresowania sprawami sztuki. Wielu ogarnia zniechęcenie, gdyż jesteśmy bezbronni przede wszystkim wobec zalewu złego gustu, tandety, płycizny i beztalencia.

– Myślę, że prócz pieniędzy i odwagi potrzeba nam liderów kulturalnej opinii publicznej, których niestety mamy tyle, co kot napłakał. Kto jeszcze poza Marią Fołtyn, Bogusławem Kaczyńskim i Sławomirem Pietrasem potrafi poruszyć muzyczne sumienia?
– Cóż zrobić? Niestety nigdy nie byliśmy hołubieni, a często spotykamy się z brakiem odpowiedniej tolerancji. Nasze oddziaływania powinny być traktowane na równi z emanacją, jakiej oczekuje się od pisarza, muzyka, śpiewaka czy tancerza. Do nas wszystkich próbuje się przykleić łatkę kontrowersyjności. W moim przypadku najłagodniejsze określenie to, że jestem barwny, o przypadku Marii Fołtyn mówi się: niestrudzona, a Bogusławowi Kaczyńskiemu nadaje się różne przydomki, przed którymi na szczęście umie się bronić, a co ważniejsze, ma za sobą kupę narodu.

– Czy nie powinniście się jakoś połączyć, zawiązać triumwiratu?
– Och! Maria Fołtyn twierdzi, że wykarmiła nas obu własną piersią. To trochę prawda, ale pokąsała też nieźle. Z Bogusławem Kaczyńskim solidaryzuję się w jego gehennie związanej z Teatrem Roma. Zadaję sobie pytanie, czy urodził się już człowiek, który myśli, jak niegdyś Kaczyński, że przebije się przez złowrogie hieny, media, opór zazdrosnych, pokona własne mankamenty i brawurowo wyeksponuje zalety. A wszystko po to, aby namawiać naród do słuchania muzyki, chodzenia do teatru, szaleństwa na punkcie opery i całego tego niezwykłego świata. Oczywiście złośliwi powiedzą: zrobił to dla własnej kariery, ale czy ktoś by go zauważył, gdyby nią mądrze nie dysponował?

– Ostatnie słowo?
– Przez wszystkie lata mojego dyrektorowania bystro starałem się obserwować skład widowni na codziennych spektaklach. Myślałem często, czy siedzą tam już następny Pietras i Kaczyński. Bo przyszłe Marie Fołtyn spotykam w teatrach i poza nimi znacznie częściej.

_____________________________

Sławomir Pietras – (ur. 1943 r.) z wykształcenia jest prawnikiem (studia na UJ), w latach 1961-1969 był członkiem Zrzeszenia Studentów Polskich. Dyrektor polskich teatrów operowych. Od 40 lat kierował scenami operowymi Łodzi, Wrocławia, Warszawy i Poznania. W latach 1963-1969 był współzałożycielem, członkiem, następnie prezesem Towarzystwa Przyjaciół Opery, w latach 1965-1971 członkiem Stowarzyszenia Polskiej Młodzieży Muzycznej i wiceprzewodniczącym polskiej sekcji Jeunesses Musicales de Pologne. Wykazuje równocześnie dbałość o wizerunek opery i baletu w mediach, uprawia działalność publicystyczną i literacką poprzez felietony („Bez kurtyny”, 1991), audycje telewizyjne i radiowe czy artykuły publicystyczne. W latach 1991-1995 był członkiem Rady ds. Kultury przy Prezydencie RP.

Wydanie: 2009, 37/2009

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy